niedziela, 30 grudnia 2012

2.148

Ułożyłam sobie w głowie tydzień temu całkiem brawurową notkę na koniec świata, w klimacie – co oczywiste, w końcu cenię ich wszystkich zachłannie – noblisty. Innego końca świata nie będzie, moja świeżo nieumyta śmieciarka tnie powietrze, brzegiem jezdni kroczy baba z gęsią [gęś mrożona, zaizolowana w siatce i w gazecie]. Nagle hyc, baba umyśliła skoczyć przez dwa pasy ruchu i przez linię tramwajową wzdłuż Starołęckiej. Pasy daleko.
Innego końca świata nie będzie.
Młode dziewczę gna na „czwórkę” na pętlę, naraz prask, nogi jej się rozjeżdżają w kozaczkach na oblodzonym chodniku wprost pod lawetę.
Nie będzie, nie będzie, innego niż ten nie będzie, w piątek końca świata świeci zimowe słoneczko, zajączek/promyczek – o, nieszczęsna koincydencja - miga we wstecznym lusterku, zgrzyt hamulców, ruda psina nie dobiegła do kuśtykającego emeryta.
Ziemia się nie rozstąpiła, nie spadł żaden spektakularny grad meteorytów.

Trzeba zapłacić rachunki, kupić bułki, wstać w sobotę rano, umyć zęby.
Dzieciom smyrnąć gili-gili pod bródki i śniadanie, obiad, kolację. Wstawić pranie, suszenie, składanie, umaić choinkę.





Do braku końca świata dobiegłam z zadyszką, slalomem między biurem a niezmierzoną przedświąteczną kreatywnością nieletnich w punktach edukacyjnych. Nie pomyliłam – ech, mistrzyni! - kostiumów, dostarczyłam właściwe podchoinkowe prezenty [acz pomińmy tu ewentualne zawodowe przeoczenia]. A kiedy wreszcie z teatralnym szelestem koronek, taft, jedwabi oraz aksamitów bawełnianego szlafroka opadłam na szezlong, żeby naskrobać o końcu świata – komputer pękł, bez ostrzeżenia. Oddał duszę, jako rzecze Ojciec dzieciom. Ergo – mieliśmy cudowne święta. Analogowe, bez cienia pokusy sprawdzania statusów na fejsie.
Tylko frajerzy się gapią w monitor przez Święta, ujmując rzecz w stylistyce Nowego Człowieka.

Tylko jelenie żonglują garnkami, zastawą stołową, sztućcem rodowym i odgrzewają dzień w dzień klopsiki z Ikei.
[Ulubione wigilijne danie nielatów? Organiczne köttbullar podawane z ekologisk sås tomat (home made).
Colę nalewaliśmy im wigilijnie ukradkiem spod stołu, jak w erze prohibicji.]

Poza tym żadnej taryfy ulgowej, trzy nieletnie katary przez cały tydzień i trzy rzężące gardełka.

Więc jestem poniekąd zaskoczona, że już jutro jest tak zwany sylwester.
I przymierzanie gorsetów przyrzeczeń na 2013, oby był lepszy.

Ja, jak zwykle, nie złożę sobie żadnych.
Nie rzucę słodyczy, nie zacznę chodzić na siłownię od 2 stycznia, nie przysięgnę sobie kłaść się przed północą dzień w dzień (żeby zminimalizować obrzęk wokół oczu, nosa czy ust i coś tam jeszcze).

Za to znowu, tradycyjnie, będę mieć dręczące poczucie, że mój czas za szybko się kurczy.

A Wy?







No i oczywiście życzę Wam najlepszego!



środa, 19 grudnia 2012

2.147

Znowu ten sam peron. 
Platforma dziewięć i trzy czwarte (tylko ja jakaś inna).
Zimno. Jest przejmująco mroźno. I wieje lodowaty wiatr na przestrzał tunelu.
I znowu idzie elegancki facet z dwiema torebkami 
lilaróż z „Pandory”. Niesie je z namaszczeniem, z wyrazem twarzy ech, te fidrygałki, 
faramuszki,
z pieszczotą trzyma jedwabne wstążki uchwytów w opuszkach, jakby się bał (albo się krępował). Nerwowa dziewczyna o szczupłych palcach przeczesuje rzadkie włosy. Raz za razem, raz za razem, błyskawicznie, metodycznie. Wreszcie się przestaje drapać i się tapirować, teraz zapina i rozpina klamrę na czubku głowy. Dwóch zakochanych chłopaków, młoda miłość taka piękna, jeden ma torbę najk i buty adadas, takie, taaakie na wszystkim wielkie loga. Drugi nosi bardzo wąskie spodnie, ekstremalne skinny (jak on się w nie wbił? czy ten pierwszy aby mu w tym pomógł?).
Wciskam się w brudny pylon, w zapluty granitowy blok z budowy w latach siedemdziesiątych, mroźny wiatr hula w podziemiach, narkoman – niezmiennie ten sam, z kwartału na kwartał stargany życiem coraz mocniej – zbiera wśród podróżnych na bilet powrotny, jak mniemam – z powrotem w cug.
Pospieszny stąd do lepszości.
Ten obrazek się nie składa w żaden morał.
Starsza pani ciągnie wózek na kółkach jak z dziecinnego wózka. Turli turli tur. Wśród walizek Samsonite – w sezonie obowiązują barwy zgniłej jesieni i plastikowy look – jej wózek się wyróżnia prążkiem oraz kolorem.
Oczojebnym.
Turli turli białe plastikowe kółka, starsza pani raz w lewo, w sektor drugi, raz w prawo z wyrazem pomieszania w oczach.
Jak świątecznie. Oraz noworocznie.
Jak miło.


W telefonie mam terminarz jasełek. Harmonogram dostarczania przebrań do przedszkola i do szkoły. Obsługuję w tym roku dwie konwersje chłopców w pastuszków, jednego w rozmiarze 104, drugiego – 152 (tu zdroworozsądkowy postulat – ze wszech miar nie pomylić strojów). Dwóch pastuszków, nie licząc jednego króla i jednej biało odzianej dziewoi z prawą górną jedynką na wylocie.
Wszystko mam w telefonie. Zdalnie ogarniętą rozwiniętą logistykę. Z pewnym zakłopotaniem nie odnajduję się ostatnio w lustrach. Nie bywam w nich. Spotykam siebie wyłącznie w głowie. W przeciągu rozbieganych myśli.


Tak jak kobieta z miejsca obok mnie w przedziale. Dzwoni.
- Kochanie, dzieci ciągle tak przeziębione, jak rano?
Kochanie potwierdza zapewne z całą mocą.
- Daj im po cztery mililitry tego, co stoi w tym kartonie na parapecie w kuchni …
Moja sąsiadka wraca z trzydniowego szkolenia. Jest zmęczona.
W Kutnie dosiada się facet, który ma bilet na miejsce, na które kupiłam miejscówkę u konduktora (w Kutnie nikt się nie dosiądzie, oznajmiłam godzinę wcześniej tonem wróżki).
- Osiemdziesiąt sześć. – recytuje pasażer z centralnej Polski i nie zajmuje pierwszego wolnego miejsca bliżej drzwi, bo tamto nie jest, widać, feng shui, stoi za to nade mną i wachluje miejscówką.
Więc zbieram kurtkę, torbę, komputer, dwie książki, gazetę i tygodnik.
A później, kiedy dojeżdżamy do stacji dla mnie docelowej ze zdrowym zainteresowaniem obserwuje, jak wyciągnięta między jego kolanami próbuję dosięgnąć walizy z wysokiej półki. Co prawda nie jestem krasnalem, ale waliza mogłaby nieprzypadkowo wyśliznąć mi się rąk.
Nie wyślizguje.



Gnam na parking, dzwoni telefon, mży, wieje, ciemno, plucha, grudzień.
Czy jest wszystko na obiad, jakie przebrania na jutro i dla kogo.

Mam pewną trudność, żeby się zlokalizować, gps tu nie pomoże.








***


A tymczasem na publio.pl sprzedają wypasione e-booki.
Świeżo sformatowane, pachnące pikselem, szeleszczące megabajtami.
Donoszą mi, że tekstu jest na 640 e-stron. 

Nie powiem „bierzcie i kupujcie”, ale to tylko przez skromność ;)



niedziela, 16 grudnia 2012

2.146

Kiedy pisałam przedwczorajszą notkę obok mnie, na kanapie siedział ojciec dzieciom i oglądał materiał o masakrze w szkole w Newtown.

Nie mogę na to patrzeć, nie chcę o tym wiedzieć, przy tego typu newsach zamykam uszy, oczy i jak dwulatek się chowam pod kocem. Nie ma mnie.


***

Kilka miesięcy temu do porannej sobotniej herbaty z cytryną wzięłam jak zwykle „Wysokie Obcasy”. Z jednej z ostatnich stron łypnął na mnie uśmiechnięty, zadowolony z siebie młodzian i jego przystojna kobieta, obdarzona zestawem wypielęgnowanych zębów. Uroczy ów człowiek płci męskiej przybył był wówczas do Polski promować swoją książkę wydaną przez „Znak” [zrekapitulujmy – przez instytucję wydawniczą wywodzącą się z „Tygodnika Powszechnego”] i na promocyjnej fali udzielił entuzjastycznego wywiadu „Obcasom”.
[w tym miejscu mój zadawniony rzyg]
Tak, chodzi mi o wywiad z Chrisem Kyle'em, autorem „Celu snajpera”.

Gość się bawił w strzelanki zapewne jeszcze w kołysce [i nie chodzi tu o strzelanie z wirtualnych ptaków do cyfrowych świń], na ósme urodziny dostał „pierwszą broń”. Jak zakładam - nie była to pukawka na pocisk z korka na nitce. Naturalna ewolucja zainteresowań powiodła go do SEALs, a po przeszkoleniu cel-pal: Irak. Czego się nie robi dla wolności Ameryki - pierwszym żywym celem Chrisa-snajpera była pewna cywilna Irakijka. To dość wkurzyło Chrisa. „Byłem wściekły, że postawiła mnie w sytuacji, w której musiałem podjąć tę decyzję. Byłem na nią bardzo zły.” Cóż, bujał się po to poirytowanie jakieś 10 tysięcy kilometrów na nie swoją ziemię.

Testosteron aż dymi z każdej artykułowanej przez Chrisa litery, nic nie umyka w tłumaczeniu, Barańczak może spokojnie kimać.

„Lubiłem swoją pracę, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy kogoś zabiłem, ratowałem życie amerykańskich żołnierzy.”

Brawo.

Klękam.



Nie znam, więc nie rozumiem Ameryki i jest mi kompletnie obce takie postrzeganie świata, w którym swobodny dostęp do broni, karabin na półce w supermarkecie i pistolet w torebce są wykładnikami swobód obywatelskich. Cóż, broń mnie nigdy nie kręciła i nie kręci, na PO aka na przysposobieniu obronnym w liceum demonstracyjnie odmawiałam używania wiatrówki, zasłaniając się pacyfizmem (niestety – bez negatywnych konsekwencji, więc to nie jest kombatanckie wspomnienie).

A później przeczytałam jeszcze to, o czym piszą Aniaha i Ingrid.


Teraz widzę, że już publikują w sieci zdjęcia tych sześcioletnich dzieci, które zginęły w Newtown.

Nie mogę na to patrzeć, nie chcę o tym wiedzieć.
Nie.



Nie mam puenty.

piątek, 14 grudnia 2012

2.145

Erna wygrzebała się spod kołdry.
- Mama, - zabłysnęło jej oko, cóż za bezprecedensowe zajście jak na 7 rano – a czy to prawda, że niektórzy panowie – (tu zamarłam) – potrafią trzymać w zębach różę?
[Erno, pospiesz się, pospiesz, wskakuj w ubranie!]
- To prawda, - rzekłam – trzymają, kiedy chcą zrobić wrażenie na paniach.
[Dziecko, ale o czym ty rozmawiasz z koleżankami?]
Erna ospale musnęła palcami parę grubych rajstop.
- A jak oni to robią, że ich nie kłują w buzię … ? Te róże …?
[Wstawaj, Erno! Ubieraj się! Śniadanie!]


°°°°°


Wnikliwie się zapoznałam z testem „Jądro cyberciemności” [już jakiś czas temu się zapoznałam, ale nie było okazji, żeby produkować o tym notatkę]. Otóż jak wynika z badań firmy Intel objętość - w bajtach – informacji, które ludzkość wytworzyła od początku (od Ewy?) do roku 2003 generowana jest obecnie przez dwa dni. Cybernetyczna nadpobudliwość, fejsbuńcz, youtube i takie tam blogaski to nie tylko niemożliwy do przebycia gąszcz danych i informacji, ale i kolosalny wydatek energetyczny. Po jednej stronie kabla migają kompulsywne lajki, a po drugiej się wiją kilometry przewodów i rosną ponure hangary wypełnione serwerami. Serwery grzeją, śmigają tetrabajty, giną lasy Amazonii, poczułam się winna. Yes, sic, oui i tak.
Winna wyczerpywania wyczerpywalnych zasobów każdą błahą notatką.
[po części naprawdę piszę to poważnie]
Przemówił do mnie ekologiczny aspekt powściągliwości w lajkowaniu.
„A gdybyśmy – pyta w artykule Autor – (…) swoją rzekomą kreatywnością terroryzowali bliźnich nieco lżej? Narzucili sobie limity, jak narzucamy je dymiącym fabrykom?”

Ech, nie ma co się krygować, uwiodła mnie idea „rozszerzenia ekologicznej świadomości na wirtualia” ;))) A jeszcze ten bałamutny urok „obarczania sobą innych w niewielkich dawkach” jako miara kultury, świadomości i ogłady …

Słowem – niech żyje ekologiczne słowo drukowane. Nieinwazyjne, niezagęszczające wirtualnych chaszczy.


Drodzy Państwo, „Projekt: Matka. Niepowieść’ wychodzi 16 stycznia (ta informacja, jak i pozostałe dla tych, którzy Matce Ziemi oszczędzają siebie na fejsbuku). 





Będzie także wersja audio. Słyszałam kwadrans z trzynastu godzin, Anna Dereszowska daje radę.




A dla tych, którzy nad szelest kartek przedkładają postnowoczesną pieszczotę powierzchni ekranu – ebook jeszcze przed Świętami. Na wirtualnych półkach księgarskich od środy, 19 grudnia.


I to by było na tyle w temacie ekologii oraz autopromowania ;))




°°°°°



Tymczasem w prawdziwym świecie, w świecie mrocznych popołudni i poranków, śliskich nawierzchni i pryzm śniegu do odgarniania Nowy Człowiek Zadaje Pytanie (mogłabym machnąć taką aplikację na Androida, albo – co tam – na i’Phone’a nawet).
- Mamo, - pyta Nowy Człowiek – a czy to prawda, że niektórzy geje piją … – (tu drętwieję, zastygam i się nerwowo zastanawiam nad możliwymi odpowiedziami) – piją sobie krew nawzajem?
[Dziecko, dziecko, o czym ty rozmawiasz z kolegami?]




Migusiem mi zleciały owe dawne, piękne czasy, kiedy miałam mocne przekonanie, że wpływam, kontroluję i obstawiam wszystkie wychowawcze flanki. 



Pozostała stetryczała radość z tego, że nadal pytają.








wtorek, 11 grudnia 2012

2.144

- Mam dja ciebie niespodzianke! – Silny rozpostarł ramiona jak, powiedzmy, zrywający się do lotu orzeł
A raczej należałoby rzec, że jak sęp.
Pac.
I plasnął całą powierzchnią brzucha na moje bezwładne truchło dogorywające na kanapie w dużym pokoju.
- Pszytujaski! – wymamrotał mi do ucha.
Oraz przypuścił ofensywę mokrych pocałunków.
- Teraz ja się do mamy przytulam! – Erna rozgarnęła sobie kawałek kanapy zamaszystym ruchem biodrem.
- Ja!
- Nie, ja!
Potyczka na moim brzuchu. Rodzicielstwo bliskości. Koc zafurkotał i opadł na podłogę.
Halo, tu leżę i się relaksuję. Halo. Seria dudniących kuksańców z jednej i z drugiej.
- Mamo, a on mnie ugryzł!
- Uuu!!!
- Mama, dalej, powiedz mu coś!


Jest coś doprawdy ...
- Nie no, ale nie przesadzaj, nie ciągnij jej za warkocze!
... doprawdy przeuroczego w rodzinnym baraszkowaniu na szezlongu.
- Mamo, - Nowy Człowiek podniósł głowę znad stołu, za którym klecił wypracowanie na temat rzeźb lodowych. - Ale nie na brudno! – oznajmił zdecydowanym tonem. – Od razu będzie na czysto!
Wentyluj, matka, wentyluj, immunizuj się na spojżenie i warzny. I inne, takie tam najpienkniejsze słowa świata kaligrafowane bronzowym piórem.
- Mama, dalej, powiedz mu coś! – zniecierpliwionym tonem powtórzyła Erna.
- No przecież mu mówię!


… Hare Kriszna hare hare. Nadświadomość.
Hare rama.
Leżę na kanapie w dużym pokoju
dniem potargana.
Rama rama.
Ciałem obecna
a duchem się oddalam.

- Mama! Mama!



I owszem, jest tu chaos na kółkach, codzienność potyczek o byle … drobiazg, negocjacje, szturchańce i wredne wycieczki między bratem, bratem a siostrą, zmęczenie, znużenie, moja bezsilność et consortes, ale jednak generalnie mam poczucie, że co do zasady jest ok (przy założeniu, że osiąganie wysokich rejestrów relaksu jest w moich okolicznościach przyrody zbytkowne).

A i tak bez przerwy szukam.
I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego czytam o wychowaniu, a nie jakąś inną ładną książkę.

Jeżeli 
się dokształcam zawodowo – to jest normalne. Wymagane, wręcz konieczne, żeby nadal praktykować. Nie ma powodu, sądzę, żeby do rodzicielstwa stosować inną regułę.

I tu mi idzie w sukurs nie kto inny, jak Superniania w ostatnim „Magazynie” Wyborczej. Co prawda karny jeżyk jeży mi skórę, ale przemawiają do mnie wyniki badań nie-amerykańskich naukowców.



Agata Nowakowska, Dominika Wielowieyska: Jacy są polscy rodzice?


Dorota Zawadzka: Zbyt często nieuważni, mało myślący, idący na skróty. Nie wkładają wysiłku w budowanie relacji z dziećmi. Bazują na tym, co wynieśli z domu. Przy dobrych doświadczeniach wychowawczych radzą sobie nieźle. Przy złych, mimo zarzekania się: nigdy nie zrobię tego samego mojemu dziecku, nadal to robią.

W ramach kampanii społecznej 
''Mądrzy rodzice'' - organizatorami byli Rzecznik Praw Dziecka oraz Fundacja Kidprotect.pl - firma MillwardBrown SMG/KRC przeprowadziła ogólnopolskie badanie kompetencji wychowawczych rodziców. Okazało się, że zdecydowana większość nie ma podstawowej wiedzy o tym, jak sobie radzić z dziećmi.

Na czym polegały badania?


- Przedstawiano rodzicom konkretne sytuacje i do wyboru różne decyzje do podjęcia. Zaledwie 8 proc. rodziców otrzymało ocenę dobrą lub bardzo dobrą. To wynik katastrofalny! 17 proc. rodziców uzyskało ocenę niedostateczną. Nikt nie dostał oceny celującej. Badanie przeprowadzono na losowej grupie dorosłych Polaków, rodziców dzieci do 18. roku życia. 



["Ułóż sobie dziecko", źródło: Magazyn Gazety Wyborczej, 8-9 grudnia 2012]




Kompetencje rodzicielskie nie spadają z nieba w ślad za zapłodnioną komórką.



… Jeżeli natomiast chodzi o lektury szkolne i nieszczęsnego noblistę, zszarganego w komentarzach pod poprzednią notką bez, ekh ekh, cienia szacunku to - cóż.

Po pierwsze – mam określone uwarunkowania geograficzne, siedziba zobowiązuje, więc w obowiązku nie widzę obciachu (albo pola do dyskusji), tylko obowiązek. Jeżeli każdy z nas się wypróżni – choćby metafizycznie – na to co musi, to ja pardon.

Po drugie – nie wszystko podlega negocjacjom. Tak w wychowaniu, jak w życiu. I nie chodzi mi tu wcale o bezrefleksyjny konformizm.

Po trzecie wreszcie – żeby zrozumieć, o czym pisał Gombrowicz w Ferdydurke warto uprzednio rzucić okiem na kilka fraz Słowackiego. Kultura jest całością i żeby choćby szczątkowo ogarniać, trzeba mieć background.

Chyba że się wyznaje inne wartości.






***

PS. W ramach spółdzielni samopomocy blogowej – prośba od Mikan. 
Czy ktoś może polecić dobry poradnik o dojrzewaniu dla 10-latki?
Przychodzi mi do głowy tylko „Mała książka o miesiączce”.

niedziela, 9 grudnia 2012

2.143

Moja dobra znajoma ma syna w gimnazjum.
Kiedy spotkałyśmy się ostatnim razem schwyciła mnie za przedramię i niemal pchnęła na kanapę [dobra, w rzeczywistości okoliczności naszej rozmowy były całkiem inne, ale mam imperatyw zatarcia w anegdocie śladów realiów].
Zatem dla potrzeb fabuły – opadłam na kanapę.
- Siadaj, – jęknęła znajoma - muszę ci o czymś opowiedzieć.
[i dalej będzie już BARDZO poważnie].



Syn Kaśki, prymus, najlepszy uczeń w klasie i ogólnie pieszczoszek pani, wrócił ze szkoły z jedynką z polskiego i z bardzo ponurą miną. Jedynka mu wpadła za nieprzeczytanie lektury, w szczególności zaś – „Quo vadis”.
Czternastolatek utrzymuje, jak tłumaczyła mi Kaśka, że „Quo vadis” jest niestrawne, dla idiotów, napisane niezrozumiałym językiem, bełkotliwym i z dziwnymi wyrazami, za grube, hermetyczne poznawczo i generalnie on nie ma zamiaru.
Podobnie zresztą, jak większa część klasy.
Na pytanie nauczycielki polskiego czy przeczytali, odpowiedzieli zgodnie z prawdą, że e e.
Więc dostali pały.
Kaśka podsumowała gimnazjalistów dosadnym rzeczownikiem, przyozdobionym kilkoma mięsistymi przymiotnikami. I się zrobiło ciekawie.
- Bałwan z niego, że się przyznał – niemal wykrzyczała Kaśka. – Obejrzał film, przeczytał z dwa bryki, mógł się nie przyznawać.
Zbladłam, poczerwieniałam. Ależ Kasiu, Kasiu.
- Debil, - ciągnęła Kaśka. – powiedziałam mu, że debil. I że czy on uważa, że nauczycielka by się zorientowała, że nie przeczytał, skoro widział film?
I skoro czytał, jak rozumiem, te dwa bryki, po trzy strony każdy.
Z reguły nie krytykuję cudzych metod wychowawczych, ale i ja mam granice nie wtrącania się. Pochwaliłam młodego za uczciwość. Powiedziałam, że w całym zamęcie zachował się fajnie.
- No i co z tej uczciwości? – Kaśka wbiła we mnie oskarżycielski palec. – I tak nie przeczyta. Uważasz, że co mam zrobić, żeby go zmusić, żeby czytał? Przecież go nie zbiję go kapciem. Nie czternastolatka.
Tak, tak było w tej rozmowie, kurcze blade.
I ja oczywiście nie wiem, jak się rozmawia z gimnazjalistami. Z pozycji matki ucznia podstawówki mogłabym doradzić wspólne czytanie nieszczęsnego „Quo vadis”, to przecież fantastyczna książka (acz nie mam pojęcia, czy da się „wspólnie czytać” z czternastolatkiem).
Ogólnie - nie mam pojęcia, jak się przekonuje Duże Dzieci, żeby nas słuchały.
A jest czego słuchać, bo jeżeli nie czytasz, to będziesz ciemny i amen.
I jeżeli masz minimalne intelektualne aspiracje, to się nie pasiesz brykami - wbijałabym do głowy czternastolatkom.
W wersji lajt, 9.0 już stosuję tę argumentację.
- Dobra, nieważne. – zakończyła Kaśka. – Moja starsza córka też nie czytała lektur, a się dostała na studia i sobie świetnie radzi. Najważniejszy jest efekt, nie? A nie drobne wpadki.



No to się wzięłyśmy za roztrząsanie zagadnienia, czy rzeczywiście najważniejszy jest efekt.
Siałam defetyzm pytaniami o to, jaki efekt. Który efekt? Jaki dokładnie fakt? Oprócz ogólnej tezy, że „żeby wyrósł na porządnego homo sapiens”?
Ja nie wiem, czy najważniejszy jest efekt i kiedy się uznaje, że nastąpił.
Nie wiem. Myślę, że ważne są małe kawałki. Znacznie ważniejsze od nieokreślonego „efektu wychowania”. Drobne gesty. Takie jak przyznanie się na lekcji do nieprzeczytania. Takie jak znalezienie niesiłowego wyjścia z konfliktu „nie czytam i w ogóle spadaj, matka”. Ważne jest tu i teraz, a nie kim będzie dziecko za 20 lat.
Kaśka nie do końca dała wiarę w słuszność mojej gadki.
Kaśka ma większy od mojego staż matki, ma już „efekty” w postaci studentki. Ja mam co najwyżej dziewięciolatka oraz nieco drobiazgu.



A teraz przeczytałam „Dziecko z bliska” Agnieszki Stein.
I to jest bardzo pozytywna lektura, bardzo. Ciepła. Wspierająca. Kojący balsam na dusze tych rodziców, którzy nie stosują „metod wychowawczych”. Rodziców, którzy nie „uczą dzieci zasypiania”, tylko zasypiają z dziećmi we wspólnym łóżku. Matek, które karmią piersią miesiącami, pielęgnują więź i potrafią znaleźć radość w kontakcie z małym ciałem. Jeżeli nie wierzysz, że można „przyzwyczaić” dziecko do noszenia i je nosisz – masz rację. Nie można przyzwyczaić, bo dziecko w końcu rusza na własnych nogach, są na to dowody na każdej ulicy, ha! Lubię myśl przewodnią tej książki, że otóż najlepszą „metodą wychowawczą” jest własny rozsądek i budowanie relacji, a nie napięcie się do „wychowywania”. Istotna jest więź z dzieckiem, a nie egzekwowanie, nie perspektywa efektów wychowawczych, a dobre przeżywanie każdej chwili.
Potrzebowałam tej werbalizacji.

Fajnie, że „amerykańscy naukowcy” tudzież polskie psycholożki potwierdzają, że w tym, co próbuję robić w kwestii Nowy Człowiek – Erna – Silny mam rację.

I to nie jest product placement.








środa, 5 grudnia 2012

2.142

Silnego się przekonuje do wzięcia leku łagodną perswazją. Cierpliwym taś taś, podejdź tu, Silny, otwórz buzię, zamknij oczy.
Am.
Silny odpala wtedy petardę i gna po przekątnej, po najdłuższej prostej - przed siebie.
- Nieee!!! Mama!!!
Jakby go odzierali.
Starsze nielaty już po prostu biorą lekarstwa – uff – kiedy to wymagane. A Silny czmycha. Bierze nogi za pas. Znika. Ulatnia się.
- Pierożku na kopytkach, - słodzę. – bączusiu, chodź no tu do mamy! Mikołaj patrzy!
Próżny trud.
Niech sobie patrzy, kto chce, Mikołaj, armia Mikołajów ze wszystkimi reniferami Finlandii.
- Tego nie! – odkrzykuje Silny z dalekiego kąta. - 
O-HI-DA!
Kiedy starsze nielaty były małe skutkowała – bywało - przemoc i ramię jak imadło, które przytrzymywało delikwenta a drugie ramię aplikowało lekarstwo.
A Silny nie.
Silny na przemoc - rzyg i wrzask.
- Kró-licz-ku, - zagajam – antybiotyk czeka. Kici kici.
Hau hau.
Silny w końcu podchodzi z ociąganiem. Niemal nie otwiera buzi.
Tsssyt.
Łyk.
Pa.

Za 12 godzin kolejny akt.

Znowu odbieram zdrapki dla stałej klientki u pediatry.
(tudzież mentalne zadrapania)




***

Bez skrobania marchwi nie ma u nas 5 grudnia, pamiętacie?




wtorek, 4 grudnia 2012

2.141

Erna stoi przed lustrem ---
[o, bogowie, bogowie, jakże inaczej jest mieć synów, niż córkę]
--- wystawia prawe biodro w przód, lustruje. Później lewe – krytycznie i jedno, i drugie.
Marszczy czoło.
Zbliża twarz do tafli i odsuwa.
Nieledwie przeciera łokciem powierzchnię zdradliwego zwierciadła, żeby wyostrzyć obraz, taka jest niezadowolona.
- Mama, - mówi z wyrzutem. – coś jest nie w porządku w moim ciele …
Drętwieję.
- … że duże ciało, porządne, ale taka mała głowa!
Foch.
A jeszcze niedawno, wczoraj, jakieś mniej więcej sześć lat temu się odkrywała z zachwytem w odbiciach, tu dziewczynka i tam dziewczynka, obie bombowe.
A teraz każda jest licha. Erna wydyma usta.
- Aje może ciebie ujosnąć główka. – pociesza Silny i z impetem puszcza przez pokój samochodzik.
Ech, Silny, Silny, jakże ty nic nie rozumiesz.
Erna ma wieczór z głowy, nie pocieszą jej ryciny z podręczników medycznych, na nic moje trucie o nieuniknionej zmianie proporcji.




Im dalej, tym mniej wiem.
Wychowywanie oczywiście samo przychodzi i ma się je w chromosomach, ale im dalej, tym bardziej pod górę.
W ogóle, najmądrzejsza z macierzyństwa byłam przed pierwszą ciążą.
Że moje dziecko się nigdy nie rzuci z wściekłości na chodnik, nie wymusi wrzaskiem nawet jednej suchej kromki.
Że moją córkę zajmie rozwój duchowy, a nie brak korelacji między skarpetą a bluzką.
Tymczasem moją córkę zajmuje co rusz nowy, palący problem. Ta mnie popchnęła, tamta ze złości złamała mi ołówek, mamo czy powinnam w świetlicy rysować czy lepiej, żebym czytała książkę.
Większości z nich nie rozwiążę, bo sytuacje powstają i się kończą w szkole.
Mamo, brzydko wyglądam. Mama, czapka mi się lepi do buzi.
- Nie smaruj mnie tym kremem!!! MAAA-MOOO!!!
Dlaczego muszę wstawać? Nie idę dzisiaj do szkoły.
Mamo, cisną mnie rajstopy!
Mamo, o, o.

A przecież to tylko jeden wątek, a w zamian jedna narracja o działaniu świata spokojnym (nie jest spokojny ...), rzeczowym (wrr ...) tonem o siódmej nad ranem w ciemnościach, potykając się o klocki na podłodze i nie spakowany do tornistra piórnik.
Równolegle lecą jeszcze dwie.
- Mamo, mogę zagrać? Tylko pięć minut? Mamo, proszę.
- Mama, dzie jes mój chamochodzik???
- Zrobiłeś lekcje?
Cisza.
- Lekcje?
Cisza.
- DZIE JES MÓJ CHAMOCHODZIK???





Jestem zmęczona.





niedziela, 2 grudnia 2012

2.140

A skoro już się przypięłam do frazowania Sylwii Chutnik z ulotnej okazji choroby, to absolutnym must read – pozwolicie - są „Niewinne czarodziejki”, kawałek „Zachcianek”.
I nie sposób nawet uciąć focha, że Autorka drugi raz eksploatuje ten sam motyw końca związku, wypisz wymaluj, niemal jota w jotę „Cwaniary”. Nie ma focha, bo lektura jest mocna (choć krótka) i dociera do szpiku, że boli. Reszty mogłoby nie być. Reszty, w sensie, że tomu (acz niewykluczone, że nie umiem czytać, kiedy mnie toczy zmora).

Bo wystarczy, jak widać, trochę podwyższonej gorączki i jeden czy drugi gil z nosa, żebym zaktualizowała masę bibliotecznych statusów. Wzięłam się nawet za J.K. Rowling i hm. Owszem, jest akcja, opis się wartko toczy, rozwija się jak taśma filmowa, postacie obkuły swoje role wprost z hollywoodzkiej produkcji, ale ja jednak preferuję, kiedy rzecz się dzieje również na poziomie języka i słów, a nie tylko fabuły. Bo opowieść jest ważna, początek, środek i koniec, ale istotne głównie jest to, jak książkę przyrządzono – tak sobie czy z kunsztem.
Cóż, nadal mam literackiego kaca po „Szopce” i nic mi nie smakuje.

Dłubu-dłub w kanapce z pomidorem.
Przez kuchnię przebiega Erna. Łyskają bose stopy.
- Erno, Erno, gdzie masz kapcie? Na dworze mróz! Bój ty się Boga!
[… gdzie masz kapcie aka laczki. Oczywiście, że wykrzyknęłam, że „laczki”. Tu się nie mówi kapcie, tak jak się nie mówi kartofle. Więc: gdzie ty masz laczki, Erno?]
Erna się zatrzymała na moment.
Spojrzała na mnie figlarnym wzrokiem. Zaśmiała się perliście:
- W pompie!
Jakże przeurocza kalka z moich „macie wszystko w pompie!”. Zamarłam nad pomidorem.
Powinien był mi on plasnąć, ale nie plasnął, sorry.
Erna tymczasem, bosonoga, umknęła cała w podrygach i chichotach.



Ale za to na pytanie „czy dziecko cię słucha” mogę z przekonaniem odrzec, że owszem, bardzo uważnie słucha każdego mojego słowa.
Niektórych nawet się uczy.





sobota, 1 grudnia 2012

2.139

Andrzej Karwowski ma czterdzieści jeden lat, garnitur w wersji „jest gorąco, bo lato, ale w biurze mamy klimę” i umiłowaną małżonkę typu worek bokserski.
Stefania Karwowska przegląda się w wystawie sklepowej, wdzięcznie przekrzywia głowę a kapelusze z ekspozycji się kłębią wokół jej odbicia. Stefania zerka na siebie i myśli jestem chyba ładna. Ładna. Pod okiem łyska fioletowy siniak a na górnej wardze świeży szew.
Nikt tak do tej pory nie pisał o przemocy wobec kobiet, jak Sylwia Chutnik w „Cwaniarach”.
Leżę pod cienkim kocem i leniwie sączę Theraflu. Leżę już całe pięć minut.
- Mama, - mówi Silny - zjób mi pomm. – I ściąga ze mnie koc.
Warszawa jest jak glut w przełyku, jest ciasną miejską przestrzenią, kwartałem kilku ulic. Złota, Marszałkowska, Malczewskiego. MOKO-
tów.
Co prawda mając do wyboru dwa miasta, Warszawę i to tu, z mocą wybieram to tu, ale magiczna Warszawa do mnie mówi, przemawia do mnie stęchlizną piwnic i wspomnieniem oranżady w woreczkach, w które wbijało się słomkę tak, że ulepek ściekał na palce po plastiku. Przemawia do mnie ta przegniła tkanka miejska, rozgrzany lipcowy asfalt i zapach świeżo skoszonej trawy na osiedlowych trawnikach.
- Mama, - powtarza Silny - zjób mi pomm. Tejas! Mama, kiedy mi zjobisz pomm?
Leniwie otwiera się wieczór, ciężarna Halina (po dwóch albo trzech wódkach) wymierza ciosy metalową pałką, przechodnie cofają się do bram, a wybite zęby ofiar Haliny pokrywają chodnik. Bach-zgrzyt-bum.
- Zaraz ci zrobię, - szepczę – tylko dopiję.
Theraflu przestygło, wonieje chemicznie, syntetyczny cytrus i to wszystko, co mnie rzekomo postawi na nogi w trymiga. Liczę na Ojca dzieciom w zakresie pomm(e) dla Silnego (jedna miara soku jabłkowego, jedna miara ciepłej wody z czajnika, wymieszać, pić), Ojciec dzieciom stoi pod prysznicem, słyszę ściekanie wody, hałaśliwy plusk kropel w kabinie.
- Mama, kiedy już mi zjobisz pomm? – nalega Silny. – Zjób tejas!
Chlupot wody w łazience.
Bronka umiera na raka piersi, ciężarna Halina rodzi, zwisa właśnie po niewłaściwej stronie pępowiny i łapie powietrze z żyrandola, spod sufitu. Silny się wspina po moich nogawkach.
Pommm, pommm, pommm.
Gdzie koc? Gdzie jest mój koc, Silny?
Jakoś mi uciekł ostatni tydzień, trach i od rana w kalendarzu grudzień.

Ciemno zimno mży wieje.