niedziela, 28 kwietnia 2013

2.184

Sny o zębach.
Najpierw wypada mi lewa czwórka albo piątka i destabilizuje cały łuk. Później niepokojąco chwieją się jedynki i chociaż je przytrzymuję dłońmi, to się kiwają jak mleczaki Erny, nagle straciły całą przyczepność.
Reszta jest kwestią minut.
Pluję zębami jak pestkami czereśni.
Tfu.
Tfu.
I nie bawmy się we Freuda. Żadnych wykładni snu o zębach. Myślę, że jestem zmęczona – po prostu.
Tyle.
- Mama! – wrzeszczy Silny – A Din mnie wajnął drzwiami w mózg!
Din aka Nowy Człowiek, tak jakby go nie dzieliło od Silnego sześć lat (sześć! sześć! sześć!), tłucze się z młodszym bratem na puree. Silny nie pozostaje mu dłużny, najczęściej zresztą sam wywołuje temat.
Pac! Łup! Bum! – to mnie skutecznie ewakuuje ze snu o zębach.
Acz nie ze zmęczenia.
Teleportuje mnie wprost w śniadanie-pranie-łagodzenie konfliktów.
Życie! Życie!


Mówicie mi, że znani Wam, szczęśliwi uczniowie wyższych klas podstawówki pomykają po lekcjach do domu (z obowiązkowym kluczem na szyi, dyndającym na jakieś kól smyczy, jak mniemam), więc nielaty lecą po szkole na chatę, żeby się w spokoju oddać przyjemności Call of Duty albo grze w słoneczko (opcja dla tych, którzy nie mają szlabanu na wpuszczanie do mieszkania osób trzecich).
Mówicie mi, że to nie czyni spustoszenia w psychice, przeciwnie. My zostawaliśmy, w sensie – my, pokolenie i nic nam się nie stało, proszę, żyjemy, stoimy w korkach, w kolejkach do kas w supermarkecie.

W aktualnym numerze „Polityki” Anna Brzezińska pisze o „Terrorze piersi”, o karmieniu piersią na przestrzeni wieków. Tak mi się to tutaj spontanicznie skojarzyło.
W średniowieczu, jak pisze Anna Brzezińska, „Mieszczanie, gnieżdżący się w ciasnych, zatłoczonych domostwach, odsyłali malutkie dzieci na wieś, licząc, że z dala od hałaśliwego, pełnego chorób i podatnego na pożary miasta maleństwa mają większą szansę na przeżycie. Pod Londynem istniały całe okolice, gdzie wieśniaczki na wpół zawodowo zajmowały się wielkomiejskimi oseskami. (…) Wiele maluchów padało jak muchy, czy to z powodu zaniedbań karmicielek, czy niedostatku pokarmu (…), czy nieszczęśliwych wypadków lub chorób.”

Mam wrażenie, że w ostatnich latach nieco podkręciliśmy standardy opieki nad dziećmi w stosunku do tych, które obowiązywały w wiekach średnich.
Sześciotygodniowe niemowlę zapisuje się na kurs pływania. Pływanie dobrze robi na rozwój połączeń międzysynaptycznych.
Trzecie urodziny to sygnał, że czas na aikido. Albo na balet, jeżeli trzylatek jest dziewczynką.
Pięcioletni nielat powinien zacząć ćwiczyć grę na instrumencie. Jeżeli ma ciężkie ucho - podjąć treningi tenisa.
Dziewięciolatek natomiast już tak się narobił w życiu, że oto nadszedł moment na codzienny samotny relaks po szkole przy Diablo III (do powrotu rodziców).

Przeginam, ale się trochę zdziwiłam, że tak naturalnie akceptujecie w komentarzach fakt, że 10- i 12-latki po lekcjach praktykują algorytm klucz-szyja-obieranie ziemniaków-komputer-tivi. Ostatecznie to nadal dość małe dzieci. I nie chodzi mi tyle o „kontrolę” nad nimi (zgadzam się, tak zwane „upilnowanie” i uchronienie przed wszelkim złem jest fikcją), ile o opiekę. O robienie w ciągu dnia czegoś sensownego/twórczego/miłego. Bo wątpię, że samotne siedzenie dzień w dzień z telewizorem i komputerem w zamkniętym mieszkaniu jest przyjemne. Jako sporadyczna atrakcja – oczywiście. Jako sposób na 10 czy 12-życie – eee. Myślę, że fajnie jest na przykład czasem z kimś pogadać. Chociażby z kumplem i nie przez skype’a. A jak tu gadać z kumplem (albo z nim biegać za piłką), skoro nie można otwierać drzwi? (No, chyba że ten zakaz nie jest restrykcyjny i nie dotyczy urwania się z kolegami do galerii handlowej w najbliższej okolicy.)


Moja utopijna wizja szkoły zapewniającej opiekę w czasie, kiedy rodzice są w pracy, to wizja takiej szkoły, w której po lekcjach się organizuje ciekawe zajęcia, gdzie można w spokoju odrobić lekcje albo gonić z kolegami po boisku.
I nie łazić w tym czasie do galerii handlowej, nie ciąć w GTA.
Jak rozumiem, rząd nie ma na taką szkołę pieniędzy (a raczej samorząd, chociaż w sumie wszystko jedno).

To tak, jak w komentarzu Zakurzonej.
Ludzkie życie kręci włodarzy rzeczywistości najbardziej w fazie prenatalnej. Wtedy jest święte.
Później też trochę kręci, ale tylko ciut. Młode matki dostały roczne urlopy macierzyńskie, taki hojny dar, to je jeszcze skuteczniej wypchnie z rynku pracy. Z roku macierzyńskiego, z urlopami, zrobi się półtora albo dwadzieścia miesięcy, wtedy w sam raz będzie czas na drugie dziecko, a po pięciu latach poza zawodem nie będzie dokąd wracać, przecież to oczywiste.
Tutaj widać wyraźnie, że rządzący w zestawie z nowelizacją kodeksu pracy i w „pakiecie społecznym” sprzedają również redukcję bezrobocia. Kobiety zostaną w domu i ustąpią miejsc pracy mężczyznom.
Zastanawiam się, czy kolejnym krokiem nie powinno być wprowadzenie kwot na uczelniach. Uważam, że bez sensu jest wydawać publiczne pieniądze na kształcenie kobiet, których naturalną rolą i fizjologicznym przeznaczeniem jest pielęgnacja domowego ogniska. Do dorzucania brewion nie trzeba magistra. Wyższe studia dla kobiet tylko po złożeniu wieczystych ślubów dziewictwa!


Wracając natomiast do szkoły – ta obecna nie jest już taka jak ta, którą pamiętamy, z naszego dzieciństwa („my” – z podstawówek lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych). Trzeba mieć własnego nielata w nauczaniu początkowym, bo w teorii tego się nie da ogarnąć niestety, więc trzeba mieć własnego nielata w I - III, żeby się przestać dziwić, że z tego, że „my” sami odrabialiśmy lekcje wcale nie wynika, że teraz się też da. Dziwnym trafem się nie da.
Trzeba też mieć własne dziecko w IV klasie, żeby się trochę zachwiała pewność, że 9-latek z reformy w trymiga ten program obcyka.
Dalej się nie wypowiadam, dalej mój wzrok nie sięga.

 ***

Tymczasem - wiosna mi nie mija.
Uwielbiam.

Dzisiaj:
Herman von Treskow
geb. 25.3.1872
Gestorben für Deutschland
am 11.9.1939

Herman spoczywa niecałe 20 kilometrów od miejsca naszego stałego pobytu.
Fascynująca, pokręcona historia tych ziem.







piątek, 26 kwietnia 2013

2.183

Człowiek na deskorolce, który śmignął przez maską mojej śmieciary (świeżo zresztą umytej, niechybny symptom wiosny), więc długowłosy człowiek na deskorolce wydał mi się – och! uderzenie pioruna! – absolutnie zjawiskowy. Olśnienie. Cóż za kontrast z niedawną zimą i cóż za kontrast z moją zgredowską miejscówą w puszce z nieocynkowanej blachy. Człowiek przemknął z gracją ścieżką rowerową, wdzięcznie balansując na skateboardzie i przepadł za zakrętem, ja ugrzęzłam w korku.

Gawędy „stoję w korku, czas płynie, a nielaty czekają w placówkach poboru nauki” są już nudne. Tyle razy powtarzałam tu tę narrację, że już więcej nie mogę.
Ale stoję w korkach, czas płynie, nielaty czekają, turli turli bum.
Dzień w dzień.


Pod którąś z fejsbukowych dyskusji o sześciolatkach w pierwszej klasie rzuciła mi się w oczy debata na taki temat mianowicie, że to rodzice-malkontenci optują za przedszkolem, bo chcą, żeby im było wygodnie.
Tak, tak, WYGODNIE, a co ma im być wygodnie, kurcze blade, no.
Rodzic sobie odstawi takie przykładowe swoje dziecko do przedszkola, a później to już wcale go nie musi odbierać w południe, tylko dopiero po pracy, dajmy na to przed 17, zapierająca dech w piersiach i jakże nieuzasadniona wygoda.
A w szkole to już nie ma tak dobrze.
(tu grożenie paluszkiem)

W istocie.

Problem świetlic szkolnych obczaiłam z bliska i z dogłębną analizą adekwatnych przepisów. Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z 21 maja 2001 r. w sprawie ramowych statutów publicznego przedszkola oraz publicznych szkół (Dz. U. 2001 Nr 61, poz. 624 z późn. zm.) organizację świetlicy pozostawia w gestii szkoły. Instruuje się jedynie, że rzeczona jest „dla uczniów, którzy muszą dłużej przebywać w szkole ze względu na czas pracy ich rodziców (prawnych opiekunów), organizację dojazdu do szkoły lub inne okoliczności wymagające zapewnienia uczniowi opieki w szkole”.

Robię habilitację z „Ratujmy maluchy”, więc przy pomocy zaawansowanych narzędzi dostępnych w wujku Google przejrzałam statuty szkół z prawa i z lewa, z zachodu, ze środkowej Polski i z północy.
Świetlice szkolne zapewniają miejsce uczniom z klas I do III, w wyjątkowych wypadkach – z klas IV.
Nie mam na tyle rozbujanej wyobraźni, żeby sobie zwizualizować którekolwiek z moich dzieci dziewięcioletnie (nowy czwartoklasista, uchu chu chu), wracające ze szkoły do domu o 13 i tkwiące w tym domu samotnie do 17:30. 
Albo do 18.

I tu wracamy do soli w oku bezdzietnych użytkowników fejsbuka i do problemu rodzicielskiej wygody. Owszem, przedszkole jest wygodne, bo się dziecko deponuje co rano (a nie na pierwszą zmianę w poniedziałek, we wtorek na ostatnią, a w piątek na środkową) i się je odbiera po południu. Ten prosty manewr umożliwia aktywizację zawodową kobiet (to seksistowskie, ale prawdziwe, cóż), porządkuje dzień i tydzień i pozwala planować dorosłe życie w ramach od-do godzin działania przedszkola.
A w szkole już nie jest tak dobrze.
(tu grożenie paluszkiem)

Przeładowane placówki działają według skomplikowanych grafików zmianowych, można zaczynać lekcje o 11 i kończyć o 14, a następnego dnia jeszcze głębiej po południu. Świetlica jest w tym stanie rzeczy jedyną alternatywą, jeżeli oboje rodzice pracują.
Ale ta świetlica okazuje się wyjściem jedynie przez trzy lata (oczy na problem świetlicy otworzyła mi koleżanka, matka chłopca o rok starszego od Nowego Człowieka).
A potem?

Zastanawiam się, dlaczego nikt o tym nie mówi. Nie krzyczy, nie protestuje.
Że szkoła odbębnia pięć godzin lekcyjnych i puszcza nielata luzem.
Rodzicom nie ma być łatwo, rozumiem, czuję to w każdej minucie, ale – kurcze blade, no – bez przesady.

Nie mogę się zgodzić z poglądem z dyskusji spod posta niżej, że dziecko jest prywatną sprawą rodziców i ich odpowiedzialnością i to oni muszą ogarnąć „problem”.
Jeżeli jako społeczeństwo jesteśmy pewną – abstrakcyjną, wiem - całością (a że jesteśmy – i to jak! – właśnie poczułam, robiąc roczne zeznanie podatkowe, co roku mnie zaskakuje, że aż tak hojnie się dokładam do publicznych potrzeb, lekką rączką państwo mi srogo opodatkowuje każdą zarobioną złotówkę), więc jeżeli jesteśmy całością, zbiorowością, to ja jednak oczekuję, że w zamian za dostarczenie nowych podatników dostanę minimum troski.
A jeżeli przed moim potencjalnym dziewięcioletnim Silnym mają się zamknąć drzwi do świetlicy (bo za duży), to furda z taką szkołą.


Właśnie.
Co robią Wasze dzieci z czwartej, piątej, szóstej klasy po szkole? Do czasu, kiedy Wy wrócicie z pracy?
I co, jeżeli w okolicy szkoły nie mieszka żadna babcia albo niepracująca ciotka?
Bardzo mnie to interesuje.


A drążąc temat reformy – zajawka ratowanych maluchów o ocalaniu roku z dzieciństwa jakoś mnie super nie kręci, bo dzieciństwo chyba nie jest zagrożone samą szkołą, od lat sześciolatki chodzą do zerówek i nikt jeszcze nie odtrąbił childhood’s end, u mnie przynajmniej nie trąbiono.
Ja natomiast chciałabym się dowiedzieć, co ze straconym rokiem nauki - w stosunku do szkoły podstawowej rozpoczynającej się od zerówki. Gdzie on jest? Gdzie on się podział? Kiedy należy go nadgonić?
Mam dość mętne przeczucia, że jednak w klasach I – III. Zdjęcie kart książki Erny nie jest fejkiem. Książka ćwiczeń matematycznych w I klasie tak właśnie wygląda (a przynajmniej tak się prezentuje model wybrany przez szkołę Erny). 
I nie wiem, czego się uczy syn przyjaciółki którejś z komentatorek. Wiem, co moje dziecko targa na plecach ze szkoły.

Wiem też – od matek równolatków Nowego Człowieka, którzy poszli do pierwszej klasy jako 6-latki, więc słyszałam od zaprzyjaźnionych mam, że prawdziwą próbą sił i wytrzymałości jest IV klasa (na to też zwraca uwagę jedna z komentujących). Program IV klasy nie jest programem dla dzieci o rok młodszych, niż do tej pory. Zresztą chyba nie może być, bo nieszczęsny stracony rok już nadrobiono w I - III.
Ten eksperyment z I klasą dla 6-latków jest diabelski. Ech, jakże go nie lubię.



A z ostatniej chwili – przeraził mnie premier tego kraju, który z dobrotliwym uśmiechem na twarzy w wieczornych wiadomościach zaanonsował, że w 2014 do I klasy pójdą 6-latki urodzone od stycznia do lipca.
Wnioskuję więc, że w opinii premiera tego kraju nie ma szans na to, żeby Silny nie poszedł do I klasy w 2015. Krzepiące.




środa, 24 kwietnia 2013

2.182

Fantastyczne blogerki Dorota i Karolina popełniły właśnie książkę o sześciolatkach w szkole, której co prawda jeszcze nie czytałam, bo ona z wczoraj, ale mam przecieki z wiarygodnych źródeł, no i jest dzisiejsza notka Chudej. I to mi się doskonale wkomponowuje w moje własne wymądrzanie się na temat reformy szkolnej. Wiadomo, jestem gorącą entuzjastką rzeczonej, jestem wręcz cheerleaderką Ministerstwa Edukacji Narodowej. Powód - mam własną od końca stycznia siedmiolatkę w pierwszej klasie. A w kolejce do eksperymentu mam jeszcze Silnego, rocznik 2009 [w 2015 wszystkie sześciolatki będą w pierwszej klasie, butnie anonsuje rząd; na pohybel wam …]. Mam też - dla celów porównawczych - Nowego Człowieka, który w wieku 6 lat chodził do zerówki.
Ujmując sprawę wprost – jestem dla siebie samej najlepszą ekspertką w dziedzinie reformy i generalnie swoim własnym autorytetem w sprawie. Koronnym. I żadna superniania i żadna ładnie uśmiechnięta ministra od nauki najmłodszych mnie nie przekona do swoich racji.


Ale od początku.

Właściwie powinnam pisać dzisiejszy tekst w niedzielę, bo nie ma lepszego dnia na pisanie o szkole podstawowej, jak niedzielne popołudnie. Dzień się chyli ku końcowi, słońce ku zachodowi, a nielaty się schylają nad tornistrami pełnymi książek.
- Mamo! Mamo! – pokrzykuje Nowy Człowiek – Mamo! Miałem się nauczyć na jutro roli!
Hm.
No co ty powiesz.
No, kurcze, zgadnij, czyj to problem – mielę pod nosem, chociaż nic nie mówię. Jest nerwowo, jest niespokojne przerzucanie stron i są rozgorączkowane biegi między tornistrem, łazienką a biurkiem.
Erna w tym czasie nie pokrzykuje. Erna ma w pompie. Zanurkowała do szkolnego plecaka właściwie wyłącznie po to, żeby znaleźć temperówkę i dokończyć rysunek. Nie, nie, nie do szkoły. 
- Erno, Erno, - strofuję – a ćwiczenia z rachunków?
Kryzys narasta, ćwiczeń jest sporo, czas mija, a nauka się nie posuwa do przodu [w tle Nowy Człowiek nadal kursuje po domu ruchami Browna, chaotycznie między mną, Erną, szkolnym tornistrem a konsolą].
- Zostaw tę konsolę, mówię!
Co prawda pytałam i w piątek, i w sobotę o potencjalne domowe [nie, nie, mamo, SKĄD!], ale – mea culpa! – nie sprawdziłam własnoręcznie i proszę.

Więc miałam tę notkę napisać w niedzielę, ale nie mogłam, bo robiłam domowe. 

[Dygresja ad hoc: było niewiele dotkliwszych uciążliwości na mojej dotychczasowej ścieżce osobistego rozwoju matkipolki, niż odrabianie domowych. Kolki? Siki-miki w porównaniu do odrabiania lekcji w podstawówce.]

Odrabianie lekcji z nielatem w nauczaniu początkowym wymaga samokontroli Mistrza Yody (powtórz szesnaście razy siedem odjąć pięć, ile to jest Erno – i nie unieś intonacji ani o pół tonu).

Wymaga inwencji Steve’a Jobsa (no jak nie umiesz, no wyobraź sobie, że …, no wyobraź sobie po prostu – i tu pole popisu dla fantazji i rodzicielskiej twórczości matematyczno-literackiej w obrębie alfabetu polskiego oraz działań minus/plus). 
Odrabianie lekcji z nielatem wymaga również pokory kameduły. Co tam książka w niedzielne popołudnie. Więcej – co tam obowiązki gospodarsko-domowe. Należy się przyspawać do krzesła i sumować kolejne słupki.

Tak, tak, to o czym piszę jest oczywiście przesadne i wyolbrzymione.
Ale tylko troszkę. 
No i nie odrabiam jedynie w niedziele. Odrabiamy co dzień. 

Moje dzieci są w miarę bystre. Zrozumienie tego i owego przychodzi im bez większego trudu. Zasadniczym problemem sześciolatka w pierwszej klasie nie jest jednak kwestia ewentualnego niedoboru IQ. Pierwsza klasa – i to według tak zwanej nowej podstawy programowej – nie jest, w mojej amatorsko-macierzyńskiej ocenie, dostosowana do etapu emocjonalnego rozwoju dziecka 6-letniego. I już.

Erna, bystra i lotna umysłowo ma za mało cierpliwości, żeby siedzieć za stołem i wypełniać matematyczne grafy jeden za drugim. Męczy się już przy trzecim albo przy czwartym i to nie dlatego, że jest – leniucha! - za mało skupiona, ale dlatego, że w jej wieku trudno się dłużej skupiać. 
Erna nadal czyta dość powoli – ma to zapewne po mnie, ja w jej wieku jeszcze nie czytałam, udało mi się jednak (cholera, cud!) ten deficyt nadrobić. Więc Erna czyta wolno, a tekstu jest dużo i żeby rozwiązać zadanie matematyczne trzeba przeczytać trzy linijki i się nie zgubić.
Otworzyłam książkę Erny na chybił trafił. Nie szukałam hardcorów. Proszę.





Więc śmieszą mnie do bólu przemądre polemiki z akcją „Ratujmy Maluchy”. Ktoś gdzieś napisał, że to inicjatywa nadopiekuńczych rodziców dzieci z wielkich miast, dzieci, które i tak chodzą na zylion zajęć dodatkowych, a z sześciolatkami w pierwszej klasie chodzi o głównie to, żeby wyrównać szanse dzieci wiejskich i z mniejszych ośrodków, z miejsc, gdzie nie ma przedszkoli.
Próbuję sobie wyobrazić niechodzącego wcześniej do przedszkola sześciolatka z pierwszej klasy pochylonego nad książką, którą wyżej fotografuję. Matka sześciolatka gotuje obiad i się nie poczuwa do pomocy. Sześciolatek na własną rękę wyrównuje swoje szanse edukacyjne, że ho ho.
Niestety (albo na szczęście) nie jest prawdą, że nowa podstawa programowa obejmuje w pierwszej klasie proste rachunki w obrębie dziesiątki.

Pierwsza klasa taka, jaką jest teraz jest po prostu merytorycznie trudna. Jest skokiem, w mojej ocenie, na zbyt głęboką wodę. I to zarówno dla dzieci chodzących wcześniej do przedszkola, jak i dla dzieci nie chodzących, dla każdych z innych powodów.

A jeżeli chodzi o tak zwaną infrastrukturę, to nasza szkoła jest przyjazna i przygotowana na potrzeby mniejszych dzieci i ma fantastyczne kadry, a ja i tak uważam przyspieszanie etapów rozwojowych za błąd. W zmuszaniu sześciolatków do nauki w sumie najmniej chodzi chyba o dywany w klasach i o zjeżdżalnie na podwórkach. Nikt od miesięcznego dziecka nie wymaga chodzenia na dwóch nogach, za to od trzynastomiesięcznego już powoli, a to przecież tylko 12 miesięcy różnicy.

12 miesięcy różnicy to nadal bardzo dużo między 6 a 7 rokiem życia. Widzę to. Mam niewielki materiał porównawczy, a widzę to bez teoretycznego backgroundu z psychologii rozwojowej, więc wielką demagogią jest wmawianie przez pedagogów, że reforma jest ok.
Ok byłaby zerówka dla sześciolatków, niech będzie obowiązkowa, ale na dotychczasowych zasadach, jako etap przygotowania do rygoru szkoły, etap niezobowiązujących szlaczków i niespiesznej nauki literek. Etap zabawy. Pierwsza klasa jest pierwszą klasą i najlepszy nauczyciel nie pomoże, kiedy trzeba „zrealizować program”.

Słowem, podpisałam petycję Elbanowskich.
Rekomenduję.


A jeżeli ktoś ma na stanie młodego geniusza, sześciolatka, który pragnie zgłębiać wiedzę w postawie wyprostowanej za szkolnym stołem, to niech taki rodzic ma możliwość wyboru i posłania dziecka do pierwszej klasy, kiedy mu się to wyda stosowne.

Zdecydowanie jestem WYŁĄCZNIE za możliwością wyboru.





poniedziałek, 22 kwietnia 2013

2.181

Uproszczenia i klisze myślowe podobno czynią nasze życie znośnym, gdzieś o tym czytałam albo właśnie sama to wymyśliłam, że trudno się zastanawiać nad każdym krokiem i popadać w analizę każdego zjawiska. Mózg ma gotowce i dzięki Bogu z nich korzysta.
Śmierdzące mięso jest nieświeże i grozi niestrawnością. W razie mrozu użyj szalika.
Gorzej, jeżeli całe realia są kliszą, w poklasyfikowanym świecie w ogóle nie trzeba własnej myślowej inicjatywy, każda rzecz i istota ma swoją etykietę. Rudy jest wredny, cygan kradnie, a gej to zboczeniec. Patrzę, widzę, rozpoznaję i wrzucam do wora z adekwatnym oznaczeniem. Ci są nasi, tamci obcy, przynależność do „naszych” daje siłę, ewidentna niższość obcych poprawia samoocenę.

Z gejami sprawa jest prosta, jedna z komentatorek zwróciła mi uwagę, że należy uszanować taki pogląd mianowicie, że homoseksualizm zamyka drogę do zbawienia.
Z dyskursem na poziomie „wierzę” w ogóle nie ma polemiki. Wierzę albo nie wierzę. Amen.
Z tym że wierzących bez zastrzeżeń nie ma znowu tak wielu, więcej – jak wskazują ślady w piśmiennictwie, nawet święci miewali chwile zwątpienia.
Więc czasami nie bez kozery jest połaskotać owo „credo”.

I o to Was pytałam, co Waszym zdaniem jest ważniejsze – credo czy „doraźne” szczęście własnego dziecka.

Z wywiadu, nad którym się pastwimy od ubiegłej środy wynika, że „credo” może być odpowiedzią na większość pytań. Z otagowanym światem nie ma dyskusji, gotowe etykiety zastępują własną refleksję.

Może to bezczelne, ale myślę, że tak jest prościej. Znaleźć odpowiedzi poza sobą. Właściwie nawet nie trzeba ich szukać, one się same garną, są gotowe i na podorędziu w razie potrzeby. I jest jeszcze bonus, ekstra premia - poczucie lepszości płynące z podziału świata na my (czyści, wierni) i oni, ludzka breja.


To córka nie wie, że są ludzie, którzy się rozwodzą?

- Myślę, że córka wie, różnie się w życiu ludziom układa. Niania, która przychodzi do naszych dzieci, pochodzi z rodziny, gdzie ojciec ją zostawił i mama sama wychowuje dzieci. Nasza niania jest wspaniała, kochana, ale chodzi o to, by córce pokazać, co jest normą. Chcemy ją uwrażliwić na to, że rodzina to jest mama i tata. Dlatego spotykamy się z rodzinami, w których są mama i tata.

Nie będziecie się przyjaźnić z rozwodnikiem?

- Też nie jest tak, że nie będziemy chcieli się przyjaźnić. No jest tak, że są pewni ludzie, którzy nie zabiegają o przyjaźń z nami. Nie chcą, no więc nic na siłę. My też nikogo nie skreślamy, nie potępiamy. Nie uważamy, że ten człowiek jest zły, skreślony i nie ma szans. Natomiast chcemy od małego uczyć nasze dzieci, że mama i tata, rodzina - to są wartości. I chcemy, żeby córka w takim środowisku rosła i później w swoim życiu to stosowała.






… a teraz wychylam łeb z tej swojej mentalnej brei, z wątpliwości i pytań i z permanentnego braku wiążących odpowiedzi, że tak to z niejakim zadęciem określę i mówię – basta, dość, finał.
Koniec z analizą, syntezą, tezą, antytezą i wykładnią talibów. Jest wiosna, czas porzucić gruby kaliber.
Dziękuję za wszystkie Wasze komentarze, zrobiło się gęsto.

(A między nami, chociaż z przytupem – cieszę się, że czyta mnie tylu ludzi z refleksją. To jest czysta, entuzjastyczna radość. Merci!;)))) )

Nadeszła też pora na arbitralny wybór laureata, bo przecież abstrahując od poznawczych walorów spontanicznego panelu - był konkurs.
Zdecydowanie Goldina i Goldie, ex aequo.
Cokolwiek napiszę o tym, co napisaliście, zabrzmi to nieobiektywnie i osobiście. Ale tak – po prostu, trafiło mnie. Poproszę o adres na maila :)

Więc jak to szło? Przystojni i wysocy są utalentowani i szlachetni, Polacy kradną samochody Niemcom, kobiety w kusej odzieży same się proszą o seksualne nadużycia. Cudownie, że mamy mentalne gotowce, przynajmniej mózg się nie zużywa.


------------------------------------------------

A w ogóle, to Tussilago farfara.

Kto czytał znakomity „Rok z Linneą”? [a tak sobie tu machnę pochwałę lokalnego biznesu]
Bo ja czytałam i wiem, że Tussilago farfara. Podbiał pospolity.
Uwielbiam aktualną porę roku. 
A klisze myślowe niech …j strzeli ;))))







sobota, 20 kwietnia 2013

2.180

Czytam Wasze komentarze pod poprzednią notką i wciąż się nie potrafię dostroić do takiej częstotliwości, żeby zrozumieć koncept „nadal cię kocham, ale nie pokazuj mi się w domu z twoją dziewczyną, córko”. Jakimś tropem jest pewnie pierwsze zdanie z cytowanego przeze mnie kawałka wywiadu, teza, że mianowicie preferencje seksualne są kwestią wychowania, budująca doprawdy, wielka wiara w moc edukacji dziecka przykładem domowym. Oczywiście mam nadzieję, że kształtuję moje nielaty tym, co widzą w naszych czterech ścianach, ale już jakiś czas temu straciłam wiarę w magiczną moc rodzicielskiego autorytetu (a mój staż macierzyński jest porównywalny ze stażem Małgorzaty T., więc albo ja jestem słabej wiary, albo ktoś tu szarżuje). No i rzecz jasna nigdy nie miałam takiej idée fixe, żeby kształtować własnym przykładem preferencje seksualne mojej progenitury. W ogóle, to jest znacznie szerszy wniosek – w naszej nieidealnej i najwyraźniej niezrównoważonej familii jesteśmy znacznie mniej, żeby nie powiedzieć, że w ogóle nie sfiksowani na seksualności w porównaniu z. Nie poddaję tego rzecz jasna żadnej krytyce, to tylko opinia, logiczny wniosek z przeczytanych słów – zdumiewa mnie narracja skupiona na analizie kto z kim śpi i jak, i jaki z tego płynie morał.
Dobra. Milknę.

A odnosząc się do skazanych, dilerów narkotykowych oraz mafiosów, których to osobników potencjalnie mogłyby moje dziatki sprowadzić na Wigilię albo na niedzielny obiad. Cóż. Jeżeliby zaczęli, nieletni (albo już letni), handlować haszyszem, amfą albo bronią, wtedy owszem, miałabym to za porażkę wychowawczą (acz nie mam pojęcia, jak by to rzutowało na skład gości przy stole). Widzę rzecz jasna słabości argumentacji, że skłonność do półświatka jest z wychowania w przeciwieństwie do. Amerykańscy naukowcy z całą pewnością zgromadzili liczne dowody na poparcie teorii, że kryminalną skłonność ma się w genach, uha uha. Wtedy oczywiście bingo – ja nie diluję, więc to szereg błędów wychowawczych doprowadziłby do tego, że mi (potencjalnie) upadły anioły. Albo - nie wszystko jest z genów/z domu. Chociaż w sumie byłoby miło mieć taką moc, żeby dać radę wychować dzieci na porządnych ludzi. Dość to pokrętna logika, już się wycofuję.

Chociaż nie, jeszcze jedno – nie, nie ma takich grup ludzi, ani takich cech/preferencji/poglądów/atrybutów, których nie jestem w stanie a priori zaakceptować za własnym stołem. I jeżeli kogoś nie mogłabym, a raczej – nie chciała zaprosić na swoją kanapę albo do kuchni, to tylko dlatego, że dzielą nas osobiste animozje (i musi to być naprawdę gruby kaliber, pokaźne świństwo, a nie jakieś byle co).

Więc NIE POTRAFIĘ SIĘ WCZUĆ.

Ale to oczywiście bez znaczenia.
Każdy pozostanie przy własnych poglądach, a ta lawina słów jest tylko dla zabicia czasu i dla rozproszenia nudy.




Tymczasem najwyraźniej jest wiosna.
Przepędziliśmy nieletnich po pustych ścieżkach parku narodowego (strzelając foty telefonem, bo wycieczka była improwizowaną alternatywą dla jakichś niezbędnych zakupów; zakupy cuchną).
Uwielbiam zdjęcie „wielka latająca żaba traci równowagę”.
I bum.




środa, 17 kwietnia 2013

2.179

Zwarta kompozycja bloga wymagałaby teraz dodziergania logicznego spójnika, a jakże, między wątkiem nieuchronnego umierania (i spoczywania – dajmy na to - pod przystankiem), a problematyką poszarpanych nocy wielodzietnej matki. 

Że się tu wszystko tak po prostu spina w całość.

Otóż tym spójnikiem będzie przeterminowany wywiad z moją imienniczką Terlikowską. Ostatnio, wiadomo, głównie obieram ziemniaki (odrabiam lekcje w nauczaniu wczesnoszkolnym, piorę bieliznę i przypalam garnki), obieram ziemniaki zamiast porzundnego blogowania, więc wywiad z moją imienniczką przeleżał niemal miesiąc w tym miejscu na kanapie, w którym gromadzę nieświeżą, ale nadal wartą uwagi prasę.
I oto dzisiaj z makulatury powstaj(ę).

Ale cóż ma Małgorzata Terlikowska wspólnego ze śmiercią, spytacie?
(Od zawsze chciałam użyć na blogasku tej figury stylistycznej prosto z bajki.
I voilà.)
Ależ ma masę wspólnego, ale o tym zaraz.

Tymczasem na moment przesuwamy oko kamery nad jakąś ciasną i nieoczywistą lokalizację w miejscu mojego zamieszkania, na coś w rodzaju wąskiego korytarza przy drzwiach do łazienki albo na klaustrofobiczną przestrzeń przy wejściu, za wieszakiem. Jakimś cudem przydybała mnie tam Erna (odwieszałam płaszcz albo odstawiałam kalosz, gnałam do łazienki z butlą wybielacza), więc w tym wąskim gardle domu ucapiła mnie Erna i urządza wernisaże. W sekundę rozpościera przede mną naręcze swoich prac, podekscytowana. Które jej, a które panien z trzeciej klasy pyta, bo dzisiaj się integrowała w czasie przerw z klasą brata. Wskazuję bez pudła. Erna drży (rzecz się dzieje przy dość znacznym stężeniu egzaltacji):
- SKĄD WIEDZIAŁAŚ???
No przecież to jasne. Twoje, Erno, są po prostu najbardziej (i próbuję się wydostać na otwartą przestrzeń, ale to na darmo).
Naraz zza ramienia Erny wychynął Silny i nuże! lustrować arcydzieła siostry okiem marszanda.
- Twoja jest taka ładna, - rzecze – taka, że mi sie aż kjencom uszy …
Erna płonie, drży, omdlewa i tak dalej (a w kolejnej sekundzie odnotowują mięsiste starcie, Silny i Erna, jakieś gwałtowne skrzyżowanie szabel, literalnie, jakiś atak albo samoobronę, paznokcie, pięści, szramy na twarzy, łzy, wrzask, krew i użalanie).



Wróćmy zatem do Małgorzaty, żony Tomasza.
Przeczytałam wywiad do sobotniego śniadania. Pomyślałam, że o ile działam w zbliżonej patologii, co pani Małgorzata, to jej doświadczenia jednak nie są z tego świata (co mój).

Dla żadnego z moich dzieci nadejście kolejnych nie było „rozrywką” ani oczekiwaną atrakcją, przeciwnie - bywało źródłem traum.
„Czy nie wzrusza cię, że dzieci proszą o kolejne dzieci?” – pyta ginekolog panią Małgorzatę.
Jak wychowywać dzieci, żeby prosiły nie o konsolę (nie o miecz, chamochodzik, nie o lalkę Monster High), ale o brata? Siostrę? O jeszcze czternastu braci?
W głębi duszy niepokoi mnie potencjalny przepis na takie wychowanie, ale i tak chylę czoła. Jest moc. I nie dziwię się niczemu. To znaczy – nie przesadnie. Dziwi mnie raczej histeryczna reakcja społeczeństwa w komentarzach do wywiadu, że o rety albo o buacha cha. Przecież oni tylko literalnie się stosują do kanonów tej religii, którą wyznaje teoretyczna większość społeczeństwa na terenie tutejszego kraju.
Podporządkowują się bez cienia wątpliwości, bez mrugania oczkiem, bez naciągania, ło matko, szacun.

Ale jednego nie mogę.




A jeśli się Marysia zakocha w koleżance? ''Mamo, tato, jestem lesbijką. Od roku mieszkam z partnerką''.

Byłaby to dla mnie totalna klęska wychowawcza.

Co to ma wspólnego z wychowaniem?

Moim zdaniem sporo. Powiedziałabym: ''Marysiu, kocham cię jak dotąd. Ale nie zgadzam się, żebyś na Wigilię przychodziła do nas z partnerką''.

W imię czego?

W imię miłości do własnej córki. I troski o jej zbawienie. W naszym świecie to się nie mieści, że facet spotyka się z facetem i z nim sypia. Albo kobieta z kobietą.



No nie mogę.
Fanaberia przytwierdzania płodnych naklejek do kalendarza – proszę bardzo.
Ban na międzypłciowe przyjaźnie – dlaczego nie, jeżeli to komuś sprawia perwersyjną radość.
Ganianie za dziećmi po domu, chociaż chciałoby się pójść do pracy – przy pewnym poziomie determinacji każdy argument jest właściwy, żeby uzasadnić, że wielodzietna matka w pracy jest oksymoronem i w ogóle, śmierdzi, dymi i nieprawda.
Ale nigdy i żadną miarą nie zrozumiem odrzucenia własnego dziecka.

Kiedyś pisałam tu o związkach partnerskich. Osobiście i we własnym interesie mnie to w istocie cznia, związek partnerski, a tym bardziej związek jednopłciowy, mam heteroseksualny, zalegalizowany i tak dalej. Ale nie mogę sobie nie zadawać pytania o to, co się stanie, jeżeli moje dziecko? Jeżeli moje dziecko - to chciałabym, żeby mogło sobie ułożyć życie bez wygibasów. Moje dziecko, ale też dziecko tego pana i tamtej pani, i tamci dwaj goście w pizzerii, przy małym stoliku tacy zakochani.

Żadna idea nie jest warta tego, żeby dla niej składać ofiarę z własnego dzieciaka.
W ogóle, żadna idea nie jest warta tego, żeby dla niej składać ofiarę z ludzi.

Czy może jest? A jeżeli – to jaka?



Niech będzie z tego konkurs numer 6, mam jeszcze dwie książki do rozdania.
Proszę, napiszcie co sądzicie o ofierze dla idei. Czas – do piątku, godz. 20.
Będę też zobowiązana za głosowanie pod odpowiedziami. Powiedzmy, że do niedzieli, godz. 20.


A tu tematycznie – Filip Łobodziński, Jarosław Gugała i Georges Brassens.
Dla idei ponieść śmierć? Któż zna ideę lepszą?
Ja! Ja! Ja!





poniedziałek, 15 kwietnia 2013

2.178

Tuż przed piątą rano w sobotę Silny delikatnie mnie dźgnął. Pod pachą trzymał Podusię-Mięciusię, Rozkoszny Dzidziuś o Świcie. Bose stópki o paluszkach z masełka.
- Mamo, już się obudź! – zajęczał.
Obudziłam.
Znacznie wcześniej, od dźgnięcia.
Silny okrągłym, ładnie złożonym zdaniem zapytał w moją bezprzytomność, czy to prawda, mamusiu!, że kiedy tylko będzie chciał, może się przyjść do mnie przytulić.
Prawda.
- To ja chce tejas!
Pachnący Silny-Mortadelka, który wytrąca ze snu w jeden z tych dwóch dni na tydzień, kiedy mogę się wyspać. Cóż, ambiwalencja.

Silny się we mnie wkręcił, ciepły rogalik z wanilią i po sekundzie już drzemał.

Ja nie.








czwartek, 11 kwietnia 2013

2.177

Cóż. Konsumpcja to zło w wydestylowanej postaci (kontynuując wątek C.H.) i nas wiedzie ku zagładzie.
A z pewnością – ku stracie czasu (którego tak mało, tak mało).


Pod budynkiem, w którym pracuję trwają ekshumacje (trwają też prace drogowe na tak szeroką skalę, że komplikują dojazd do i wyjazd z budynku, których do tej pory, do grudnia powiedzmy, nie uwzględniałam w harmonogramie dnia, teraz natomiast roboty inżynieryjne są tu prowadzone z takim rozmachem, że na dojazd i wyjazd z budynku muszę mieć codziennie dodatkowy kwadrans w scenariuszu zbierania nielatów z mapy Miasta).
Ale same prace drogowe to pestka. Na wyobraźnię działają ekshumacje.
W miejscu, przez które przed remontem przejeżdżał tramwaj i matki z wózkami i przechodziły staruszki z siatami i studenci licznych uniwersytetów i zwolennicy mocnych, parkowych wrażeń, pod metrową warstwą ziemi spoczywała, jak się okazuje, liczna kompania.
Człowiek w metalowej trumnie. Trumna, mimo upływu z górą stu lat wychynęła na powierzchnię niemal nienaruszona, srebrzysta, błyszcząca, zdobna i pękata.
Skostniali na wieki właściciele dwóch szkieletów, harmonijnie zastygli w śmierci, głowami na zachód, kilka pięter w dół i po drugiej stronie korytarza, patrząc od biurka, przy którym przerzucam pliki z lewa na prawo. Archeolożka starannie czyściła dzisiaj ich szczątki miotełką i wsuwała je – sztuka po sztuce – do plastikowych sakw.
Bliżej nieokreślona liczba dzieci ze zbiorowego grobu pod przystankiem.
I to wszystko tu, na wychylenie głowy przez okno biurowca, pod krzywo ułożonym brukiem bocznej ulicy.
Jakie to w sumie nieprzerażające. Byliśmy, jesteśmy. I nawet nie mam żadnych tandetnych konkluzji o konieczności, na przykład, korzystania z darowanego czasu.
Korzystam jak potrafię i amen, ale i tak mnie coś zatrzymuje przy oknie, żeby się z przyjemnością podglądaczki wgapiać w pożółkłe szkielety z rozkopanych kwater. Jest w tych kościach, które cały czas tu były, a teraz się przeprowadzają coś przyciągającego i jest w patrzeniu na nie jakaś nieczysta ciekawość. Jakieś podszyte grozą zainteresowanie.
Że ja też kiedyś tak? Eee. Nierealne.


Pla. Pla. Pla.




niedziela, 7 kwietnia 2013

2.176

Gdybym wiedziała, jaką siłę rażenia mają moje okołometeorologiczne narracje, przynudziłabym o przegniłej pogodzie już w marcu ;)

Tak czy inaczej – wzeszło słońce [i demaskatorskim promyczkiem popełgało po kątach, po świadectwach niedostatków w domowej higienie]. Wyparowały łachy śniegu sprzed chaty [i odsłoniły ogrodowe wrzuty od przechodniów lub sąsiadów, bożonarodzeniowe promocje z Tesco w gazetce pod krzakiem, papierki od batonów, folię od kiełbasy, puszkę z fantazją przerzuconą 
na trawnik przez płot].

- Dzieci, dzieci! – zakrzyknęłam w południe do rozkosznych nielatów – zbierajcie się szybciusieńko, zaraz jedziemy!
Bączusie natychmiast stanęły we wdzięcznym rządku w korytarzu.
Ubrane.


[Przez jakieś półtorej godziny negocjowałam z załogą fluktuującą jak kadry w call center, bezkształtną jak magma. Ten chce siku. Tamta odmawia czesania. Ten z kolei, o ten tu, uważa, że nigdzie nie wyjeżdża, bo ma dosyć wyjazdów i generalnie, opuszczania bazy. Kiedy ta jest uczesana, tamten zjadłby płatków z mlekiem albo kanapkę, jakby właśnie nie wstał od śniadania. Sypię płatki, a ów z tamtą wyrywają sobie konsolę do gier. Sprzęt ocalony, za to mleko rozlane na kolana. Mama!]
A!

Wreszcie wyjechaliśmy.
Nielaty upchnięte na tylnej kanapie. Z przodu podkręciliśmy z Ojcem dzieciom potencjometr radia.
Na zmianę sezonów reaguję komendą: obuwniczy! [coś, jak odłamkowym!, kto senior, ten wie w czym rzecz]. Mieliśmy podjechać do najbliższego C.H., kupić nieletnim buty i wracać. Jak jeden mąż [cóż za feministyczna fraza!], więc jak jeden mąż źle znosimy zakupy w C.H.

Ale jako, że na podobny pomysł wpadła ¼ Miasta, i jako, że zabrakło miejsc na pięciu poziomach parkingu, to przy wtórze pisków Erny spadniemy! spadniemy! wturlaliśmy się na dach - poziom 6. I było to w istocie dość spektakularne, bo wąska rynna wjazdu biegnie tuż przy niskiej zewnętrznej ścianie budynku. Ci z nas, którzy symulują vertige, zamiast podziwiać perspektywę osiedla Polanka, wrzeszczeli więc jak nawiedzeni.
Zaparkowaliśmy.
Dość sprawnie kupiliśmy butynawiosnę. [Tylko ja trochę grymasiłam, z wielką samokrytyką przyznała później Erna. FAKT.]
Szybko wróciliśmy do samochodu i zapięliśmy pasy.
I.
I.
I.
I nic.
I tak zostaliśmy.
Wiosenne słońce radośnie migotało w parkingowych zaspach.
Opuściliśmy szyby.
Pani w bardzo ładnym płaszczu i po jakimś gruntownym grzebaniu w twarzy [rysy jak maska, gapiłam się ukradkiem, otwierając gębę] zakopała swoje szykowne auto do połowy felg. Trzech młodych chłopaków z czerwonego forda rzuciło się do rozgarniania śniegu.
Zdenerwowany kierowca opla przed nami odpalał fajkę od fajki.
Narastała nerwowość. Otwieranie i zamykanie drzwi.
Dziewczyna z białego renault, która stała tuż przy zjeździe w betonową rynnę – dwoma kołami na zjeździe, a dwoma na śniegu - z trudem opanowywała nerwowe tiki. Byliście kiedyś uwięzieni na szóstym piętrze betonowej pułapki bez możliwości ewakuacji? W korku?
Hi hi.
Chuck Norris skoczyłby niewątpliwe przez metalową barierę.
Miałam podobną myśl.
Zamiennie z opcją desantu helikopterem [nasza część korka szczęśliwie albo nieszczęśliwie miała dostęp do słońca i powietrza, minutą ciszy czczę tych, którzy tkwili w korku w betonowych, klaustrofobicznych tunelach zjazdu].
Po godzinie dziewczyna w białym renault zjechała do połowy rynny. My za nią.
Pyk.
Pyk.
Nieletni czynili mord między sobą. Uspokajali się i znowu przypuszczali ofensywę. Ojciec dzieciom zjeżdżał ku wyjazdowi po centymetrze.
- Spokojnie, - w pewnej chwili wycedził Nowy Człowiek – jeszcze tylko pięć pięter i parter.
Zajęło to nam dwie godziny.

- Zima zepsuła światła na Baraniaka. -  podsumowała koleżanka Katachreza.


Ale już wiosna, wiosna, radujmy się.

A buty jakie śliczne.

piątek, 5 kwietnia 2013

2.175

Powolne konsumowanie rozrzedzonego czasu zdechło nagle, chociaż spodziewanie.
Nieletni, po dodatkowym dniu ferii świątecznych gratis pognali w podskokach do szkoły, pełnoletni – do pracy. Jedyny Silny, hodowca bakterii, wysokotemperaturowy i okaszlały, zamiast do ukochanego, ekhu, ekhu, przedszkolka udał się przecedzać niespieszne godziny u babci.

[Każdy kolejny tydzień epoki lodowcowej nasila mi paranoiczne objawy.
Przestałam liczyć zachorowania. Pogubiłam się w matematyce weekendów spędzonych w 4 ścianach.]
.

Prognozy pogody obchodzę z daleka, chociaż śmieszą mnie, na przykład – do łez! do łez! – ostrzeżenia dla alergików. Gwałtowny wybuch wiosny – kiedy? kiedy? - zintensyfikuje rzekomo ponad miarę atak alergenów. Helou, fantaści.


Zastanawia mnie też metodologia pomiaru temperatur „real feel”. Ilu statystycznych kowalskich tkwi na mrozie na balkonie dla celów badawczych i jakimi narzędziami oznaczają, że ten akurat lodowaty podmuch jest wart -8oC w „real feel” a tamten dwanaście.

Pogoda wrzuciła spację.



Od kiedy wyrosłam z tetrowych pieluch ogarniam, że nie ma „braku pogody”. „Nie było pogody na Mazurach w wakacje” to bzdura językowo i logicznie, mówiła mi mama. I to się zgadzało do końca świata. Od końca świata aura się nie mieści w dotychczasowych standardach.

Bezpogoda.
Ołowiane niebo.
Pryzmy szarego śniegu.
Kozaki puchowa kurtka i czapka.


A skoro już nastała synoptyczna spacja, bezpogoda i zdrętwienie realiów, to dlaczego aura się nie zawiesiła na złotej jesieni albo na galopującej wiośnie? Dlaczego antyaura wpadła w stupor w listopadzie?
Zniosłabym bez przeszkód – o czym, promienna, dumam jadąc z pracy do pracy wzdłuż przegniłego śniegu i w podmuchach paskudnego wiatru – więc przetrwałabym bez wysiłku pięć miesięcy tirlitania ptaszków. Białych przebiśniegów, żółtych krokusów i soczystej trawy.
Trawki.


Jest srogo.
Miał być konkurs o ostatnie dwie książki z puli od wydawcy, ale nie umiem sklecić nawet połowy zdania na temat różny od zachmurzenia i opadów.

A na domiar, jak donoszą portale plotkarskie, Brad Pitt zwykł zakładać damskie korygujące gacie, żeby zamaskować fałdę wokół paska.
Świat się skończył, jesteśmy w po-czasie.

Gęste objawy załamania.


Na dobranoc pełnoletnim rekomenduję Brada Pitta z epoki sprzed wyszczuplających gaci.
Obynamsię.







wtorek, 2 kwietnia 2013

2.174

W wielkanocnej „Polityce” (artykuł jest niestety odpłatny) antropolog kultury, prof. Wojciech Burszta inspirująco mówi o percepcji czasu, o istotności monotonii i wartości płynącej z braku zdarzeń.
Rewolucyjne. Bardzo na mojej długości fali.


„To, czego rodzinie najbardziej potrzeba, to nie ten „krótki czas świetnie wykorzystany”, tylko odrębny rytm, w którym może rozwijać się powolność, spokój i zaufanie, że jutro będzie takie samo”. 

„Małżeństwo i rodzina nie tracą na monotonii czy nawet braku zdarzeń, to byty, które wręcz rządzą się prawami powolnego upływu czasu”.

„Tęsknota [za pierwotnymi formami solidarności] bardzo często przejawia się tym, że chcemy być razem w czasie wyjętym z aktywności, bieżącego załatwiania”.



Wyłączyłam komputer w piątek po południu w pracy i włączyłam go dzisiaj rano – w pracy.
Na wskroś przypadkowy eksperyment mam za całkiem udany, jakie to odświeżające, och, doprawdy, nie mieć przez parę dni żadnych niskowartościowych bodźców, postów na fejsbuku, gazety peel ani doniesień o sytuacji północnokoreańskiej.

W zamian - niespieszne malowanie z nielatami jajek.
- Kupiłam dwa zające z czekolady – mówię – i jednego barana. Co dla kogo do święconki?
- Barana! – krzyczy Erna i pospiesznie zawłaszcza.
Więc Nowy Człowiek i Silny się dzielą zającami. Ten mniejszy dla Silnego. Nie, dla Nowego Człowieka. Ten większy dla Nowego Człowieka. Nie, odwrotnie. Ten mniejszy, ale tłustszy dla … Ale ten wyższy jest ładniejszy! Mamo! Za to ten pulchniejszy ma bardziej wyrazisty charakter ... Po kwadransie i kilku burzliwych starciach zające są rozdysponowane.

 (Umykam z pola rażenia sprzeczki o figurki z czekolady i zaciskając zęby w geście heroicznego samozaparcia odkopuję spod śniegu trzy wątławe gałązki bukszpanu. Zrudziałe po zimie. Wielkanoc w tym roku jest jakaś taka, myślę, na pół ważna.)

- Ja jestem wyróżniona – mówi Erna. Paćka pędzelkiem po jajku, a z jej kosza łypie czekoladowy baran.
- Bo jesteś baranem – cedzi pod nosem Nowy Człowiek. Mimo nasilających się objawów pre-dojrzewania, dojrzał do malowania, maluje wręcz z zaangażowaniem.
Erna tężeje na twarzy.
Silny operuje pędzlem i nie wnika w językowe niuanse.
- Ale ważne, że jestem … - szepce Erna - wyróżniona … 

Nerwowo zaciska wargi. 




Pogoda wredna.
Kolejny miesiąc bunkrowania w czterech ścianach i starć z infekcjami.
Ale powolny czas rodzinny w Święta - jak ta lala.