czwartek, 22 grudnia 2011

2.028

Jestem pod absolutnym urokiem świątecznego wypracowania koleżanki z sąsiedniej ławki.
Bo ja też. Ja też! Nie ubrałam jeszcze choinki, a pierogi z kapustą i zupę grzybową zamówiłam w restauracji.
Zasadniczo czuję akurat ból karku, a nie wzniośle obrzędowy nastrój.
Pryzmy papierów, które obiecałam sobie posortować przed świętami piętrzą się to tu, to tam.
Oraz nieposegregowane pranie.

-------------------------------------------

Był taki moment [musiałam być wtedy jakaś mała], kiedy mnie dręczył syndrom, że można mieć - chociaż ja nie potrafię - klimat świąt, jak z połyskliwych sesji w Vivie albo w Gali. Na stole świeczki, które płoną, ale się nie wypalają. Wszystkie podarki w lśniących opakowaniach, z kokardami. Bombki zsynchronizowane w barwie z kreacją uśmiechniętej Pani Domu i jej wygiętych w kolędowym pas dziatek. Oraz z krawatem Pana.
O buacha cha cha.


Duża część naszych bombek się potłukła, kiedy choinka wykręciła kankana za sprawą miniaturowego Nowego Człowieka, w wersji bodaj 2.lata. Kierując się rozsądkiem [i Erną na wewnętrznym stanie] nie uzupełniliśmy zapasu.
Idealnie ubrane w Wigilię dzieci z punktu, jak wiadomo, oblewają się barszczem [którego zresztą nie jedzą, bo wolałyby kurczaka z frytkami]. Nastroju uroczystego pojednania dopełnia zwykle niewinna sprzeczka o cokolwiek, o ość w rybie, albo o generalny polityczny ogląd sytuacji północnokoreańskiej.
Poza tym – jest przecież jak zwykle. Czyli fajnie.

Kluczem nastroju jest jak zwykle. Jak zwykle kapusta z grzybami, po kolacji jak zwykle ciężko fałszujące kolędowanie. Cudowne. Raz w roku. Uwielbiam. Tak, tak i zdecydowanie.

Uwielbiam bezwarunkowo i nieodwołalnie, bo już nie liczę na świąteczne oświecenie, na nagłą i gwałtowną epifanię, że się stanie, jak w christmasowym filmie klasy D, w którym rozedrgani przez półtorej godziny fabuły bohaterowie chwytają się za ręce w bożonarodzeniowym finale, a na ich twarze schodzi łaska i zadbany ortodontycznie uśmiech, śnieżnobiały.


-------------------------------------------


Któregoś dnia, jeszcze w listopadzie, przemykałam przez galerię handlową ścigana zapętlonym Last Christmas z każdej sklepowej kanciapy. Nie niósł mnie żaden bożonarodzeniowy nastrój, mimo migoczących ozdób, hoł, hoł, hoł i girlandy. Niosło mnie uporczywe zdążyć/załatwić, a w tle irytacja - „dajcie sobie siana ze świętami w listopadzie”. Fuj, precz i apage.
Siano, sianko ze stajni, nie kręci mnie epatowanie w listopadzie świąteczną scenografią. Nad świętowaniem zastanowię się w Święta, a nie na miesiąc zanim.


Problem w tym, że nawet miesiąc przed Świętami dekoracja z bombką i Mikołajem uruchamia jakiś dziecinny atawizm, obraz, jak z „Dziadka do orzechów” – ikonę, wielką, połyskującą choinkę za zamkniętymi drzwiami, które w punkcie kulminacyjnym Wigilii się otwierają. Pod drzewkiem piętrzą się pryzmy wyczekiwanych prezentów. Szeleści taftowa kreacja i wstążki w warkoczach, uwiera kołnierzyk z nadmiarem krochmalu. Tak, to jest atawizm.


Tymczasem czas w nas zdaje się pogrzebał dziecięcy zachwyt.
Duchowość kuleje albo przeszła w nawyk. Zresztą, bez zwykłej wiary w Gwiazdora (alias Mikołaja) Święta nie mogą być takie same.
Fenomenalnie bożonarodzeniowy nastrój nie ma szans wobec korków, zaległych zleceń i zawalonych terminów przed Świętami.

Pustka zamiast nastroju wydaje się głęboka, jak Rów Mariański.



Optuję za wersją minimum.
Za trzema kwadransami rodzinnego pojednania nad karpiem.
Świece na stole co prawda się wypalą, ale dopóki płoną, migoczą całkiem ładnie. Kiecka nie pasuje do bombek, bo kto by dbał o taką synchronizację. Epifanie są na twarzach nielatów.
Młodociani bez obciążeń wypatrują pierwszej gwiazdy.

Zdaje się też, że potrafią bezinteresownie zarazić entuzjazmem.



Czego szczerze Wam życzę na Święta, Drodzy Czytacze – chociaż chwili euforii, choćby przelotnego popadnięcia w zachwyt.





wtorek, 20 grudnia 2011

2.037

Droga Redakcjo,
Z opóźnieniem donoszę, że Erna straciła pierwszy ząb, lewą dolną jedynkę w imieniny Babci.
Już dwa tygodnie mijają.


----------------------------------------------------------------------

- Nie wytrzymam! – jęknęła Ania, Która-Wcale-Nie-Jest-Anią (a Panią E., Opiekunką Silnego). – Więcej tego nie wytrzymam! – powiedziała pierwszy raz, odkąd się znamy. - Nie zniosę! – powtórzyła z rozpaczą.

[Ania jest Anią, bo tak wymyślił Silny w czasach, kiedy nie umiał mówić.
„Ania” pochodzi być może od pAni, ewentualnie po prostu od Ani, jeden Silny to wie.
Ania nigdy się nie skarży, nigdy nie zawiodła, jest najczulszą możliwą strażniczką Silnego, mogłabym dowolnie długi panegiryk na cześć Ani.
Silny zresztą także. Szeroko znana jest mantra Silnego:
- Ooo, Ania! Ania! Ania!
Tym razem jednak Ania nie wytrzymała.
- Nigdy więcej! – zaapelowała.]

Poszło o płytę z filmem o upiornej myszy noszącej ludzki alias.

W hacjendzie panuje ostatnio klimat, jak z Popiela, mechaniczne gryzonie pomykają wzdłuż szaf, te o wymiarach ludzkiego dziecka grają w spektaklach, nic dziwnego, że Silny się uparł przy telewizyjnym hicie o myszy Stefanie. Produkcja jest dość kontrowersyjna artystycznie i raczej słabo zdubbingowana, więc średnio po pierwszym kwadransie odsłuchu przeciętny, niegłuchy dorosły odpada. Silny natomiast korzystając z wietrznej pogody i kataru zadał sobie Stefana i raz i drugi i kolejny, wreszcie odmówił dobrowolnego oddalania się na spacer, upierając się przy śledzeniu przygód Stefana.
- Nie wytrzymam! – jęknęła po kilku dniach Ania.
Płyta zginęła więc skutecznie i nagle.
Próżno w naszym domu szukać odtąd Stefana.
A Silny bez oporów chadza z Anią na spacer.
Koniec bajki z morałem.



News o stanie szczęki Erny ma wbrew pozorom ścisły związek z motywem myszy Stefana ;))))


niedziela, 18 grudnia 2011

2.036

Byliśmy w Gauganku [uwaga, reklama!] …

--- tutaj Silny zajęty folią bąbelkową w czasie monodramu Mikołaja ---





… i Erna znalazła na saniach Świętego chomika z napędem na dwie baterie AA.
Ujęła gryzonia w dwie dłonie, delikatnie. Czule przywarła do zabawki wzruszoną twarzą. Powstała więź.
Szczuruś nazywa Ernę:
- MAMA!


Więc kiedy któregoś dnia Szczuruś odjechał w nieznane [za bezpośrednią przyczyną, jak się okaże w pod koniec notatki, starszego brata], Erna odeszła od zmysłów i postawiła nas wszystkich na baczność, nalegając na skrupulatne poszukiwania. Niefortunnym przypadkiem tego samego wieczoru musiałam wyjść na późną kolację, i to zanim nielaty oddaliły się spać.
- Dokąd idziesz? O któjej wjócisz? – dramatycznie pytała Erna, podwójnie rozdarta. – Dlaczego bez nas? MUSZĘ WIEDZIEĆ, O KTÓJEJ WJÓCISZ, MAMA!
- O dwudziestej trzeciej.
– rzekłam, chyłkiem umykając w stronę korytarza.
- ALE NIE MA TAKIEJ GODZINY! – rozpaczliwie załkała Erna. - NIE MA TAKIEJ!!!
Kiedy wróciłam, trafiłam na Ojca Dzieciom snującego się po hacjendzie z ponurą twarzą.
- NIGDZIE GO NIE MA. – mruknął posępnie. – A obiecałem znaleźć.
Polowaliśmy na Szczurusia, bezskutecznie, o drugiej nad ranem.
O świcie starszy brat puścił parę.
Szczurofiesta! Cudownie odnaleziony Szczuruś śmigał po podłodze i metalicznie biadolił:
- MAMA!
Erna się zaraz treściwie ustosunkowała do zagadnienia macierzyństwa. Ona jest tylko opiekunką, wyklarowała, prawdziwa matka Szczurusia umarła …
- Ale on widzi jej ducha … - dodała z uśmiechem. - i duch mu podaje śniadanie.
Spójna intryga.
- Ale dzisiaj jadł ze mną, bo duch jego mamy, wiesz, poszedł na impje. – Erna uniosła oskarżycielski palec. - TAK, JAK TY!
Szczuruś gderliwie zaskamlał:
- MAMA!


sobota, 17 grudnia 2011

2.035

Erna tłumaczy, że nie zjadła, niestety nie zjadła ostatniej kiełbasy i że ta została w tornistrze [dziewoi z krwi i kości wkładam śniadaniówki zwyczajną w krótkich, chudych kawałkach, bo gardzi jogurcikiem czy też jakąś kanapką].
Erna wyjaśnia, że miała spójny projekt, żeby się posilić wędliną tuż przed popołudniowym spektaklem.
- Tak, tak. – kiwam głową, słuszny plan.
Szkoda, że nie wypalił.
Ktoś przybiegł/przyszedł, objaśnia Erna, z kimś/gdzieś/jakoś-o wiele-za szybko i trzeba było gnać-biec-lecieć pędem-galopem na scenę.
Z pustym żołądkiem!
Z podkurkiem zaniechanym w torbie.
- Ale chyba głód to nie jest ważniejszy, niż udane przedstawienie? – Erna zawiesza głos.
Masz rację.
Udane przedstawienie było wtedy najważniejszą sprawą.



Erna-Lubię-Scenę-Bo-Z-Góji-Lepiej-Widać wskoczyła w czarne legginsy i się stała graną postacią.
Na czworakach się zaraz przyczaiła za niską ławką [uszy myszy w świeżo splecionych warkoczach zastrzygły z uwagą].
Przyciągnęła pięści do piersi, nerwowym, rozbieganym wzrokiem rzuciła to w lewo, to w prawo.
- Hej, kocie! – klepnęła Koleżankę-Kicię w plecy. – Tu jestem, goń mnie!
- Nie jestem takim kotem,
– leniwie odparła Kocica. - który jada myszy.
Erna wystrzeliła, jak z procy na szkolny korytarz, przed klasę.
- Mysza, wracaj do nory! – zawołały za nią jakieś dwie przechodzące nieopodal panny.
- Mama, a one powiedziały mysza, wjacaj do noji! – tryumfalnie zawołała Erna.
Zawołała mysz.
Wpadła mi uradowana w objęcia.
Nos, jak węgielek. Mimika gryzonia.


[Zauważam pewną istotną … diametralną, fundamentalną różnicę w podejściu średniej siostry i starszego brata w analogicznym wieku do zagadnienia obligatoryjnych przedświątecznych wygibasów.]



Tupu-tup po śniegu.
Dzyń, dzyń, 
dzyń na sankach.
- … Towarzyszy w djodze zimowa śpiewanka! – huknęła pełnym, czystym głosem w sceniczny mikrofon.
No łkałam, łkałam.






środa, 14 grudnia 2011

2.034

- Mamo, a co to jest gwałt? – spytała Erna.
Głośno i wyraźnie.
Przewentylowałam. Siedzieliśmy nad talerzami parujących pierogów po świątecznym spektaklu Nowego Człowieka. Mieszałam w kubku herbaty.
- Brutalna napaść. – rzekłam.
Albo coś tam, coś tam. Rezydenci sąsiednich stolików z ciekawością zastrzygli uszami. Silny od niechcenia machnął pulchną łapką.
- To nic. – mlasnął kawałkiem mięsnego farszu i z fantazją zawinął w powietrzu widelcem.
- … indyk zsiniał, owca zbladła … - wyrecytowała Erna i wnikliwie rozejrzała się na boki, lokalizując słuchaczy. – GWAŁTU! Wjona sej nam zjadła!
- A co to jest rum? –
zainteresował się Nowy Człowiek. – Mama?
- Alkohol.
– odpowiedziałam. Przygodni kompani zza sąsiednich stolików natężyli uwagę. - Nieźle ci poszło na tym spektaklu. – posmyrgałam Nowego Człowieka po długich blond pasmach.
- Nie za bardzo. – westchnął Nowy Człowiek, wolno mieląc kęs dania. – Intonacja mi … wyszła … za szorstka …
O, gwiazdo scen lokalnych. Do dzisiejszego wieczoru występy sceniczne równały się nieludzkim gwałtom na nowoczłowieczych swobodach personalnych, a tu taka niespodzianka.
- … na to wjona na nich z góji … - Erna kontynuowała próbę generalną przed piątkowym występem własnej klasy. - … wam chodziło wszak o dziuji
- Nieczem! Ka-bum ja! – z fantazją zagaił Silny.
Nowy Człowiek w tym czasie zapytał o …


… jest jak w operze, jak w teatrze potrójnej animacji. Każde ciągnie swój monolog.
A pierożki pycha, mniam.


- … wpjawdzie sej zużyłam cały … cały … cały … - Ernie niespodzianie zawisł któryś parametr. – ZAPOMNIAŁAM!!! MAMA!!!
Kamraci zza sąsiadujących stołów z przerażenia zadygotali.
- … ale dziuji pozostały! – u ulgą dokończyła Erna.

Ech, cóż to były za przeżycia kulturalne.






niedziela, 11 grudnia 2011

2.033

Marcepanek
święci
ranek
umpa umpa. Nie idzie na ustępstwa. Świątek-piątek czy niedziela, o siódmej i trzy czwarte Silny zarządza desant na mój czerep.
- Oziwiaj sie! – krzyczy.
Małą pulchną łapką bezceremonialnie sprawdza mi puls. Funkcje życiowe weryfikuje personalnym czujnikiem wrażliwości na przeszywające dźwięki.
- No dalej, mama! Oziwiaj sie! – dla lepszego efektu Silny wkleja mokry dziobek-jak-malinkę w moją małżowinę.
Ożywiam się pobieżnie, po łebkach wręcz. Ożywiam się, choć co nieco nadal symuluję, że przecież wciąż śpię. Zaspaną ręką po omacku lokalizuję jasiek, choćby jeden. Chowam się cała pod wyszukanym sprzętem, zwijam pod nim w precel.
- Mama, no, oziwiaj sie … - błaga Silny
Nie mam takiej wyszukiwarki, więc nie sprawdzę, bo ręcznie się nie da, ile razy już tu pisałam o niedospanej sobocie i niedzieli, o ważkim problemie niemocy, o realnej niemożności zapadnięcia w rozkoszny weekendowy letarg i przespania ciurkiem do jedenastej. Albo do pierwszej. Żaden znany mi osobiście nielat poniżej piątego roku życia nie dba o kompromisy o świcie. 
O świcie 
rusza
z życiem
umpa umpa.


- Nie można być cicho??? – Erna nadciąga tornadem, z łopotem szerokich piżamowych nogawek, z rozwianym włosem, z torbą-Babrochą w ręce. – NIE MOŻNA TU BYĆ CICHO??? JA TAM ŚPIĘ!
Erna jest rozsierdzona, Silny za to szczęśliwy. 
Już nie śpisz, córko, chciałoby się rzec, ale się nie rzecze, żeby nie pogłębiać rozdrażnienia.
- OBUDZILIŚCIE MNIE! – prycha Erna.
I z trudem się daje przebłagać Silnemu, że tuż-przed-ósmą w niedzielę jest świetną porą na niewielki melanż.



- Laciego na dół łosy mama ma? – słyszę przez lekki sen. – I do góji?
Drobna krągła łapka przeczesuje mi splątany kędzior.
Erna coś tłumaczy Silnemu, ale nie rozpoznaję słów, docierają do mnie tylko stłumione poduszką dźwięki.
- Ogjomne mama łosy ma … - zasępia się Silny.
Ogromnie gadatliwe mam kolejne dziecko.

Hi hi hi!!!!



-----------------
A jutro rano przy porannej kawie w firmowej kuchni [albo w drodze do pracy przez telefon, ewentualnie w windzie] weekendowi imprezowicze zwierzą się sobie z powrotów z knajpy lodowatym sobotnim świtem i z ciężkich skroni do popołudnia [tak, tak, ja też – przytakną im inni imprezowicze], rodzice drobiazgu natomiast, kasta poniżej pariasa, matki i ojcowie małych dzieci uścisną sobie metaforycznie ręce w geście pokrewnej solidarności.
Tak tak, mnie moje też wyrwało ze snu o piątej/o szóstej/o wpół do siódmej w niedzielę i nie dało się zbyć bajką na dvd ani kuszącą propozycją cichego przeglądania książeczki.
Mnie moje o siódmej
a twoje?
całą noc?
żartujesz
moje do trzeciej.




Na bogów greckich, doprawdy jesteśmy w tym nudni, mdli, jak owsianka, jak rozmemłane płatki w stęchłym mleku, my, kasta poniżej pariasa - rodzicielscy niewyspani malkontenci.



czwartek, 8 grudnia 2011

2.032

Po południu gnieździmy się w kuchni.
Erna wycina i skleja i zapełnia grafikami kolejne skrawki.
Silny gna na trójkołowcu, Nowy Człowiek snuje się to tu, to tam.
Obiad w toku, mrok za oknem. Pierwszy-śnieg-dziś-pada.

Chwila dekoncentracji, na moment się zawieszam między zaokienną zgęstniałą szarówką a reminiscencjami dnia [Nowy Człowiek mimochodem zadaje pytanie: mamo, a kto to jest pedofil? Ktoś, kto bardzo krzywdzi dzieci i sprawia mu to radość, odpowiadam], w roztargnieniu nie zwracam uwagi na garnek z parującymi pyzami i --- fuuu! Zamiast pyz na główne jest smrodliwa żenada.
Przytomnie leję strumień wody w skwierczącą, czarną skorupę z dna.
- Mamo, - pyta Erna. Uśmiecha się ładnie. – A gdy ja będę mamą, też mi się będzie garnek przypalał?
W kuchni cuchnie z przytupem, zaimponowałam nielatom.
- A laczego? – zastanawia się Silny, dziś-uroczy-marcepanik.
Nowy Człowiek nadciąga z kwestią, kim jest żul, a czym żubrówka, czy tym samym, co piwo żubr, z grubsza mu znane z reklamy. Moją matkopedię dopada wątpliwość, czy aby na pewno optymalnie objaśniam. Przy czym wiem, że nielaty nie oczekują reasumpcji z moich wątpliwości, nadal chcą – i to wszyscy – wizji świata.

Cóż, alkohol i pedofilia, o tym się już rozmawia, a przecież między czasem, kiedy Nowy Człowiek indagował dobrodusznie „laczego” a teraz minął nie więcej, niż kwadrans.

Wizja świata.
Zaraz mi ją storpedują.
Nie wypada im sprzedawać dyrdymałów.



… Z wiarą natomiast w Świętego Mikołaja było tak.
Któregoś dnia Nowy Człowiek wykrzyczał w gniewie, że już nie wierzy w te bajki. Więcej, spytał wprost, gdzie chowam dary od Mikołaja i czy na przykład – o buacha cha cha – w garażu, czy też być może w szafach [a jeśli tak, to w których, chętnie sprawdzi].

Odpowiedziałam mu swoją wersją – nie jest logicznie spójna, jak to wiara – że obojętnie, co sądzi o ewentualnym przybywaniu tu brodatego starca z zaprzęgiem reniferów, to i tak ludźmi robiącymi sobie niespodzianki 6 grudnia kieruje duch Świętego Mikołaja, filantropa sprzed wieków. A kto nie wierzy, niech nie liczy na podarki.

Nowy Człowiek westchnął, sapnął, poddał milczącej ocenie dostępne dane. Mam niejasne przeczucie, że nadal mu trzeba magii.

Bez szemrania obrał, jak co roku, marchew. Ustawił but w korytarzu.

Święty się spisał. Nadspodziewanie dobrze znał oczekiwania nielatów.



Dlatego teraz Erna kompulsywnie uruchamia małą, plastikową fokę z marzeń, z funkcją pomykania. Foka tup-tup-tup, człapie wzdłuż brzegu stołu. Traci przyczepność, spada.
- Mamo, a Erna się uzależniła od tej foki! – wykrzywia się Starszy Brat.
Temat uzależnień też dyskutowaliśmy, w kontekście gadżetu z klawiaturą, kieszenią na gry i ekranem.
- A co to znaczy zależniła? – pyta Erna.
- Że w kółko o niej myślisz – wyjaśnia samozwańczy Kotański. - i ciągle chcesz się nią bawić.
- Nie tak w kółko, - Erna zreanimowała fokę, zabawka znów mknie ochoczo - tylko taką pjostą linią …
Na końcu prostej linii jest ściana, foka się zderza z murem z impetem, przewraca.
Bezradnie macha płetwami.




niedziela, 4 grudnia 2011

2.031

Erna uniosła ćwiartkę suchej buły przy stole do śniadania.
- A w jakim języku mówi się – spytała, łypiąc na mnie poważnie. – w Wajszawie?

Bo warto mieć taką wiedzę przed pierwszym kontaktem z tubylcami.
Nowy Człowiek prychnął i parsknął. Silny zamachnął się nieistniejącą klingą.
- Ka-bum! Nieczem ja! – sarknął.
Kawa stygła, jajecznica tężała.

Nasza wyprawa do stolicy okazała się wydarzeniem nie byle jakim. W piątkowy wieczór, zamiast przedweekendowej agonii i prania, podekscytowane nielaty przepychały się na warszawskich kanapach.
- Kosi! Kosi! Tap! – szalał Silny. – KOOO-SI!

I przerzucał się na lewo i prawo między kołdrami, poduszkami.
- Siiil-nyyy! TU SIĘ ŚPI! – dyscyplinowała go Erna. – Jak chcesz zrzędzić, to od tego jest dzień!
- A ja i tak wiem,
- Nowy Człowiek wyrozumiale chwycił mnie za przedramię. – że ci będzie brakowało twojego prania.




Brakowało mi całkiem nieznacznie.
Przypuściliśmy ostrożny zimno.lans na gali blogo-dbajek.

Mam się w książce. To ciekawe ;)
















wtorek, 29 listopada 2011

2.030

Z ostrożności stara się nie leżeć, bo kojarzy głowę na poduszce z niekontrolowanym zaśnięciem.
Czytam, a on giętki, jak miś-żelek uprawia wieczorne figle.
A-ja-tu raz jest tu, a raz tam, a to przerzucony w poprzek wszystkich, a to wbity czterokończynowo w Ernę.
- Mama! – skarży się Erna. – Mama, a Piki się zaczyna!


[Ech, jak ja lubię „się zaczyna”. Fraza jest prosto z podstawówki, jest tak skończenie ze szkolnego podwórka, z szatni woniejącej skarpetką, że mam z nią błogie poczucie ciągłości, wręcz międzypokoleniowej sztafety „zaczynania się” i skarżenia.]


- Mama, a co rhobimi? – pyta Silny.
Ląduje mi gładziutką twarzą w zmęczonej fizys, wszystkimi zębami na moich policzkach. Pachnie karmelkowo i szamponem dziecięcym.
- Mama! – nalega Silny.
Czytanie jest co prawda dość ciekawe, ale on chce więcej, on żąda czytania+, czytania multimedialnego. Czytamy o średniowiecznym uzbrojeniu [tylko wieki średnie wchodzą w grę w ramach lektur Silnego, jest inkarnacją Zyndrama z Maszkowic, to pewnik], analizujemy po raz co najmniej sto dwudziesty trzeci różne rodzaje oprzyrządowania bitewnego.
[Książka o uzbrojeniu trafiła do nas w lipcu. Nie ma dnia bez choćby pobieżnego jej przejrzenia].
Silny się nagle podrywa, zsuwa z łóżka, wybiega, wraca, znalazł gdzieś dwa papierowe pilniki. Składa je w krzyż zbornym gestem.
- Mama, mamo! – cieszy się. - Kusza jest!
Cel, pal. Bełt.
Jak trafnie, jak celnie, Silny.


A później większe nielaty bez zwłoki zasypiają, na sygnał.
W chwilę potem Silny pyta:
- Mama, a co rhobimi?
Nie usnął, wie, że teraz się zaczyna czas dla nas, że rusza dwuosobowa przestrzeń Silny-i-mama-po-dwudziestej-pierwszej.

Rhobimi razem prhaaanie. Prasujemy mój sweter do pracy i spódnicę. Czasami pieczemy mięso. Myjemy lodówkę od wewnątrz. Piszemy coś albo porządkujemy papiery. Silny jest stale na moim biodrze albo uczepiony u łydki.
Mgliście pamiętam, że Nowy Człowiek w zbliżonym wieku, tuż przed urodzeniem się Erny też miał gwałtowną potrzebę sprawdzania więzi synowsko-matczynej. To skutek uboczny mojej pracy pozadomowej, jak mniemam.
A drobne Dziwactwa Silnego między dziewiątą a 23 nawet trochę mnie cieszą, bo tylko wtedy mamy szanse porozmawiać na osobności o uzbrojeniu. I mogę łaskotać Silnego do upojenia bez narażania się na cierpkie komentarze starszych kandydatów do pieszczot.


Punktualnie o jedenastej Silny wznosi krągły paluszek w niebo.
- Mama, ja a-a. – zarządza. – Therrras!
Układa się w pościeli, przez moment mości i w mig tężeje w sen.






To co teraz robimy?

sobota, 26 listopada 2011

2.029

Pracujące zawodowo matki od dwojga niewielkich dzieci wzwyż – zeznajcie rzetelnie, proszę.
Kiedy jesteście? Sobą, a nie na usługach przedsiębiorstwa Społeczna Komórka Podstawowa (tudzież zakładu Źródło Przychodów)?
Kiedy czytacie, malujecie pazury, kiedy bezproduktywnie gapicie się w sufit (i wymyślacie proch)?


Bo ja na przykład dajmy na to, ja par excellence przykładowa, ja – cóż, nie jestem, tylko nieodmiennie pędzę jakąś rozchwierutaną kolejką górską. Zwykle ekspresem, z rzadka zwalniam, ale to jest notorycznie rollercoaster, nigdy nie dorożka.
Na burtach mi furkocą transparenty: zdążyć! zdążyć!
Z lewej Wzgórza Zaległych Terminów Zawodowych, z prawej Wyżyna Gospodarczych Obowiązków, środkiem – Szczyty Zadań Szkolnych. Chwila dekoncentracji i wypadam z torów. Zazgrzyta, zatrzeszczy. Zapominam o igle i nitce dla Erny do wyszywanki literowej. Po południu Erna jest smutna. Zapominam o tym i owym. Taki pęd, że umyka mi krajobraz. Dość nawet słoneczny tegoroczny listopad. Przed świtem mgła. Kupić trzy pary wysokich dziecięcych butów, co jutro na obiad. Ten-tego-tamta umowa. Rano odkrywam z niejakim smutkiem, że otóż dzień wcześniej co prawda kupiłam bułki, ale zapomniałam o chlebie do śniadaniówek.

I sedno nie tkwi w tym, żeby się skarżyć, pomstować.
Z długim, dobrze wylakierowanym paznokciem w pustym domu byłabym pewnie chmurą gradową.
Więc idzie nie o użalanie się, ale realistyczny opis zjawisk. Zachowań.
Że nie ma czasu.
Nie w sensie metaforyczno-parabolicznym (po klubie fitness, spa i perfumeryjnych zakupach nie mam już – do licha! - czasu na suszi).
Notorycznie brakuje mi czasu w sensie, że kiedy odhaczam ostatni punkt na obowiązkowej liście dobowej bywa w pół do drugiej. Budzik beznamiętnie zadzwoni przed siódmą.
Dzień, tydzień, miesiąc, kalendarz są tak naszpikowane terminami i zobowiązaniami, że wykrojenie czasu na jakikolwiek spontan jest równie trudne, jak wpaść na noblowski koncept racjonalizatorski.


***

Dzwoni budzik.
Silny prześliznął się tu kwadrans wcześniej i wymościł komfortowe posłanie na mojej głowie. Zapobiegliwie skorzystał z przytarganej pod pachą własnej poduszki.
Teraz czule mi przeszukuje palcami fryzurę.
- Mama! – rzecze. – Pienkne włosy! Ma! Pienkne!

Dobra tam, rollercoaster, rollercoaster.
Za piętnaście lat upuszczę nad jego brakiem łzę szczerego smutku.
;)))))))))))))))))))))

sobota, 12 listopada 2011

2.028

11.11.11

Nie poszliśmy na Święty Marcin, poszliśmy na pływalnię.
Zresztą – pacyfistyczne miejskie zabawy poznaniaków i nasze kaloryczne rogale wypadły raczej blado i nie medialnie na tle wojennych gier miejskich mieszkańców Warszawy. Próbuję zrozumieć, czytałam i tu, i tam i nie potrafię się wczuć, żadna z tych bajek nie jest moja. Bo jak traktować poważnie argumentację „Kolorowej Niepodległej”, skoro ta, zamiast wziąć rzecz na klatę obstaje, że puszczała jedynie bańki mydlane w rytm „All You Need Is Love”. Nie przemawia do mnie również koncept z zachowaniem równowagi. Prawica be, lewica be. Jestem z kraju, w którym 11 listopada je się kaloryczne rogale (i jadało się je zawsze, także wtedy, kiedy 11 listopada było czarną datą w kalendarzu). Tutaj się zawsze świętowało 11 listopada, bez imperatywu rzucania w oponentów kostką brukową albo ławką.



Po południu Nowy Człowiek odrabiał zadania z najświeższej tygodniówki. W jednym, w kilku zdaniach miał napisać o tym, jak rozumie patriotyzm. Rozumie tak sobie, szkolnie, w kontekście bitew i walk.
Nowy Człowieku, uwaga! - rzekłam patetycznie (teoria, że patriotyzm się równa ofierze z życia jednak mnie przeraża) - w normalnych czasach chodzi raczej o uczciwość, pracę i podobne nudziarstwa, a nie o dramatyczne gesty.
Faszerowanie młodych głów krwawym bohaterstwem dzielnych przodków kończy się rzutem petardą.

Powiedziałam co wiedziałam.
Nie jestem z tego szczepu, który się naparzał na stołecznych placach w imię wolności, równości oraz umiłowania.





Piękną jesień mamy.





czwartek, 10 listopada 2011

2.027

Erna śpiewa w nieistniejącym narzeczu, tum-pada-bada-bum, melodyjnie artykułuje sekwencje nieprawdopodobnych słów o końcówkach ni to polskich, ni angielskich. Pam-bidi-bidi-pim, ma to z moich genów, o, potęgo dziedziczenia.
Nagle – stop! Trel się urywa.
- Mamo, - pyta Erna. – a kto wymyślił Myszkę Miki?
- Myszka Mika!
– cieszy się Silny.
Mówię:
- Walt Disney.
- Czyli
– dopytuje Erna. - muszę zapłacić Disneyowi, żeby śpiewać piosenkę o Myszce Miki?
Mam wrażenie, że o prawach autorskich wie więcej, niż przeciętny pełnoletni pirat.
- Śpiewaj bez obaw. – uspokajam.
Tego dialektu nie przeniknie ani Walt Disney, ani jego zstępni.



Tymczasem [lubię „tymczasem”, w naszym obejściu nigdy nie dzieje się jeden wątek w jednym czasie, tu jest opera, tu wszyscy świergoczą – och, eufemizm - jednocześnie, choć, w przeciwieństwie do opery, efektem jest raczej kakofonia, niż harmonia dźwięków], tymczasem za ścianą Nowy Człowiek montuje koalicję z Silnym. Tłumaczy mu coś zamaszyście niby-dziecinnym językiem, każe sobie powtarzać jakieś oświadczenia. Silny powtarza je pilnie.
- Ka, Silny? – upewnia się Nowy Człowiek.
- Ka. – potwierdza Silny.
A zaraz potem tap! bum! bum! bum!, sojusz męski, pod dowolnym pretekstem, a wręcz bez pretekstu, rozgramia w proch i w pył jednoosobową drużynę Erny.

Wycie.

Nie ma strat w ludziach, więc mamrocę ommm i się oddalam do własnych kwestii [aria do zmiękczacza, solówka z patelnią]. Zrobiłam macierzyński research - w sytuacji więcej niż dwojga dzieci alianse są zmienne i zależne od niejasnych parametrów. O tak, tak jest. Rodzic przyjmujący strategię neutralnej Szwajcarii nie burzy chybotliwej równowagi, nie rozbija delikatnych porcelanek siostrzano-braterskiego porozumienia [to już moja teza].

Więc ommm.



Tymczasem bracia przybijają piątki, a Erna się użala śpiewno-rozpaczliwie.
- Ja nigdy w tym domu nie wytrzymam, - stęka. – bo chłopaki są zawsze przeciwko dziewczynom!
- No,
– mówię. - nie zawsze. - i w żołnierskich słowach omawiam casus Ojca Dzieciom, który – bezspornie chłopak – zdecydowanie nie jest przeciwko dziewczynom. Przeciwnie.
Erna ekspresowo rozważa pozytywy związania się w przyszłości z mężczyzną.
- Ale najgorzej, - mówi i się zasępia. – jak wszystkie dziewczyny wybiorą sobie fajnych chłopaków, a mi zostanie tylko jakiś poświrany.

Wtedy – faktycznie – lipa.
- … to chyba już lepiej pójść wtedy na inny bal … - z rozwagą konkluduje Erna.



Tymczasem zza węgła nadbiega Silny. Rozczapierzył ramiona, otworzył usta pełne ostrych zębów. Jest bronią braterskiego rażenia, rzuca się - ze sportowym wybiciem - w zaskoczone objęcia Erny.
- Silny! Ty chyba jesteś oszalały! – wzdycha z emfazą Erna.


Kotłowanina.
Uciekam.



środa, 9 listopada 2011

2.026

Erna rysuje obszerną kreską, szerokim gestem, postacie kreśli od głowy - ogromnej, głowa obrasta w zamaszyste pasma włosów, poniżej dopracowany strój i zindywidualizowane akcesoria, więc na stópki, stópeczki zostaje centymetr w dole kartki albo pół.

Silny rysuje czarną kredką na ciemnozielonym tle, ustępstwem jest granatowy albo fiolet, mroczne maziaje ścierają się ze sobą na kartce albo – oj tam, oj tam – na stole, podaję Silnemu czysty papier i ewakuuję kolejne arkusze złowrogiej ekspresji, kwintesencji dziecięcej radości .

 
[W tym miejscu wypada odetchnąć z ulgą, że Silnego nie testują akurat na okoliczność przemocy domowej albo na temat postrzegania swojej osoby . Dla mnie czarny jest ok i wykazuję olimpijski spokój, bo przykład starszych nielatów wskazuje, że konsekwencją okresu gotyckiego w dziecięcym rysunku jest epoka pastelowych wzorków, koników, łączek, serduszek.
Oraz kotków.]


Nowy Człowiek nie rysuje. Odrabia zadania domowe. Ścieramy się co chwila, jak rozsierdzone koguty, bo on twierdzi, że liczy się tempo, ja natomiast – nudziara! – upieram się przy jakości.
- To jest koszmar mojego dzieciństwa! – wykrzykuje Nowy Człowiek. - Nie mam tego w genach! Nienawidzę pisać!
Po czym kartka się zapełnia rzędami równiutkich zdań, z ą i ę o koczkodanich ogonkach.
Jak zapewnić optymalny odstęp między wyrazami?
- Spacja! – pod nosem mantruje Nowy Człowiek.




Erna podnosi głowę znad kartki i nie przestając tworzyć zadaje jedno z kanonicznych pytań:
- Mama, a jak się nazywa życie w niebie? Lub w piekle? I ono się ciągnie w nieskończoność?
albo:
- A kiedy Pan Bóg ma urodziny? A skąd się biorą w niebie aniołki?
[Że urodziny Pana Boga są w Boże Narodzenie? Zapomnij. Nie chodzi o TEGO Pana Boga.].

Silny narzeka:
- Nie uda! Mama, pacz! Nie uda! Idzisz?
I załamuje ręce, ponuro kiwa głową.



Beztroskie ciemne popołudnie.
Tak nudne, że mimochodem przeglądam „Przekrój”.
O, patrz, świeży Raczkowski ;)))))))))))))

źródło: Przekrój nr 45 (3463) z 7 listopada 2011



wtorek, 8 listopada 2011

2.025

Otworzyłam z rana fejsa. Wyprawiłam nielaty do placówki, gestem gospodarnej Matki Polki starłam okruchy ze stołu w kuchni i krople porannego potu z czoła i zamiast gnać z głową pod prysznic, zamiast codziennego rytuału nakładania gładzi od podbródka do czoła – odpaliłam fejsa.
Błąd.
Marginalizacja i wykluczenie – oto, co poczułam.

Kraj nad Wisłą się rozemocjonował wczorajszą śmiercią Hanki Mostowiak. Hanka Mostowiak z trumną na Wawel, cały naród przeciwko Wawelowi dla Hanki Mostowiak, dlaczego musiała zginąć od muśnięcia w kartony (zamach! spisek! podstęp!), Hanka Mostowiak na profilu Press i na Demotywatorach. Dziś nawet Polityka pisze o Hance Mostowiak. Purnonsens tej akcji jest wręcz ujmujący. Hermetyczny, ale rozkoszny.
Wydarzeniem poprzedniego tygodnia były komunikacyjne popisy kapitana Wrony, w tym tygodniu swoje transportowe pięć minut (czy tam cztery minuty dwadzieścia osiem) miała Hanka Mostowiak.

Co nie zmienia faktu, że się sobie objawiłam wykluczona, nie na bieżąco i ogólnie druzgocąco passé, bo ostatnie aktualne wieści z serialu z Hanką Mostowiak mam z czasu dłuuugich karmień Nowego Człowieka piersią na urlopie macierzyńskim (październik/listopad, niebiosa!, 2003). Już wtedy serial był zaawansowany w eskalacji fabuły. Więc nieśmiertelnik. Szacunek.

Tymczasem kiedy Hance pękała aorta smutku, żyła rozpaczy czy co tam, a cały naród zagryzał palce w oczekiwaniu ekstremalnych emocji, gładziłam plecy Silnego i karczek, żeby usnął. Albo nastawiałam kolejne pranie, kolorowe. Sama nie wiem, co wtedy robiłam akurat. Zmarginalizowałam się kulturalnie, słowem.



Swoją drogą ciekawi mnie czy ona, świętej pamięci Hanka Mostowiak, ma licówki na górnym łuku czy same jej takie ładne zębusie wyrosły.
Stawiam na implanty/licówki.

poniedziałek, 7 listopada 2011

2.024














Byliśmy przelotem na ojcowiźnie i nielaty się zaraziły Tintinem - co się konsekwentnie wymawia w naszym domu „tętę”, więc kiedy polski lektor po raz pierwszy w czasie filmu wyartykułował „tintin” Nowy Człowiek zapytał na pół sali kinowej, z oburzeniem:
- Mamo, a dlaczego on tak dziwnie?
… Mówi tak, jak mu to napisał reżyser dubbingu.
Ojciec Dzieciom zazgrzytał zębami wobec barbarzyństwa tłumaczenia Kapitana Haddocka (co z grubsza oznacza Kapitan the Wędzony Śledź) na Baryłkę. Ja, z lingwistycznym wygięciem żałuję, że się tłumacz nie przyłożył i nie znalazł czegoś w rodzaju Kotek i Kołek dla detektywów Dupond et Dupont (Tajniak i Jawniak brzmią średnio, zdaję sobie oczywiście sprawę, że to konsekwentny spadek po translacjach komiksów).
Poza tym – ach, kino rodzinne ;))


Ojczyzna Hergé spektakularnie się emocjonuje premierą filmu Spielberga, stolica jest obrandowana, nielaty chodziły po mieście, jak po planszach komiksów. Krajanie połowy każdego z moich dzieci nie potrafią co prawda ukonstytuować rządu przez rok, za to kulturalnie wiedzą, jak się sprzedać.


Ergo – wróciliśmy i poszliśmy do kina (mnie to nadal rusza, dla pokolenia nielatów moja radość jest nieco hermetyczna, że premiera u nas zbiega się z premierą światową). Erna co prawda szeroko zamachnęła rękami i jęknęła, że woli babcię i dziadka od kina, więc jeżeli gdzieś się wybiera, to do nich, a nie na film, a Silny w niezaawansowanym punkcie fabuły gromko zakrzyknął:
- BOBOMU! JA! CHCE!
Co prawda, to prawda.
Istotne, że udało nam się zebrać, wybrać i przetrwać w kinie, nie jest to najczęstsza z uprawianych przez nas rozrywek.



piątek, 28 października 2011

2.023

Z rozkoszną satysfakcją czytałam wczorajszy felieton Krzysztofa Vargi [i to nie tylko dlatego, że punkt wyjścia tekstu w Zygmuncie Baumanie z definicji zmiękcza mi percepcję].
Wyborna rzecz!


Tydzień temu doświadczyłam niejakiej żenady, z trudem trawiąc
peany zachwytu Pauliny Reiter nad rzekomo artystowskim wymiarem „rozliczania się z rodziną” - ewentualnie z samym sobą - przez artystów zamienicie debiutujących w stołecznych galeriach. Co prawda nie stawiłam osobiście czoła dziełu sprowadzającemu się do filmowej relacji z biegu artysty z rodzicami przez obrotowe drzwi supermarketu [co jest rzekomo alegorią ucieczki tychże przed sobą a jednocześnie ich nierozłączności, sam opis wydarzenia zachęca jak-nie-wiem-co], więc punkt wyjścia do ewentualnej krytyki mam mierny, ale w istocie nie chodzi ani o ten konkretny film, którego nie widziałam, ani nie o tamten z operacji ekstrakcji jąder [och, naturalismo!]. Fascynujący jest sam temat kulturalnego supermarketu w internecie/we współczesnym świecie, co z grubsza jest tożsame. Chyba.

Bo czy „rozliczanie się z sobą” [albo z własną rodziną] w sztukach wizualnych nie jest czymś na kształt blogowej wersji sztuki, czymkolwiek by ona nie była? A przecież bloga każdy może, lepiej lub gorzej. Każdy nosi w sobie własną historię, bolesną, banalną, miałką albo dramatyczną, niektórzy zresztą w tym samym etui, w którym mają rozliczenie się ze sobą, z matką albo z ojcem, z nieaktualnym partnerem, z przeszłością, z kolegą/z koleżanką, ze zmarłymi, których źle pożegnał.

Nie jestem natomiast pewna, czy opowiedzenie własnej historii jest już sztuką, olaboga [rzecz jasna wbijam sobie tym samym coś na kształt samobója, ale po dziewięciu latach czas się wzbić na poważną refleksję]. Są oczywiście wyjątki i dzienniki
Virginii Woolf albo pamiętniki Iwaszkiewicza, ale artystyczny kaliber „własnych historii” po większej części jest, jak na moje oko, wątpliwy.

Sztuka jest fikcją, magią, jest umiejętnością opowieści. I z pewnością w dużej części wypadków bazuje na indywidualnym doświadczeniu, ale opowieściom z życia w funkcji 1:1 bliżej pewnie do bełkotu, niż do arcydzieła.


Więc z pokorą obrabiam mój ogródek, ten na odświeżająco
białym tle też i nie mam pretensji do ponadczasowego wymiaru historii z udziałem własnych zstępnych. Co prawda gorliwie się zgadzam z tezą, że dzieci i rodziców łączy amalgamat niezbędności i pragnienia rejterady, ale nie zamierzam się z tym udawać w obrotowe drzwi supermarketu.

Powiedziałam.
Natchniona porywającą prozą felietonową Krzysztofa V. ;)




… a teraz pomiziać złote, śpiące główki autorskiej produkcji nieletnich - czyż nie optymalnie szmirowate zwieńczenie monologu o tandecie?




poniedziałek, 24 października 2011

2.022

Nowy Człowiek łypnął na mnie ponuro.
- A ja wiem, jaka będzie przyszłość. – rzekł.
Zabrzmiało groźnie. Spytałam:
-
No?

Nowy Człowiek wziął głęboki oddech.
- Wiem, że nigdy nie dostanę Gwiazdy Śmierci ...
Bingo.
Nowy Człowiek wbił we mnie świdrujący wzrok.
Tak, zgadłeś, przepowiednia godna Nostradamusa. Przyoblekłam twarz w posępne potwierdzenie.
- Nigdy … - smutno powtórzył Nowy Człowiek.




[Mogłabym się tu wypowiedzieć na temat wątpliwej etyki sprzedaży zestawu klocków w cenie równej średniej krajowej. Znam osobiście jeszcze co najmniej jednego nielata, który - gdyby mógł - pomodliłby się do pudła wielkości, mniej więcej, Silnego w pozycji pół-kucznej. Bezsprzecznie - ta firma potrafi stymulować pragnienia finalnych odbiorców. Ucięliśmy sobie z Nowym Człowiekiem pogawędkę o tym, że za cenę Gwiazdy Śmierci można kupić komputer. Nie mówiąc o istotniejszych potrzebach potrzebujących. Smród dydaktyczny plus chłodna kalkulacja tudzież lista finansowych rodzinnych konieczności.

Nigdy! Nieuchwytna pretensja zapuściła głębokie korzenie na nowoczłowieczym czole.]




Tymczasem zegar odliczył nieubłaganie nieliczne minuty pozostałe do kąpieli o ósmej – jeżeli nie zaczniemy kąpieli o ósmej, następnego ranka o siódmej stoczę dwie równoległe bitwy z półprzytomnymi lokatorami łóżek. A nie jest to mój wymarzony poranny sport.
- Tygodniówka! – huknęłam groźnie.
Nowy Człowiek się nadął, naburmuszył.
Jest zbyt zmęczony na odrabianie lekcji, mruknął.
Huknęłam ponownie.
- Ty byś nie wytrzymała nawet godzinki w szkole! – jęknął adept podstawówki.
No, no, no. Drętwa argumentacja o liczbie skończonych przeze mnie szkół.
Mam nieprzeparte wrażenie, że w genach rodzicielstwa jest jakaś klisza, wiążący szablon rozmowy z dzieckiem u progu buntu. Inne pewnie też są. To te same argumenty i ten sam ton, który blado pamiętam w uszach z czasów, kiedy byłam po drugiej stronie.
Nowy Człowiek nie dał się skonfundować.
- Po prostu było wtedy znacznie łatwiej w szkole. – mruknął.
Ciekawy argument. Też poniekąd z wzorca.
- Lekcje trwały tylko godzinkę, prawda. – Nowy Człowiek jął się popisywać wiedzą na temat systemu szkolnictwa w gasnącej komunie.
Zanim się zabraliśmy do tygodniówki – my, bo nadal jestem niezbędnym edukacyjnym toporem – minęły kolejne minuty.
Ojciec dzieciom zapytał mimochodem, czy się dokądś wybieram wieczorem.
Nie, sprawdzam tylko czas, rzekłam, czy nadal dobry.

Czy, jak zwykle, poślizg.


sobota, 15 października 2011

2.021

Erna, cesarzowa chaosu, władczyni absolutna na nieładzie w pokoju patrzy na mnie parą najpiękniejszych oczu. [Chwilę wcześniej dałam upust emocjom na temat kolejnej nieoczekiwanej inwentaryzacji książek z półek na podłodze. I płyt. Sobota, ogarnianie nieporządku. Współpracować, - gardłuję, - nielaty współpracować! Efekt nie jest piorunujący.]
- Mama, a jeszcze chciałam cię o jedno zapytać. – Erna wbija we mnie ufny wzrok. - A czy łatwo być kjólową?
- Cóż,
- odpowiadam. – nie wiem.
Nie bywałam do tej pory, ale się cieszę, że uważasz, że mogłam.
Tu jakaś układanka na podłodze, tutaj para butów. Gazety z całego tygodnia, przyniesione ze szkoły rysunki.
- Mama, nie juszaj się! – znienacka zarządza Erna.
Przytaszczyła łazienkowy podnóżek i usiadła na nim, układając nogę na nodze.
- Nie juszaj się, będę cię pojtjetować!
- A ja tesz!
– wykrzykuje Silny.
Omiata wzrokiem okolicę, szuka czegoś, na czym mógłby … spocząć ;)
Później wybieram – bo Erna prowadzi elastyczną firmą portretową – jaką chcę fryzurę [wchodzi w grę dowolne uczesanie i kolor], jakie mankiety, jaką długość falbany przy królewskiej sukni. I uprzątam, uprzątam, składam nieład w kupki.
- Mama! Czekaj! – irytuje się Erna. – Zakłócasz mi! Jak mam cię spojtjetować?

W ruchu?



Wreszcie para najpiękniejszych oczu patrzy na mnie z wiarą, nadzieją etc. i dzierży w wyciągniętych dłoniach najwspanialszy portret. Długie, purpurowe pukle spływają mi na nim kaskadą na zielono-złotą suknię a oczy mam, jak dwa górskie stawy, od brody do czoła.
- Mama ... wiesz ... - szepce Erna. – ja lubię cię i dlatego cię pojtjetuję, żebym cię zapamiętałam …
- A ja tesz! – wykrzykuje Silny.
Serduszka, uściski, puchate gołąbki.


***

Znakomity wywiad z Marią Anną Potocką w dzisiejszych WO.
DyrektOR Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie w piśmie i w mowie „konsekwentnie używa końcówek męskich”.


„Uważam, że nasz język nie jest gotowy na „damszczyznę”. Ciągle kretynka czy idiotka brzmią naturalniej niż premierka. Sam język wyśmiewa tę formę. Premier czy artysta to przede wszystkim ludzie a nie płci. (…) Poza tym artysta to forma prawie żeńska. W końcu nie mówi się artyst.”Sama nie wymyśliłabym. Przyznaję z szacunkiem, że b. dobre.


wtorek, 11 października 2011

2.020

- Mama, a kto wygjał ten konkujs? – pyta Erna.
- Wybory … - pomrukuje Nowy Człowiek.
- JA! – ze swadą odpowiada Silny.
JA Silnego jest rozległe i pokaźne.
- Na szczęście, że nie ta kacz… - Erna wzdycha z emfazą.
Mają piorunującą świadomość obywatelską, jak na nie do końca – w kategoriach członków narodu, a nie byle społeczeństwa – Polaków.
Cha!


Tymczasem, tymczasem – w narodowej grze liczbowej sprzed dwóch tygodni nie udało się nam w nic trafić – ku nieco sarkastycznej radości wszystkich (wcześniej strzeliłam umoralniającą gadkę, że duże wygrane pieniężne statystycznie nie przynoszą ich beneficjentom długoterminowych dobrodziejstw, opowieść zasiała stosowne ziarno, lekko podkręciłam znane mi to stąd, to stamtąd przykłady).
Ale któregoś dnia ---
- Piki! – wykrzyknął Nowy Człowiek i potrząsną krągłą, zaskoczoną łapką brata. – Wygrałeś właśnie w lotto małą kumulację!Silny spojrzał raz w lewo, raz w prawo.
- Pół grosika! – ciągnął Nowy Człowiek, nie zaprzestając przesadnych gratulacji.
- Pół gjosika? – zadziwiła się Erna. – Jezu! Ty, chłopie! – i jęła obściskiwać tę część młodszego brata, która nie była zaangażowana w nowoczłowiecze powinszowania. – Jakiś wajjacki półgjosik! Ale masz!
- Jeszcze jedna wielka kumulacja! – Nowy Człowiek z impetem walnął Silnego w ramię. – Zaraz wygrasz kolejnego półgrosika i będziesz miał całego grosika!Silny wydawał się nadzwyczaj radosny, choć i trochę skonfundowany.

piątek, 7 października 2011

2.018

Chciałam wyrazić niniejszym swój bezbrzeżny (i rosnący!) podziw dla aktualnej krajowej sytuacji drogowej.[zapis ma na celu utrwalenie stanu, mam nadzieję, nietrwałego dla przyszłych pokoleń]



Jechaliśmy otóż którejś ubiegłotygodniowej nocy przez Polskę, nielaty drzemały na tylnej kanapie, kołysane do snu garbatą nawierzchnią i cichym radiowym pomrukiem. Droga – krajowa - wiodła, jak to droga, przez pola, przez lasy, przez miasteczka i wioski. Wokół głównie ciemno, droga głównie wąska, aż tu nagle – bum!, stop!, koniec! Na którymś z centralnych rond pogrążonego w nocy miasta trasa nieoczekiwanie zanikała pod pasiastą tablicą, asfalt urywał się znienacka na rzecz gliniastej dziury. Wokół stało sporo ekscytującego każdego dwulatka sprzętu (ale zainteresowany dwulatek przebywał akurat w objęciach Morfeusza) oraz znaki zakazu ruchu. Oznaczony objazd? Zapomnij. GPS oszalał.

I tak czterokrotnie na odcinku dwustu kilometrów. Jazda samochodem jest teraz jak podchody. Jest biegiem na azymut.
Albo szybko znajdziesz alternatywę, albo cię pożrą smoki/sczeźniesz z zimna i głodu.
Co nas oczywiście nie zniechęca do wypraw weekendowych.




Takich pereł nie złowiłabym siedząc w domu:






Która lepsza? Raj czy „baśniowa”? ;))











środa, 5 października 2011

2.017



Chodzą słuchy, że rzekomo w przyrodzie występują takie matki, które z gracją woltyżera są w stanie ciągnąć równolegle pięć do ośmiu rozmów z potomstwem na różne tematy, prasować ubrania, zmieniać status na portalu/retuszować fotografie oraz mieszać w garnku.
I to wszystko mimochodem, przy śladowym wysiłku oraz bez uszczerbku dla zdrowia ducha
i ciała.
Ja niestety nie dostąpiłam takiej łaski.




Erna siedzi przy stole w kuchni. Masowo produkuje wielobarwne obrazki. Wycina, nakleja, toczy plastelinowe ślimaki. Każda kolejna praca to:
- Pjezent dla ciebie, mamo!Zachwycam się adekwatnie.
- A dlaczego chciałaś mnie nazwać Wejonika? – pyta znienacka.
Siekam akurat natkę.
- Bo to ładne imię. – mówię.
Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam, czy chciałam nazwać Ernę „Weronika”. Być może nie, być może tak. Nieważne.
- Ale nie dla takiej dziewczynki, jak ja. – Erna nieco unosi się ponad blat. – Bo ja bajdziej jestem …
- Erna!
- Nófff!
– żąda Silny.
Sieka ze mną i doprawia. Stoi na wysokim stołku, niebezpiecznie na nim balansuje i wychyla się to tu, to tam, więc ćwiartując staram się go nie wypuszczać spod pachy.
- To akurat łyżka. – mówię.
- Nófffka. – cieszy się Silny, mój perfekcyjnie dwujęzyczny dwulatek.

[Kiedy Panda-O-Podbitym-Oku z zabawki gadającej w narzeczu taty żegna się z nim uprzejmym:
-
A bientôt!
Silny równie szarmancko odpowiada pandzie:
- A ja tu!
I – na bogów celtyckich - ma rację.]



Tymczasem za ścianą, przy stole w dużym pokoju Nowy Człowiek odrabia zadanie z informatyki. Zadanie jest monotonne, jak na możliwości operatora gier w laserowe strzelanki, więc Nowy Człowiek co chwila przełącza domowe na grę. Alt i tabulator. Drę się:
- To nielegalne!
I między mieszaniem z Silnym w skwierczącej cebuli a odbiorem technicznym kolejnego rękodzieła Erny wskakuję do pokoju, jak harpia i sprawdzam stan zadania.

Wtedy dzwoni telefon z pracy.



Mała metaforyczna śrubka mi wyskakuje z obwodu i się z brzdękiem toczy pod kuchenne szafki.
Error.
Error.

Więc daję sobie słowo honoru, że kiedy już wyjdę z trzech równoległych, intensywnych macierzyńskich tematów a moje nielaty się pozamykają w swoich pokojach ze słuchawkami w uszach i kiedy będę sobie po południu piłowała paznokieć przez kwadrans, kiwając klapkiem – czyli za jakieś, hmm, powiedzmy, piętnaście lat - nigdy nikomu nie powiem, że kiedyś było mi – och! – TAK łatwo.
Bo być wielozadaniowym robotem do realizacji rozszerzonego programu jest nawet całkiem fajnie, to rodzaj kondycyjnego wyzwania, jak przebiegnięcie maratonu w dobrym czasie.
Z pewnością za to nie jest to takie sobie phi-tam.

Powiedziałam.














niedziela, 25 września 2011

2.016


Tymczasem pewien Długowłosy skończył osiem lat przy okazji wtorku.


- Mamo, - mówi. – mamo, mam złą wiadomość. Powiedzieć ci?
Zawsze się upewnia, czy powiedzieć, co ma powiedzieć. Mówię:
- Mów.
- Prawdopodobnie będę miał domowe z hiszpańskiego.
- O.
- Znasz hiszpański?
– pyta Nowy Człowiek.
Jest frasunek.
- Nie.
- No widzisz, ja też nie.

Houston, mamy problem.

Anegdota jest z pozoru niewinna, ale ilustruje.
Że do pakietu dzidzia nikt nie dołączył instrukcji, że z dzidzią się przerabia ponownie podstawówkę.
Kiedyś tego nie rejestrowałam, teraz mi się wyostrzył wzrok. Że obowiązek edukacyjny dotyczy całej rodziny, bez względu na stopień naukowego zaawansowania poszczególnych członków.
I nie tylko chodzi o to, że na wakacje można się wybrać jedynie w wakacje, bo poza wakacjami jest rok szkolny.
Chodzi też o zadania z treścią, o lektury szkolne w czasie wieczornej lektury. O każde popołudnie ustawione pod kątem „odrobić lekcje, kolacja i biegiem do mycia, w przeciwnym razie rano nie wydobędę was z łóżek”.
Nie mówiąc o licznych traumach typu „leci kamień z ręki kolegi, strzeli Nowego Człowieka w czoło czy strzeli w ciemiączko”.
Strzelił w skroń.
Nowy Człowiek dostał plaster, ja – zdalnie i post factum podałam sobie soli. Wdech, wydech. Jeszcze wiele takich kamyków w przyszłości.

Szczęście, że pierwsze dziecko w szkole jest jak szczepienie ochronne.
I o ile z pierwszym dzieckiem pierwsze dni w szkole są potężnym wstrząsem, o tyle z drugim są - po prostu.


W ogóle, ogólny postulat do losu jest taki, że błąd, że się dzidzia urodziła osiem lat temu bez instrukcji.
Pierwsze dziecko w rodzinie powinno nieść z sobą manual.
Takie nie pękaj, to minie.
Jakieś – nie idź w żaden dogmat, jest wiele dobrych dróg, nie ma macierzyńskiej prawdy objawionej.




Urodziny Nowego Człowieka są moim jednoosobowym dniem matki, moim osobistym macierzyńskim jubileuszem, moim introwertycznym obrządkiem ku czci przejścia na drugą stronę (tę z rozstępami, nadwagą i stałym troskliwym ściskiem mamciowej przepony), więc dla mnóstwa egoistycznych powodów daję nura, jak co roku, w zasoby przeszłości.
Ja – nieporadnie brzuchata, ja – skonfrontowana z popiskującym zawiniątkiem. Laktacja, pierwszy spacer i w co ubrać w listopadzie niemowlę.

Z lubością pielęgnuję te truchła, są mną.











piątek, 23 września 2011

2.015



Każda odtwarza sekwencję takich samych gestów. Najpierw trochę się wspina na palce i wsuwa torbę z laptopem na najwyższą półkę. Później zbliża twarz do lustra, palcami przeczesuje włosy a czubkiem języka obrysowuje usta. Skórzany żakiet/lekki prochowiec/przeciwdeszczową kurtkę wiesza na haku. Gładzi okrycie. Podszewka od wewnątrz, podszewka od zewnątrz. Przyklepuje. Siada. Patrzy na przestrzał okien, raz w prawą, raz w lewą stronę. Rozpina suwak torby, wyjmuje książkę, telefon, gazetę, butelkę wody. Jedna – kanapkę w folii aluminiowej.

Szczupła brunetka z płaskim brzuchem nad paskiem biodrówek jest imponująca. Ma sprężyste, opalone ciało, lśniące włosy. Samozadowolenie, sam sukces, władczym tonem dyktuje profesjonalne dyspozycje telefonowi. Niewielka blondynka w kolorowych japonkach odkleja się od okna i przeciąga wierzchem dłoni po kościach policzkowych. Na peronie zostali mężczyzna i chłopiec.
Pociąg rusza, dzwonią telefony. Kobiety kolejno wychodzą na korytarz, żeby kontynuować rozmowy. Niewielka blondynka ma dwa aparaty, żongluje nimi i grubym brulionem, w którym robi notatki. Ślini czubek palca, kiedy przewraca strony. Dziewczyna od kanapki w folii umawia spotkania, identycznie płynna w angielskim, jak w polskim, włączony laptop chyboce się na jej kolanach. Upija łyk wody, zakręca butelkę, odbiera telefon wsunięty na stałe między policzek a obojczyk. Jej palce, niezależne od górnej części korpusu, biją gęste staccato na klawiaturze.

Wieczorny pociąg ze stolicy do stolicy wielkopolski jest zatłoczony.

Piękna brunetka aranżuje deale. Później umawia się z przyjaciółkami na fitness i na zabiegi upiększające. Sobota, niedziela, przyszły piątek. Ciężki notatnik blondynki zsuwa się na podłogę. Nie patrzymy na siebie, ale jesteśmy teraz jedna w życiu drugiej. Wiem, że dziewczyna ze środkowego miejsca po przekątnej ma spotkanie w poniedziałek w Bydgoszczy. Blondynka nie znajduje już wolnych terminów między którymś a którymś.
- Dzień dobry pani Ewo, - mówi nagle brunetka do telefonu. Obniżyła głos, już perliście nie chichocze. – jak tam dzieciaki moje?
Nie wychodzi na korytarz.
- A u Oli w przedszkolu? – pyta. – Wszystko było w porządku?
- Z czym? Z czym był obiad? – ton blondynki nagle łagodnieje. Nachyla się do telefonu, jak do dziecięcego ucha. – Słuchaj, kochanie, - mówi. – kocham cię mocno i całuję.
Ręce dwujęzycznej nie przestają się ścigać po klawiaturze.
- Cześć, kochanie, znalazłaś ten test? – rzuca nagle między policzek a obojczyk. – Julia, co ty robisz? – dwujęzyczna się irytuje. – przecież to strasznie ważne! Pani powiedziała, że ci da dwóję, jeżeli go nie przyniesiesz!
Po drugiej stronie słuchawki trwa, widać, zwarty opór.
- Nieważne, - denerwuje się dwujęzyczna, łokciem zapobiega upadkowi laptopa. – Zejdź na dół i poszukaj tego testu! Zejdź! – długo milczy do słuchawki. – Zejdź! To strasznie ważne! No!
Patrzę przez okno w lewo, w prawo, udaję, że skupiam się na lekturze książki, wszystkie udajemy, że pozostałe nas nie interesują.
- To pa. – dwujęzyczna wzdycha z ulgą. - Pa, pa. Kocham cię.


Jesteśmy takie same, do szczegółu podobne, matki dziergaczki rzeczywistości.

Matki-Nie Można Odpuścić.
No i - Nikt Mnie Nie Zastąpi.













niedziela, 18 września 2011

2.014



Pod kawiarnianym parasolem, który pobieżnie chroni nas przed drobnym kapuśniakiem Erna je porcję lodów waniliowych w waflu, Nowy Człowiek pije napój gazowany o pomarańczowej barwie a Silny miesza w mojej kawie. Dąsa się, nie chce nic słodkiego ani soku przez rurkę. Nic, nie, fuj i buaaa. W ciągu tygodniu o takiej porze, jak ta drzemie, w weekend żadną siłą nie zaśnie, więc walczy ze znużeniem, byle go nie ominęła jakaś atrakcja, której dostąpią starsi.
- Mogę spróbować loda? – Nowy Człowiek wychyla się ze swojego miejsca, strużka wody kapie z parasola tuż za jego plecami. – Nie mam gazu na języku! – zapewnia i z pasją demonstruje odnośną część ciała.
Erna zazdrośnie chroni resztki lodowego przysmaku.
- Ale masz palce na krzyż! – odpowiada.
Przez chwilę - powiedzmy - negocjują, ostatecznie dopełniają rytuału wymiany.





----------------------------------------------------


Mam nadzieję, że minione dwa tygodnie zamykają okres szkolnej inicjacji. Erna już chyba dostatecznie przetarła sobie szlaki i znalazła punkty odniesienia w nowych, większych realiach [dłuuugie korytarze szkolne, duuużo duuużych dzieci, wieeelkie sale]. Wśród trzech najlepszych koleżanek Erna wymienia i tę, która jakiś czas temu powiedziała, że się obraża na Ernę na śmierć i życie i na amen i na zawsze. Niewielcy ludzie, tłumaczyłyśmy sobie wtedy z Erną, wcale nie myślą „na zawsze”, kiedy mówią „na zawsze”.
Miałyśmy rację ;)


Ja za to na zawsze pozostanę orędowniczką zerówki, jako pierwszej szkolnej klasy.
Ci, którzy upierają się, że wszędzie w Europie małe dzieci chodzą do szkoły, więc dlaczego niby u nas nie, wszyscy hurra optymiści reformy mogliby, sądzę, przed wdaniem się w czczą debatę zajrzeć do podręczników do pierwszej klasy. Dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy wertowałam taki komplet, świeżutkie nowoczłowiecze ćwiczenia i czytanki na kredowym papierze ze ślicznymi zdjęciami, dopadła mnie zapaść. Nie ma zmiłuj, krótkich tekstów do czytania jest tylko trochę (i niestety nie jest to Falski), kilka stron dalej czytanki mają już wiele, wiele zdań. W ćwiczeniach jest trochę szlaczków, ale zaraz zaczynają się wyrazy i całkiem spore zdania do przepisania. Dla dzieci, które nie piszą i nie czytają i mają sześć lat i – na przykład nie chodziły do przedszkola nauka z takich książek musi niezłą zabawą. Sport z gatunku, myślę, raczej ekstremalnych. Abstrahuję od tego, że stresem jest już samo pójście do wielkiej szkoły z labiryntem długich korytarzy i z chmarą dużych dzieciaków wokół.

Więc trwam w moim zdaniu - zerówka jako miejsce przejściowe jest idealna. Nie mam zawodowego
backgroundu w tej mierze, ale na przykładzie własnej dwójki twierdzę, że zerówka (a nie ostre zakuwanie) jest odpowiednia do etapu rozwojowego sześciolatka. A dziecko, które nabrało nawyku chodzenia do szkoły i ją oswoiło w zerówce, w pierwszej klasie się z ochotą skupi na ekspresowym nabywaniu umiejętności w czytaniu i w pisaniu.
Łączenie wejścia w podstawówkę (która w polskim wydaniu rzadko bywa przytulnym gniazdkiem, często za to jest potężnym kombinatem) z aktualnym programem na pewno nie dzieje się z pożytkiem dla głównych zainteresowanych.

W tym kontekście jednak mnie śmieszy, że pani minister od sześciolatków wycofuje się wyborczo ze swoich pomysłów sprzed czterech lat. Mogłaby przy okazji przyznać, że jej zabrakło wyobraźni zamiast zrzucać winę na kulejącą infrastrukturę i niedofinansowane samorządy terytorialne. Puchaty dywanik w każdej pierwszej klasie nie jest uniwersalnym remedium na wszelkie bolączki sześcioletnich pierwszych klas.

Manewr z przedwczesną zerówką Erny jest moim osobistym kuku pokazanym pani H.a.l.l.




----------------------------------------------------


Zabawny wątek się pojawił w życzliwych komentarzach, że otóż nieszczęśliwie pitolę o feminizmie i o czymś tam/ czymś tam a Erna biega na zdjęciach w różowych kokardach i się wdzięczy do zwierciadła.
Sama niestety nie widzę związku między krojem spódnicy a poglądami, więc trudno mi się osobiście ustosunkować do zarzutu wychowywania Erny na naiwną niunię przy użyciu falbany. Tym niemniej kwestia jest chyba jednak nieco szersza, niż obrąb sukni Erny.

Ten pogląd można, zdaje się, sprowadzić do zdania, że kobieta, żeby być traktowana poważnie powinna wyglądać i się zachowywać, jak facet (a prawdziwa feministka nie goli nóg i pach).

Trudno o bardziej feministyczne zdanie, o buacha cha. Że prawdziwie rozumną kobietą jest wyłącznie podrabiany facet.

Cóż, Erna woli spódnice od spodni, tak.
Nie dlatego, że ją tak indoktrynowałam, ale dlatego że.
Poza tym - całkiem sobie radzi.
Spódnica raczej nie przeszkadza jej w myśleniu. Mnie - nie.

A Wam?








piątek, 16 września 2011

2.013

Nowy Człowiek przegrał wybory.
I to tylko jednym głosem, tak twierdzi. Więc przez jeden pochopnie oddany albo jeden nierozważnie stracony głos jest vice-premierem, vice-prezydentem, vice-dyrektorem czy jak tam.
Wybory były powszechne a konkurencja niebagatelna, bo większość klasy skorzystała z biernych praw wyborczych.
- Erno, - Nowy Człowiek pyta poważnym tonem. – czy w twojej klasie jest rząd?

- To się nazywa trójka klasowa. – mówię i z trudem trzymam twarz w ryzach.
Erna przybiera tajemniczą minę, taką, że „co prawda nie rozumiem, o co aktualnie chodzi, ale generalnie jestem oczytana, inteligentna i bystra. Oraz urocza”.
Wzrusza ramionami,
- W zero nie ma trójki klasowej. – próbuję zdyscyplinować Nowego Człowieka. – Przecież wiesz.
Nowy Człowiek leciusieńko się nadyma, ale zaraz spuszcza bąbel. Słabo maskując potężne zadowolenie tłumaczy na wpół niezainteresowanej Ernie, że został demokratycznie wybrany na wiceprzewodniczącego klasy drugiej-najfajniejszej.
Respekt.


Tymczasem Erna mimo wczesnej pory przyodziała strój szkolny, przygładziła falbanę, poprawiła kokardę, wyświeciła rękawem pantofle.
- Ładnie wyglondam – pyta. - na lustrze?
Wdzięczy się do siebie.
Odpowiadam jej:
- Niewymownie.
Erna uśmiecha się lekko.
- Ale napjawde, napjawde ładnie wyglondam tak na oczach. – wzdycha. - Bo lustjo to tylko odbicie ...
… A odbicie jest zaledwie słabym cieniem prawdy, masz słuszność, dziecię z jaskini platońskiej ;)


Silny wymógł na mnie owinięcie go w znoszoną szkolną bluzę Nowego Człowieka. Bluza jest dla Silnego tak długa, jak suknia ale wygląda szkolnie, więc nad wyraz dorośle. Silny jest szczęśliwy.
- Ja. Iść. Do koły. – mówi wolno i dobitnie (pod bluzą ma piżamę i ogólnie jest gotów do wyjścia na poranny chłód). - Ja. Iść. Do koły. Kuju-ju, kuju-ju. Ja iść do koły.

Kiedy ostatecznie nie udaje mu się podczepić pod ekipę jadącą do placówki poboru wiedzy, jego rozpacz ociera się o histerię a płacz nie daje się ukoić.


czwartek, 15 września 2011

2.012



- Sklejone! Sklejone! Wszystko twajde i sklejone! – Erna z niechęcią grzebie w kopczyku makaronu ugotowanego, powiedzmy, al dente.
Okręca długie nitki wokół zębów widelca.
- To najpyszniejsza kolacja, – wzdycha - jaką kiedykolwiek jedliśmy.
Bo być niewolnikiem logiki jest, jak widać, passé.
Silny z wprawą operuje strzęp kuraka nożem i widelcem. Mantruje:
- Ma pó. Ja sam … ma pó. JA SAM! Maaa
Zawsze kroi na pół, niezależnie od liczby części.
Nowy Człowiek nic nie mówi, smętnie wchłania kolejne kęsy. Strata czasu! strata czasu! pograłbym w coś! - donosi nowoczłowieczy body language.
- Ale zjedz jeszcze chociaż te grzybki! – chwytam Ernę w połowie ucieczkowego zeskoku z krzesła.
- Grzybki, grzybki – Erna unosi ręce. – co mi dadzą grzybki? Czy szczęście?
- Czy pecha …
- ożywia się Nowy Człowiek.
- Tak! – cieszy się Erna. – Pecha mi dadzą! – zsuwa się z krzesła. – To nie jem!


Ależ szybciej, szybciej – chciałoby się jęknąć - jedz szybciej! Jeszcze arytmetyka z Nowym Człowiekiem (Krysia ma siedem pocztówek, a Zosia ma o cztery pocztówki więcej, ile pocztówek ma Zosia?), jeszcze pakowanie worka na wf. Jeszcze doprowadzić dwa szkolne zestawy ubraniowe do użytku.
Erna miała zadanie domowe ale go nie odnotowała w łaskawej pamięci. Dyskretny mail od Pani Wychowawczyni ratuje Ernę przed jutrzejszą wpadką (Erno, Erno, czym ty się zajmujesz na lekcjach? Czyżby bitwą na bakugany z kolesiem z sąsiedniego stolika?)
- Zero be wszystko wie! – odpowiada na to ze swadą Erna.
Popołudniowy czas jest gęsty.
A do podstawówki nielatów chodzi w istocie cała rodzina.


No i toczymy – wszyscy – nierówną walkę z wrześniem. Eksmituję rozkoszne kurczaczki z pościeli o siódmej dziesięć. Brutalna pora, środek nocy, Erna się wyciąga sztywno pod kołdrą w niemym proteście. Po chwili się wzdraga, pobieżnie budzi i z niemego protestu płynnie przechodzi w nie-niemy.
Nowy Człowiek, już ubrany ale dość po łebkach zapięty miota się w panice między swoim pokojem a dominium Erny.
- Pospiesz się, - zaklina. – spóźnię się przez ciebie! Pospiesz się! Spóźnimy się! To szkoła a nie jakieś żarty!
Rano jest raczej nerwowo i nie widzę recepty.


Kiedy przychodzę po nich po południu siedzą zrelaksowani, ramię w ramię w świetlicy, braciszek i siostrzyczka z karty pocztowej, reklama wielokrotnego rodzicielstwa albo się uganiają razem po boisku. Przygodny obserwator mógłby powziąć zgoła fałszywe podejrzenie co do natury ich relacji siostrzano-braterskiej.
W szkole trzymają TAKĄ sztamę.
Lubięto.
Nie ukrywam.


A Erna, przypomnijmy – Erna-lat-pięć, na fali identyfikacji z Nowym Człowiekiem poczłapała za bratem na próbne zajęcia z robotyki (Zbiórka pod dużym drzewem o piętnastej! – zarządził Nowy Człowiek. Erna co prawda dość powierzchownie kuma godziny, ale ostatecznie się znaleźli i poszli na warsztaty stylem ręka w rękę).
Zajęcia się przeciągnęły i zamiast w świetlicy albo na zjeżdżalni zlokalizowałam nielaty o 16:30 w ferworze sterowania robotami do przenoszenia, dźwigania i jeżdżenia. Erna, wkomponowana w zespół dryblasów z trzeciej albo z czwartej odmówiła opuszczenia stanowiska przy sterownikach robota do wyłuskiwania cukierków z miski.
Nie, nie i nie. Kobieta jest zajęta.
Korzystając z chwili zagadnęłam prowadzącego zajęcia pytaniem o sens zapisywania na warsztaty Takiej Małej Dziewczynki.
Miałam wrażenie, że akcentuję MAŁĄ. W każdym razie chodziło mi o aktualny rozmiar Erny a nie o jej płeć.
- Jest! – radośnie zakrzyknął nauczyciel. – Dziewczynki mile widziane!
A później mi opowiedział o swoich doświadczeniach z innych szkół. Że dziewczynki się wstydzą. Dziewczynki nie są zainteresowane. Nie ma ich.
A oto i długofalowy skutek kompulsywnego obdarowywania dziewczynek lalami z wąską talią i nogami od pach do ziemi. Przykre.


Nie wiem, czy Erna ma handicapy, bo jako siostra braci żyje wśród klocków, potworów i walk na miecze.
Czy to może jednak skutek tego, że nikt nigdy w odniesieniu do niczego jej nie poinstruował, że „to nie dla ciebie” (w domyśle – „bo jesteś dziewczynką”)?

Na tym etapie rozwojowym nie wierzę w płciowe PREDYSPOZYCJE do matematyki albo do zajęć technicznych. Wierzę za to w PREFERENCJE. A te się kształtuje. Chyba.


A szkoła? Z naszej się nie da wyjść. Bo jeszcze to i ten tego i jeszcze na boisko a później zobaczyć, jaki film puszczają w 0 c. Byłoby irracjonalnie pięknie, gdyby nielaty zachowały aktualny entuzjazm dla placówki przez pozostałe lata tak zwanego obowiązku edukacyjnego.




I amen, powinnam rzec.









środa, 14 września 2011

Kto zrobi zastrzyk hipopotamowi?

Dzień dobry.
Nazywam się Q.
A Q, jak wiadomo, to jest hipopotam.
Mieszkam z mamą i z tatą na naszej sawannie.
Przyjaźnię się z lwem Janem i ze słoniem Felkiem.
Lubię się pluskać w płytkiej wodzie i tarzać w ciepłym błotku. Lubię lody z liści baobabu. Lubię chodzić do szkoły. Jestem już w pierwszej klasie!
Nie lubię …

Ale zacznijmy od początku. To długa historia.

Mama mówi, że się urodziłem na długo przed terminem obliczonym przez Doktora Geparda. Mama mówi, że to się nazywa, że byłem wcześniakiem. Niebezpieczny początek!
Mama, kiedy mi o tym opowiada, zawsze siąka nosem. Chyba płacze. Powtarza, że bardzo się o mnie bała. Kiedy się urodziłem byłem bardzo malutki. Pewnie, że macie rację - wszystkie noworodki są niewielkich rozmiarów w porównaniu do dorosłych, ale ja byłem wiele razy mniejszy od zwykłego hipopotamiego brzdąca. Byłem tak mały, że mama na początku się bała wziąć mnie na ręce i mnie nakarmić albo przytulić. Była pewna, że mi coś urwie, złamie albo pogruchoce.
Czy to się w ogóle wam mieści w głowie?

Całymi tygodniami leżałem w szczelnym, ciepłym kokonie – to się nazywa inkubator – w szpitalu u Doktora Geparda. Pani Pielęgniarka Okapi podawała mi leki przez plastikowe rurki wbite w moje ciało – to się nazywa kroplówka. Teraz już nie pamiętam, czy coś mnie wtedy bolało. Mama mówi, że nie płakałem w ogóle.

Leżałem tak, i leżałem, i rosłem. Mama coraz mniej się bała wyjmować mnie z inkubatora i się ze mną bawić. Lubiłem ciepłą skórę mojej mamy i jej radosny uśmiech. Doktor Gepard uspokajał, że jeszcze tylko miesiąc, jeszcze tylko trzy tygodnie, tylko dziesięć dni i – wracamy! To znaczy – mama wraca do domu, a ja się przeprowadzam - z inkubatora do własnego łóżka. Do tej pory przecież nie znałem niczego poza szpitalem.

I wreszcie zostaliśmy wypisani (tak się mówi o pozwoleniu na wyjście ze szpitala, kiedy dziecko jest już zdrowe).
Tata przyjechał po nas naszym obszernym, wygodnym wozem. Jechaliśmy wolno przez rozświetloną południowym słońcem sawannę a mijane zwierzęta nas pozdrawiały, machały do nas serdecznie, przesyłały całusy.
To było naprawdę fajne!
A później tata zatrzymał się przed domem. Wysiedliśmy. Mama niosła mnie na rękach.
Nasz dom był ogromny i – co mnie zaskoczyło najbardziej – zupełnie nie biały, jak szpital, ale bardzo kolorowy.
Ściana z miękkiej gliny w salonie mieniła się rudo. Girlandy żywo-zielonych pnączy spowijały taras. Mój pokój był szafirową laguną. Łazienka przypominała wnętrze perłowego małża. Dom był tyle razy piękniejszy od szpitala, że od razu pomyślałem, że nie spotka mnie tu nic przykrego.
- Możesz iść się pobawić w kałuży. – zaproponowała mama.
Nigdy wcześniej nie tarzałem się w błotku, więc z impetem wskoczyłem w płytkie bajorko, rozbryzgując na boki pióropusze wody.
Rodzice zaśmiali się głośno.
Tata zrobił dla nas pyszny obiad. Po obiedzie siedliśmy w dużym pokoju na kanapie z miękkich liści i czytaliśmy książki.
I wtedy rozległ się dzwonek.
- Kto to? – spytałem.
- Pewnie Pani Okapi. – odpowiedziała mama i poszła otworzyć drzwi.
Nie zdążyłem zapytać, czy chodzi o Panią Okapi z oddziału noworodków.
- No, mój malutki … - Pani Pielęgniarka Okapi pochyliła się nade mną. Pachniała szpitalem, kroplówką i inkubatorem. – Grzecznie podaj mi rączkę …
Pani Okapi uniosła z tacy wielką strzykawkę zakończoną długą, cienką igłą. Mama pogłaskała mnie po głowie i cicho szepnęła, że jeszcze przez jakiś czas będę musiał dostawać lekarstwa, bo jestem osłabiony.
- Nie! – krzyknąłem.
W domu nie miało mnie spotykać już nic nieprzyjemnego!
- To niesprawiedliwe! – wołałem. – Nie zgadzam się! Zastrzyk boli!
Pani Pielęgniarka Okapi westchnęła głęboko. Tata posadził mnie sobie na kolanach i mocno przycisnął do brzucha. Zamknąłem oczy.
- AAA! TO BOLI! – wrzasnąłem. – BOLI! BOLI! BOLI! PUŚĆ MNIE!
- Przecież nic już nie robię. – roześmiała się Pani Okapi.
Stała w niewielkiej odległości od naszej liścianej kanapy i porządkowała jakieś instrumenty w małym, skórzanym kufrze.
- Kiedy dostanę zastrzyk? – załkałem.
- Już dawno po nim. – odrzekł tata i dał mi siarczystego całusa.

Pani Pielęgniarka Okapi przychodziła do naszego domu jeszcze przez wiele tygodni, za każdym razem z wielką strzykawką zakończoną ostrą igłą. Płakałem, uciekałem, chowałem się w szafach albo pod kuchennym stołem, ale mama znajdowała mnie wszędzie, w każdej kryjówce i przy wtórze jęków i zawodzeń odbywaliśmy przykry rytuał ukłucia.

- Jak się dziś czuje mój mały cyrkowiec? – pytała Pani Pielęgniarka Okapi stając w drzwiach naszego domu. – Dzisiaj wskakujesz do kufra czy chowasz się za zasłonką?
Mama chichotała, mnie nie było do śmiechu.
Zastrzyki są okropne!

Aż w końcu nabrałem odporności, wzmocniłem się i Pani Pielęgniarka Okapi przestała do nas przychodzić. Odetchnąłem z ulgą.
Do czasu szczepień okresowych.

Wyznam Wam coś w zaufaniu. Kiedy jesteś mały i w panice uciekasz przed lekarzem wszyscy mówią „o, jaka słodka dzidzia!” i próbują cię zabawiać, odwrócić twoją uwagę od nieuchronnego bólu. Mama cię bierze na kolana, obiecuje lody ze słodką śmietaną i nowy zestaw klocków, bylebyś tylko podciągnął rękaw i siedział bez ruchu. Pielęgniarka Okapi robi ci teatr kukiełkowy z butelek syropu i z bandaża, więc nawet nie czujesz, że się zbliża ukłucie.
Bach! Ał! Sssyk! I po sprawie.
Dobrze być małą dzidzią, która się boi doktora.

Kiedy rośniesz i nabierasz ciała i już ważysz z trzysta kilogramów, nikt ci nie mówi „ciu, ciu, hipopotamku”. Pani Pielęgniarka Okapi po prostu wskazuje fotel w wielkim białym gabinecie i nakazuje surowym tonem:
- Q, proszę, siadaj i podaj mi ramię. Zaszczepię cię teraz przeciw pustynnej gorączce.
A ty wcale nie chcesz podawać ramienia ani podciągać rękawa. Ani usiąść.
To znaczy, TY, czytelniczko albo czytelniku może nawet i chcesz, bo lubisz być szczepiony, ale JA, Q, hipopotam nie chcę. Dobrze wiem, jak smakuje ukłucie. Paskudnie!
Brr.
Nie cierpię tego uczucia, kiedy lodowata igła zanurza się w moim ciele. I kiedy psssyt! – tłok strzykawki wciska mi zimny lek pod skórę.
Ohyda!

Tymczasem jednak niemal zapomniałem, że zastrzyki są takie paskudne.
Aż nadszedł dzień okresowych szczepień ochronnych.

Tego ranka Pani Antylopa Gnu zapowiedziała, że zamiast lekcji w szkole pójdziemy do przychodni, do Pana Doktora Geparda, odbyć coroczne szczepienie małych zwierząt przeciw pustynnej gorączce.
Poczułem, jak uginają się pode mną nogi. I jak ciemnieje mi w oczach.
Nie wiem, jak dotarłem na miejsce. Szedłem w parze z lwem Janem i starałem się nie myśleć o tym, co ma mnie dziś spotkać.

- Zastrzyki, zastrzyki … - mruknął pod nosem Doktor Gepard, przyglądając się z uwagą uczniom naszej klasy zebranym w szpitalnej przychodni. - uwielbiam zastrzyki, kroplówki i mój śliczny tomograf …
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to tylko taka mantra, czyli zdanie, które się powtarza bezwiednie, raz po raz. Doktor Gepard w chwilach zadumy powtarzał zdanie o zastrzykach i kroplówkach.
Zastrzyki?
Zadrżałem.
Zlał mnie zimny pot.
Moje solidne, jak młode pniaki hipopotamie nogi ugięły się pode mną, jakby były z cukrowej waty.
- Ratunku! – wrzasnąłem. – RATUNKU! S.O.S! NA POMOC!!!
Uczniowie mojej klasy patrzyli na mnie, jak na szalonego aktora. Niektórzy ukradkiem chichotali, inni pokazywali mnie sobie palcami.
– RATUNKU! – darłem się. - S.O.S! NA POMOC!!!

Stara Marabucica Helena, która tego dnia przyszła do szpitala oddać krew jako honorowy dawca, rzuciła się z parasolką na Doktora Geparda.
- Wstydziłby się pan! – huknęła, wymachując brezentowym orężem. – Taki duży a dręczy takiego malucha!
Korzystając z okazji czmychnąłem pod ławeczkę dla oczekujących. Wciągnąłem brzuch, przylgnąłem płasko do lodowatej posadzki i wstrzymałem oddech.
Doktor Gepard odłożył strzykawkę, którą właśnie szykował, żeby nią zaszczepić Marabuta Michała (Marabut Michał siedział dziwnie spokojnie i nawet śmiał się pod nosem) i skłonił się z galanterią i z szacunkiem dla starszej damy.
- Pozwoli pani, - rzekł. – że się w tych okolicznościach oddalę. Nic tu po mnie.
Jednym susem przemierzył szpitalną poczekalnię i zniknął za drzwiami oddziału intensywnej terapii.
Zostaliśmy, wszystkie co do jednego pierwszaki ze zwierzęcej szkoły, zdani na łaskę Pani Pielęgniarki Okapi.
- Podnosimy rękawy, podchodzimy po kolei. – rzekła surowo nasza biało odziana dręczycielka. – Zaszczepione dziecko siada na ławeczce pod oknem.
Uczniowie mojej klasy zaczęli podchodzić do Pani Pielęgniarki Okapi. Żyrafka Kiki, lew Jan, trzy małe mandryle (oni - trzymając jeden dłoń drugiego w dłoni), Felinka i Felek, rodzeństwo słoni, antylopa Hanka …
Pani Pielęgniarka Okapi kolejno szczepiła dzieci a później odnotowywała ten fakt w dzienniku klasowym.
- Jednego mi tu jeszcze brak. – rzekła na koniec. – Haniu, - zwróciła się do antylopy. – bądź tak miła i pójdź poproś tu pielęgniarzy-jaguarów. Zaznacz, że to pilne. Bardzo ich potrzebuję.
Skurczyłem się w mojej kryjówce pod ławką a gdybym był kameleonem zlałbym się pewnie kolorystycznie ze ścianą przychodni.

I wtedy podszedł do mnie Jan.
Ukląkł tuż przy ławce na podłodze.
- Hej, Q, jesteś bohaterem – szepnął. – pamiętasz?
Tak, pamiętam, rzekłem, doskonale pamiętam o naszej przysiędze bohaterstwa złożonej zeszłego lata nad Potokiem Zebr.
- A bohaterowie nie chowają się pod ławeczką, - ciągnął Jan. – tylko stawiają czoła kłopotom. Pamiętasz nasze Zasady Bohaterów?
Pewnie, że pamiętam, szepnąłem.
- Boisz się zastrzyku? – cicho przemawiał do mnie Jan. – Pomyśl, że za chwilę będzie po nim i zamknij oczy albo zaciśnij zęby. Spójrz, nawet trzy małe mandryle przeszły przez szczepienie z uśmiechem.
Odetchnąłem głęboko.
- Może mają grubszą skórę, niż ja? – rzuciłem nieśmiało.
- Grubszą skórę od ciebie? – roześmiał się lew Jan. – Żartujesz? To ty masz najgrubszą skórę ze wszystkich zwierząt!
- Hm. – westchnąłem.
- Wyjdź spod tej ławki i nie bądź już dłużej własnym strachem. – Jan trącił mnie łapą. – A jeżeli chcesz, to potrzymam cię za rękę.
- Pewnie, że chcę. – rzekłem.
Wyczołgałem się spod siedziska. Stanąłem przed Panią Okapi. Otrzepałem zakurzone spodnie.

Strzykawka, którą wzięła w rękę Pani Okapi była TAKA malutka. Tycia, tycia. Myślałem kiedyś, że strzykawki są znacznie większe, ogromne.
- Nie jestem własnym strachem! – zawołałem donośnie, zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę.
Drugą ścisnął mi Jan. To dobry kumpel!
Pani Pielęgniarka Okapi zaszczepiła mnie tak szybko, że nic nie poczułem. Nic a nic. Lew Jan ma rację, kiedy twierdzi, że hipopotamia skóra jest gruba.
BO JEST!
Jest gruba, jak nie wiem co!

I już się nie boję zastrzyków, przecież nie ma czego.
I nie już jestem własnym strachem, jestem hipopotamem Q.
Czasem się boję, bo każdy czasem się boi. 
Pewnie, że się boję, ale staję strachowi naprzeciw i walczę z nim, walczę ze sobą.
Jak prawdziwy bohater znad Strumienia Zebr!
Jak Q, hipopotam!