czwartek, 28 czerwca 2012

2.078

- Pepebuje!
Silny na pewno powiedział:
- Pepebuje ksienżyc, mama! Daj mi go!
Ale zapomniałam to zanotować.
„Potrzebuję” jest bowiem słowem-kluczem do psychiki Silnego. Silny potrzebuje albo nie potrzebuje żywności oraz napojów (mama, jusz nie pepebuje tej pyzy z sosem), potrzebuje też kogoś albo czegoś (mama, pepebuje cie! choć tu! pepebuje młotek!), albo nie potrzebuje butów, żeby biegać po kałużach.



Tak więc Silny się skupił na obiektach w kosmosie i na uściśleniu definicji swoich potrzeb, a Nowy Człowiek mi relacjonuje przebieg nader emocjonującej gry, którą właśnie odbył na personalnym smartfonie ojca.

Otóż w świeżo wybudowanym domu z pikselowych bloczków podstępnie się zagnieździł urojony zombie. Nowy Człowiek usłyszał podejrzany rumor dobywający się z piwnic wirtualnego domostwa i się zaczaił na potwora. Bum!
- … i później go wygoniłem. – kończy.
Kończy i tak się uśmiecha, tak chichoce pod nosem bez cienia rechotu, że ma pełną powagę na twarzy, a mu się do rozpuku zaśmiewa każda komórka.
- Zabiłeś,– pytam. – znaczy?
Nowy Człowiek się uśmiecha szerzej i szerzej i bezwstydnie eksponuje piątki.
- No dobra, wygoniłem go z życia.

A oto znakomite skutki wychowania młodego mężczyzny do zabaw bez przemocy.




***

… rozmawiamy i rozmawiamy i wypływają różne krępujące historie z mijającego roku w szkole. Dwukrotnie zapomniane zadanie domowe z ortografii (syndrom wyparcia, bez cienia wątpliwości), brzydka historia o padłej biedronce-bezdomce, koleś z równoległej, który wybekał alfabet na karate, jak również – oczywiście! – opowieść O Tym, Który Się Całował.
W łazience, z przedstawicielką płci wrogiej.


Och, karate. Pytam, czy byłby skłonny zademonstrować mi choćby z trzy ciosy.
Nowy Człowiek demonstruje. Imponujące.
- A byłbyś w stanie – pytam. – zaatakować, gdyby na nas ktoś napadł?
- Nie,
– błyskawicznie ripostuje Nowy Człowiek. - bo jestem za mały.
I się jeszcze zastanawia przez sekundę, po czym dodaje:
- A tak właściwie to nie można używać karate, bo to sztuka obronna, a nie ataku.

Czyli sztuka dla sztuki.









wtorek, 26 czerwca 2012

2.077

Tymczasem …
Tymczasem Silny podchodzi do drzwi tarasowych i patrzy w wolno gęstniejący mrok.
- Mama, - mówi. – mama, łobaczyłem ksienżyc, chodź łobacz!
Widzę.
- Mama, - Silny mnie ciągnie za rękę. - mama, daj mi go!
Mówi się proszę.
Silny drży z zaaferowania.
- Mama, chce ksienżyc! Daj mi go, mama! Pjooosie!
Nie mogę.
- Nie mogę ci go dać. – mówię.
- Laczego? Laczego? – pyta Silny. – Chciałem go!
Wyciąga krągłą rączkę w stronę obiektu pożądania i utyskuje, kiedy mu rzeczony znika za chmurą.




Zakładam, że to normalny etap rozwoju osobniczego, faza „chcę księżyc”, odwieczny, wręcz ponadczasowy motyw znany z podań ludowych, wątku Pana Twardowskiego w muzyce, poezji i prozie, dwudziestowiecznej literatury i kinematografii oraz z polityki.
Zakładam, że faza księżycowa minie Silnemu jak raczkowanie, gu-gu-gu i poczucie, że jego matka wszystko może.

Póki co jednak niegasnąca omnipotencja trzylatka i ufność mogłyby być wręcz zaraźliwe. Sądzę.
Gdyby sobie zawczasu strzelić lobotomię.
Aboco.



poniedziałek, 25 czerwca 2012

2.076

Ta historia ma jedynie luźny związek ze śmiercią Magdy P.



Byliśmy niedawno z wizytą u mamie.
Stało się tak, że przyjechaliśmy tam kilka dni po śmierci i po pogrzebie Jeana, bliskiego przyjaciela rodziny. Cień tego odejścia zawisł nad rozmowami z każdym, kto wpadał do mamie w czasie naszego pobytu. O śmierci Jeana, w szczegółach, również fizjologicznych i intymnych mówiono z sąsiadami, z dostawcą chleba, z członkami rodziny wreszcie. I były to rozmowy o śmierci właśnie, nie o Jeanie i z takim motywem przewodnim, że doszło do błędu lekarzy, do niedopatrzenia medyków, do ciągu zaniechań po stronie personelu szpitalnego. Mówiono o tym, jak bardzo karygodne, kryminalne wręcz było to, co się stało w szpitalu, gdzie dopuszczono do śmierci człowieka. Rozprawiano o możliwości pozywania lecznicy, nie tyle po to, żeby uzyskać odszkodowanie, ile bardziej dlatego, żeby winni tej śmierci ponieśli karę, na którą zasłużyli.

Jean w chwili śmierci miał osiemdziesiąt parę lat.
Od kiedy go znałam, a znałam go niemal tak długo, jak znam Ojca Dzieciom, więc od lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, a zatem od kiedy go znałam był schorowany, cierpiący raz na to, raz na owo, zawsze zaopatrzony w pudełko leków. Od zawsze na rencie.

Rozmowy o śmierci Jeana, toczone za stołem w domu mamie były dyskusjami o niezgodzie na odejście.

To był krzyk, że nie wolno umierać.

Przy kolejnej żywej dyspucie zmierzającej do tych samych konkluzji poczułam niesmak. Wydźwięk rozmów wydał mi się wręcz obsceniczny.



Lubiłam Jeana, rozczulająco niereformowalnego w swojej niezachwianej wierze w podział Europy na amerykańską i komunistyczną. Za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy pytał o to, co dobrego w Polsce, czy już mamy kolorowy telewizor i jak sytuacja z zaopatrzeniem sklepów. Był chodzącym reliktem świata kolonialnego, miało to niewątpliwy urok, podobnie jak jego wyszukane maniery, władczy gest długich palców (pamiętam je w szczegółach, paznokcie też) i – pożółkły tupecik maskujący łysinę.

Jean od wielu lat był stałym bywalcem okolicznych szpitali i wiernym klientem apteki.
I tu zdaje się dochodzę do sedna.
Jest niewątpliwe, że w amerykańskiej Europie służba zdrowia prezentuje diametralnie inne standardy, niż postkomunistyczne. A jednym z podstawowych standardów jest, zdaje się, założenie, że szpital to rodzaj serwisu, hali montażu niewadliwych części w miejsce popsutych, strawionych chorobą albo zużytych. To oczywiście uproszczenie, ale mam wrażenie, że rodacy Ojca Dzieciom wychodzą ze zgubnego założenia, że wszystko w obrębie ciała człowieka się da wymienić. A jeżeli nie wymienić, to przynajmniej tak pofastrygować, podziergać i przeszyć żeby działało, jak nowe. Mam też wrażenie, że lekarze z zaangażowaniem wspierają ich w tej wierze.

Jeżeli zatem wszystko się da naprawić i jeżeli na wszystko jest remedium, to dlaczego umierać.

Jean umarł w raczej podeszłym wieku, zmęczony, jak już widziałam to kilka miesięcy wcześniej, nawracającymi usterkami to tego, to owego. Chodził z trudem, poruszał się co prawda samochodem, ale tylko po najbliższej okolicy.

Jeżeli śmierć jest naturalną konsekwencją życia, to po śmierci osiemdziesięcioparolatka jego przyjaciele powinni, zdaje się, rozprawiać o tym, jak dobre (albo i niedobre) miał życie albo jak bardzo im jego brak. Przyjaciele Jeana byli natomiast wstrząśnięci samym faktem jego śmierci. I brakiem adekwatnej reakcji personelu szpitala. Adekwatnej, czyli takiej, która utrzymałaby Jeana przy życiu.


Jest truizmem teza, że nasza cywilizacja spycha odchodzenie i śmierć na daleki margines.
I to oczywiście jest bardziej widzialne tam, niż tu, tutaj nie ma jeszcze – jak tam - domów starców na co trzecim skrzyżowaniu, a w miastach gęściej. Liczne techniki odmładzania co prawda przyjmują się i u nas, ale tam mają już w nich wieloletnią rutynę.

Chcemy być na stałe młodzi, chcemy być bez wieku. Ja też chcę.
Jeżeli bez wieku, to bez kresu.
Przy takiej perspektywie śmierć jest zawsze pomyłką systemu. Nieuzasadnionym zawieszeniem się oprogramowania.
Podstawą reklamacyjną.
Było tak cudnie, a tu błękitny, nomen omen, ekran.




Im bardziej o tym myślę, tym bardziej sama się czuję złapana w pułapkę głębokiej niezgody na przemijanie i śmierć.






niedziela, 24 czerwca 2012

2.075

Nigdy nie spotkałam Magdy Prokopowicz, ale że Jej śmierć osobiście dotyka pewną bliską mi Blogerkę, więc i mnie dotyczy.
I nie mogę udać, że Jej zabrakło i nic się nie stało. Otóż stało się.


Nie poznałam Jej, a przecież i tak wiem, że była piękna nie tylko piękną twarzą, silna i niepospolita.
Była. Czas przeszły byłby najodpowiedniejszy dla zgrzybiałych starców, tyle, że kiedy się zaczyna „zgrzybiała starość”.
Tak czy inaczej - nie umiera się, kiedy się ma trzydzieści parę lat, małe dziecko i tyle do zrobienia dla świata. Po prostu się nie umiera.


Tak bardzo chcielibyśmy wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Chciałoby się paść uszy banałami, że to nic, nic poważnego, że to, co dolega, minie bez śladu, a jeżeli nic nie dolega, to nic nie dopadnie, poza tym, poza wszystkim – że mnie to nie dotyczy. Żyję. I w dorozumiany sposób zakładam, że na zawsze.

Owszem, dziś nadal mamy tę przewagę, i ty, i ja, że żyjemy, ale nikt z nas nie wie, na jak długo mu jej starczy.
Bo otóż umiera się. Niestety, stety. I nie mnie się na ten temat wymądrzać, ćwiczenia z przemijania odrabiam fatalnie.



Myślę o pokorze.
I o naiwności czającej się w wierze w postęp nauki i medycyny. O głupocie, jaką jest ufność, że mamy kontrolę. Nie mamy.


Chciałabym wierzyć, że tam gdzie jest Magda, o ile jest - nie cierpi.
Wiem niestety, że tam gdzie są Jej bliscy jest ból, smutek i płacz.






sobota, 23 czerwca 2012

2.074

- Opowiem ci dowcip. – mówi Nowy Człowiek.
- Mmm. Cudownie.
Od pewnego czasu rozwinął się kunszt opowiadania dowcipów, prelegent co prawda nadal musi zaciskać usta dłonią na myśl o puencie (co mu nieco wydłuża czas dotarcia do rzeczonej), ale anegdota się zazwyczaj trzyma spójnej całości. Zwykle też Nowy Człowiek nie dokonuje żadnych przesunięć strategicznych w obrębie fabuły.


- Ksiądz daje Jasiowi święty obrazek, - zaczyna Nowy Człowiek. – Jasiu ogląda, oddaje księdzu i pyta: Nie masz jakiegoś innego?
Mam, odpowiada ksiądz i daje Jasiowi pięć obrazków.
Jasiu przegląda i wszystkie oddaje księdzu.
- A z dinozaurem nic nie masz? – pyta.

Facepalm, czy jak to mówią.

- Jeszcze jaz!!!
– skanduje Silny.

Będzie jeszcze raz!, bo Nowy Człowiek ma w zanadrzu nowy dowcip.
[Tymczasem Erna się zastanawia na głos, o co chodzi w pierwszym. Dinozaur ze skrzydłami aniołka?]




Myślę, że mam dość materiałów, żeby napisać doktorat o „jeszcze raz”. Nielaty wszystkiego dobrego chcą jeszcze raz!, co poniekąd rozumiem. Jest jakimś kresem mentalnej niedojrzałości uświadomić sobie, jak wiele rzeczy już nie wystąpi w opcji „jeszcze raz”.

… o czym dumam krzątając się wśród chaosu.


Przeglądałam ubrania Nowego Człowieka w rozmiarach zbliżonych do metra w górę, spodnie i koszulki sprzed sześciu lat. Pachną proszkiem i zmiękczaczem, których używałam sześć lat temu, woń nostalgii, nie ma co, łezka w oku. Ale nie będzie „jeszcze jaz” tamtego zmiękczacza, czasu i proszku. Jest, to co jest TU. Silny założy ubrania Nowego Człowieka i te, odtąd ubrania Silnego nabiorą nowych zapachów po pierwszym moczeniu się w czterdziestu stopniach.

- W ogóle nie jesteś z nami, tylko z tym twoim prrraniem! – skarży się Erna. – Mama!

O psychologiczno-emocjonalnych pożytkach płynących z prania w automacie piorącym.
Trochę samozaparcia i mogę w to brnąć naukowo.






piątek, 22 czerwca 2012

2.073

Ostatnią lekturą drugoklasistów jest „Karolcia”.
Dla tych, którzy nie czytali (ja nie czytałam, zanim nie wysłuchałam audiobooka we wdzięcznym performance Nowego Człowieka), więc dla niezorientowanych – fabuła w skrócie sprowadza się do tego, że ośmioletnia dziewczynka znajduje w szczelinie podłogi błękitny koralik, który spełnia życzenia. Za sprawą koralika dziewczynka szybuje między dachami domów, niewidzialna zakrada się do gabinetu prezydenta, ujeżdża kamienne lwy i ratuje osiedlowy plac zabaw przed przejęciem na cele inwestycyjne.

Swoją drogą uważamy, Nowy Człowiek, Erna i ja, że sequel powieści jest lepszy. W drugiej części, nieobowiązkowej w szkole, a piłowanej u nas wieczorami zamiennie z „Władcą Pierścieni” Karolcia urzęduje z błękitną kredką o właściwościach „Zaczarowanego ołówka”. Kredka produkuje co prawda desygnaty z lekka monochromatyczne, ale jakie pole do wyobraźni! Erna wpada w ekstazę, kiedy rozwija co wieczór myśl, czego ona, Erna, mogłaby dokonać za przyczyną takiej kredki. Sekwencje ekstaz.



Tymczasem to jednak „Karolcia” od koralika podlega szkolnej wykładni i egzegezie.
Nowy Człowiek wraca z placówki i z miejsca wysypuje zawartość tornistra. Kopie, szpera, wreszcie – JEST! TU! – i otwiera mi przed nosem zeszyt w linie.

Cóż tam czytam.

W klasie.
19 czerwca 2012.
Proźby do koralika.
[oryginalna pisownia drugoklasisty]
Xbox 360, PSP, życie wieczne, 100.000.000 €, latanie, moc drzedaj i jakieś zwierzę.

Zachwycił mnie jednorodny amalgamat z sacrum i z profanum, z jednej strony konsola, nawet dwie, ale z drugiej - życie wieczne. Moc drzedaj (napisaną, warto podkreślić, zgodnie ze wszelkimi regułami ortograficznymi!) musiałam przeczytać na głos, żeby zrozumieć, o co cho.
W dechę życzenia!


A ja? A ja? Czego bym chciała od koralika? Z każdym kolejnym życzeniem koralik blednie ...
Psyyy…
Psyyy…
Psyyy…



A Wy?
iPhone 4S?
Wygrana w lotto?
Móc jeść, jeść, jeść i nie tyć?
Moc jedi?





czwartek, 21 czerwca 2012

2.072

Miałam koncept, że zacznę od zdania, iż mianowicie spotkałam dzisiaj zawodowo pewną damę w wieku balzakowskim i ...
Cholera.
Wiek balzakowski interlokutorki miał był eksponować fundamentalną różnicę wieku między rzeczoną a mną, żeby uwypuklić puentę, z tym, że – do licha! - to JA w gruncie rzeczy jestem w wieku balzakowskim, nie ona.
Jak gdyby.
… a nawet w post-balzakowskim. Hm.

Co mi z kolei przypomina uroczy cytat ze Stendhala z pewnego Leciwego Blogu (kto wie, o jaki blog chodzi, zasłużył na podwiązkę matuzalema blogosfery).
Idzie tam, że „
Mme de Rênal paraissait une femme de trente ans, mais encore assez jolie”. Przełożyłabym to na tutejszy w takim guście mniej więcej: „Pani de Rênal wyglądała na swoje trzydzieści lat, ale była jeszcze całkiem ładna”.
Si.
Więc niech będzie błogosławiony postęp medycyny, stomatologii oraz technologii krawieckich.
I niech będzie pochwalone społeczeństwo dożywotnich dzieci.



Wracając zaś do anegdoty, to przyjmijmy dla dobra puenty fikcję, że ONA jest w wieku balzakowskim, a ja żółtodziób, Świtezianka i lelija.
- A najbardziej się cieszę, - mówi zatem
Mme de Rênal we wziętej z życia anegdocie, przemawia do mnie nagle i niespodziewanie bez cienia związku z tym, co właśnie robimy, za to w ścisłym związku z lepiej-nie-wiedzieć-czym. – najbardziej się cieszę, - rzecze. - wie pani, że już mam odchowane dzieci, dorosłe dzieci, a nie te szkoły, przedszkola, te żłobki – ciągnie na jednym wdechu i łypie na mnie szyderczo. – nie te pierwsze komunie, te kłopoty, problemy

Mme de Rênal się zapoznała przed spotkaniem ze mną, jak mniemam, z tym, co można na mój temat wyguglać po internetach, podziwiamy zaawansowane techniki szpiegowskie i pozdrawiamy Agentkę de Rênal serdecznie. Nie to jest wszakże istotą opowieści. Meritum się mieści w „cieszę się, że mam je już odchowane”, bo słyszę to nie po raz pierwszy. I składam otóż przyrzeczenie publiczne, że jeżeli za piętnaście albo za dwadzieścia lat się ucieszę w stosunku do młodszej ode mnie matki, że jak cudownie, że mam je już odchowane, to niechaj mnie pokręci.

Acz oczywiście nie ma ryzyka .
Wspominałam, zdaje się, że upływ czasu co do zasady mnie nie cieszy.
Poza tym myślę, że TERAZ jest TEN czas. Męczący, ale TEN. Kulminacyjny. A nie kiedy je odchowam i niech mi ziemia lekką będzie.





[Tzn. oczywiście rozumiem, że można nie lubić być matką. I że można się w tym nie czuć. Że można nosić swoje macierzyństwo, jak cudzy, niewygodny kostium. Odliczać lata do pełnoletniości potomstwa, jak lokatorzy kacetu liczą dni do końca odsiadki.
Odnoszę wszakże wrażenie, że wyznanie „cudownie, że dzieci już dorosły” składają wcale nie takie matki.

W „cudownie, że już dorosły” czuję zaklinanie rzeczywistości
à rebours.]


Cudownie, że moje jeszcze nie dorosły.
Lecę łapać chwile :))))







środa, 20 czerwca 2012

2.071

Silny, z okazji podróży komunikacją miejską Poznania wyjaśnił Swojej Ani, że jego ---
- Pja, pjababcia była czajownicą! I jatała na miotle!
A.
I kto przebije Silnego? (osikowym kołkiem?) Który inkwizytor da mu radę?


Tymczasem publiczność tłocznie zebrana w tramwaju nr 1 okazała aplauz i Silny już niemal porozdawał autografy a conto swojej przyszłej powieści gotyckiej, debiutu siedemnastolatka (w pierwszym rozdziale główny bohater, alter ego autora trafia do szpitala na krwawe zabiegi wokół odniesionych ran, a pan doktoj mówi: załozimy gips. Ale to bojało! Bojało mnie, mama! ).
Bo Silny ma wyobraźnię z epickim rozmachem.


- Dlaczego opowiadałeś Ani, że twoja prababcia latała na miotle? – pytam Silnego po południu. – Przecież nie latała.
Siedzimy na kanapie. Silny podnosi wzrok i łypie na mnie z przyganą.
- Bo jano nie jatała, – rzecze. - aje tejas jata.
Naturalnie.


W tym samym czasie, w tym samym pomieszczeniu, ale na innych długościach fali trwają audycje na odmienne tematy, programy wręcz interaktywne, co chwila przerywane donośnym albo rozpaczliwym:
- Mama!
- MAMA!!!

Nowy Człowiek pyta, kto stworzył Boga, albo traktuje siostrzyczkę słowem o zabarwieniu, ujmijmy to - przaśnym.
- A co to jes bóg? – zafrapowuje się Silny.
- A on mnie przezywa, – piszczy Erna. – mama!
- To ona! Uszczypnęła mnie! Powiedz jej coś! Podrapała mnie!
No jasne. Wylogowuję się. Tego się nie da przenieść na papier. Na monitor. To jest tania opera, jakaś karykatura spektaklu. Wszystkie głosy razem w piętnastu tonacjach. W gamach trzy silnia. Kakofonia dźwięków i zagadnień.
Kiedy wracam do żywych, Erna indaguje Nowego Człowieka:
- Ale dlaczego ty mi zadajesz tyle irrrytujących pytań?
Co być może jest znakiem, że już, teraz, zaraz, za pół roku albo za trzy lata ścieżka dźwiękowa się nam nieco ukulturalni.
I w tym miejscu głosu dobywa Silny.
- Mamuniu! – oznajmia radośnie 
i doprawia wypowiedź uśmiechem wszystkimi ząbkami. – Gówieneczko!
Ach, brawa.



sobota, 16 czerwca 2012

2.070

Kobieto, pytaj precyzyjnie.
Wstrzel się, akuratnie się wpasuj pytaniem w oczekiwaną odpowiedź. Chcesz wiedzieć, naucz się pytać. Robiąc jak robisz, robisz źle. Kolejny przykład:

- Co dzisiaj było w szkole dobrego? – pytam.
Wracamy z Erną ze szkoły, jest dzień matki i córki, ostatnie popołudnie, kiedy mamy na siebie monopol między placówką edukacji a hacjendą.
- No na przykład to
: - Erna bierze głęboki wdech. – syrrrówka i zupa ogu-ogu.
- Ogórkowa?
- Skąd wiedziałaś?
No wiesz.
Poza tym, mówi się SURÓWKA, su-rówka, su-u-rówka, o, żarłoczne dziecko.




czwartek, 14 czerwca 2012

2.069

Nowy Człowiek wyjechał na Zieloną Szkołę.
Dzwonię.
Ekhm. Ekhm. Jakieś trzaski i poszumy w słuchawce.
- Jesteś tam?
- Ekhm.
- Dobrze się bawisz? Co widziałeś?
- Narwala, -
rzecze Nowy Człowiek. – ale opowiem ci w domu.
Chce już lecieć, czuję to. Ekspresowo generuję serię pytań gospodarskich, niezbędnik mamuni: jak śniadanie? nie zmarzłeś? zmieniłeś koszulkę? Z tła dochodzą radosne pokrzykiwania ośmiolatków. Smutki separacyjne to bujda. Nowy Człowiek odpowiada sekwencją półsłówek. I żadnych tkliwych wyznań, ucho kolegów czuwa.
- Z kim jesteś w pokoju? – pytam wreszcie.
- Nie jestem w pokoju, tylko na korytarzu. – cierpko odparowuje Nowy Człowiek.
Ekhm.
Ekhm.
No to pa-pa. Buzi-buzi. Zadzwonię jutro.



środa, 13 czerwca 2012

2.068

O maj gad.
Jednak nie zebrali bęcków, orły-sokoły Smudy. Jestem pod wrażeniem. Łał.

Wojna polsko-ruska, przyznaję, jak się patrzy. I wręcz zastygam w oczekiwaniu na newsy o zamieszkach, zniszczeniach i poturbowanych. Poza tym, cóż, nie sądziłam, doprawdy, że z Euro może być taka rzeka asocjacji. Otóż śledziłam ÓW mecz, wręcz Mecz, rzekłabym, z niejakiej oddali, po bożemu, przez otwarte okno z telewizorów i z imprez sąsiadów, kiedy nagle i niespodziewanie zgiął mnie paroksyzm biznesowego geniuszu, co zasadniczo nigdy mi się nie zdarza. Że gdyby tak obstalować, wykoncypowałam, koszulki zadrukowane w: „nie oglądałam/łem inauguracji” albo „Błaszczykowski – nie wymawiam” (w niektórych kręgach napisy wydałyby się pewnie bardziej radykalne, niż „nie płakałem po papieżu”, „miałam aborcję” czy „Smoleńsk=zamach”), więc gdyby tak serię hejterskich t-shirtów to ech, jakiż to byłby pomysł na własną działalność.

Niemal doskonały.

Ale nie o tym chciałam. Miałam o tym, że co prawda nie oglądałam inauguracji i się nie załapałam na czternaście czy szesnaście milionów narodu, które oglądało, ale migusiem posprawdzałam sobie wszystko w internetach i ekspresem byłam na bieżąco z tą bramką i z tamtą bramką, jakbym je widziała. A że oddalenie sprzyja bacznej obserwacji, więc z impetem mnie uderzył felieton na głównej gazeta.pl . Piękne kobiety, ale drogi jak w Afganistanie, rzecze standardowy Zagraniczny Kibic, a dziennikarz to skrupulatnie spisuje i prawie jest gotowy przyznać Kibicowi rację . I to jest dopiero zabójcza mieszanka dumy i kompleksów, tego żaden domestos nie wytrawi, żadne Euro nie da temu rady.

Domniemywam, że Zagraniczny Kibic wiedzę o stanie dróg w Afganistanie zaczerpnął z filmu o Boracie. Zastanawiam się, dlaczego Tutejszy Dziennikarz zamiast się wczuć w klimat à la Sacha Baron i pociągnąć motyw, że ile to dokładnie paciorków i perkalu przywiózł Zagraniczny Kibic na wymianę, więc zamiast zbagatelizować idiotyczną refleksję, opatrzył nią, jako tytułem całą notatkę.

Ech, paskudnie mnie razi ten kompleks, że jak by u nas nie było, zasadniczo TU jest gorzej niż TAM, na mitycznym Zachodzie-Ziemi (nikomu stąd nie)Obiecanej. I ta silniejsza niż rozum potrzeba, żeby przybyszy STAMTĄD dopytywać, wręcz zadręczać pytaniami, czy bardzo im się tutaj, u nas podoba i dlaczego tak bardzo i co konkretnie i dla jakich przyczyn najbardziej. Pewnikami do naj- są piękne kobiety, bigos/żurek i biżuteria z bursztynami. Reszta to smalec.

I gdyby to chociaż była prawda.

W pytaniu o „co ci się u nas podoba” żaden tubylczy pytacz się nie skupia na opinii Zagranicznego Turysty w drażliwej kwestii poziomu zaspokojenia potrzeb socjalnych Polaków, służby zdrowia, rynku pracy. Raczej ma z tyłu głowy przedmurze chrześcijaństwa i umęczonego Chrystusa Narodów, naród jeżdżący (szarżujący!) dziurawymi drogami w ciemnościach listopada, miejsce w zagięciu cywilizacji.

Ale takiego miejsca nie ma.
Miejsce, w którym mieszkam jest z wierzchu nawet całkiem ładne. Ładniejsze, czystsze i bardziej zadbane, niż bywało. Zero kompleksów – myślę o infrastrukturze - w porównaniu do wielu miejsc, z których przybywają Zagraniczni Kibice.

Więc skąd ten brak wiary w to, co mamy?
Albo inaczej – skąd ta dziecięca wiara, że Zagraniczny Kibic jest nosicielem wszelkiej prawdy o tym, na ile tu się odstaje (albo nie odstaje) od wzorca cywilizacji?

Więc z jednej strony galopujący patriotyzm, a z drugiej – nieuleczalny kompleks niższości w stosunku do tych, co na zachód.

Doprawdy, ciężkostrawna mieszanka.


wtorek, 12 czerwca 2012

2.067

Erna mówi i unosi palec, uwielbiam ten palec:
- Ale wymyśliłam coś!
- Co?
- Jeden człowiek mówi do drugiego
– Erna ukradkiem chichocze. Będzie dowcip! Nie spali, nie spali! – czy wpadłeś już w piłkoszał? Nie! – Erna zawiesza głos tuż przed finałem. – Ja wpadłem do wanny!
Śmichy-chichy, fajerwerki i brawa. Skecz godny – doprawdy! - Kabaretu Bardzo Nieletnich Panien.
Erna się kłania jednoosobowej widowni, jedyna ja na widowni inicjuję owację.
A pan? A pani? A państwo? Państwo wpadli w piłkoszał? Ja nie.

I niestety muszę o tym pisać już, teraz i zaraz, bo na jutro jest w grafiku wojna polsko-ruska pod niemieckim arbitrażem i zakładam, że scenografia stopniowo zacznie wygasać, więc spóźniona notka ryzykuje zawiśnięciem w próżni, bez desygnatów.


A chciałam o imponującym zrywie patriotycznym, biało-czerwonym, o tym do boju nasi!, nieledwie szarży ułańskiej. 

W czasach pokoju toż to jakiś ersatz powstania, nasi chłopcy tacy młodzi, tacy dzielni, tacy ładni, Polska! gola! Biało-czer-wo-na! Hip-hip-hurra! Jeszcze Polska i już leci mazurek dyszkantem, w pakiecie: piwo, kiełbasa i flaga. Łopocą sztandary, ruch samochodowy w centrum jako żywo nasuwa asocjacje z atakiem husarii, jest wręcz wykluczające nie mieć dwóch małych sfatygowanych chorągiewek wczepionych w szczelinę między drzwiami a dachem. I nie epatować narodową egzaltacją i ekstatyczną identyfikacją z grupą dobrze zarabiających gości, dla których - jak mniemam - ostatnią z możliwych motywacji do ganiania po trawie jest wygięcie patriotyczne. I gdyby oni jeszcze przynajmniej przyzwoicie grali!

A tu proszę. Tak czy inaczej Polska gola! i nasi! nasi! Ujmująca jest ta zbiorowa identyfikacja, ten honor narodowy zdeponowany między kończynami nie najmocniejszych naszych, piłką i siatką bramki.


Cóż, nie jestem z tej bajki. Po kwadransie pogłębionej refleksji nad Euro 2012 zmierzam otóż do konkluzji, że nawet mnie poniekąd smuci, że się nie daję porwać, że moi nasi! nasi! nie są orłami Smudy. Potrzeba stadnego świętowania jest ponoć wpisana w gatunek homo sapiens, gdzieś czytałam, uhu uhu, że to oczyszcza i niesie katharsis, a tu takie kuku od genów. Bigos z patriotyzmu, ekstremizmu niemalże i piłki jest dla mnie niestrawny. Para-powstańcza retoryka w kontekście dyscypliny sportowej mnie nie uwzniośla, a drażni.

I nie, żeby miała na pieńku z własną narodową identyfikacją.
Co do zasady nie mam również nic przeciwko grom zespołowym.
Ani kibicowaniu naszym.

Ale
nie czaję.


Bo ponad wszystko - w kibicowaniu mistrzom jest logiczny mechanizm, patrz: małyszomania i Agnieszka Radwańska.
W kibicowaniu orłom tylko dlatego, że są nasi jest duma narodowa, jest honor, ojczyzna i virtuti militari, ale to taka kategoria wagowa, której nie ogarniam.




Cóż, dooo booojuuu naaasiii!




niedziela, 3 czerwca 2012

2.066

- Mama, co jobiś? – pyta Silny.
- Śpię. – odpowiadam.
W istocie. Rzeczywiście.
- A tata? – Silny, zwinny jak kocię, wspina się na posłanie.
Ujmująca wizyta o świcie. 
- Tata leży. – mamrocę.
- A co to jest leżenie? – Silny rozgarnia pościel, szuka kontaktu wzrokowego.
Walczę o kołdrę z Silnym.
- Leżenie to jest a-anie. – trzeźwo donosi Silny. Już mi się dokopał do uszu i dalej naciera. – A-anie, a nie siedzenie.

A-aj! z narzecza Silnego na polski tłumaczy się: ŚPIJ!



[zwłaszcza w sobotę i szczególnie w niedzielę]



***





Z okazji Dnia Dziecka poszliśmy z nielatami oglądać świeżo wybudowane w Mieście zabytki renesansowo, powiedzmy, średniowieczne. Z domieszką klasycyzmu.
- Łał! – zachwycił się Silny, inkarnacja, jak wiadomo, rycerza. – Ale duży domek!
Domek istotnie potężny, jak na rekonstrukcję nieistniejącego.

Bawi mnie to.
Powinni mieć tam przycisk bawimnieto.













piątek, 1 czerwca 2012

2.065

Nadchodzą w tandemie.
Erna na przedzie, z wazonem w rękach [skąd Erna wzięła ten wazon? to znaczy – kiedy go wzięła, że mi to umknęło? musiała mi go niemal wyciągnąć zza pleców, a zrobiła to bezszelestnie], więc Erna na przedzie, a Silny za nią, krok z tyłu.
W wazonie tkwi rachityczny bławatek w otoczeniu dwóch bezgłowych kolegów, trzy cienkie łodyżki się chwieją w rytm zamaszystego kroku Erny.
Chlupoce woda.
Bławatki bowiem podlano, obficie napełniono flakon wodą. Po brzegi.
Jakie zaradne dzieci!
- Mama! – rzecze Erna. – Mama! Mam dla ciebie prrrezent z okazji dnia dziecka! – i wręcza mi wazon, naczynie się chwieje, woda pryska na boki, badylki się kolebią. Silny chichoce i dobywa zza pleców stary ojcowski telefon.
- Mama! – zarządza. – Mama! Zjobie ciebie zdjencie!
Trzaska migawka. Błysk, flesz, chichot.
- Fajne zdjencie! – cieszy się Silny.

***

A później, pod byle jakim pretekstem, bez żadnych mierzalnych przyczyn czasoprzestrzeń się ekspresowo ugina i Erna już nie rozdaje kwiecia, ale tupie i krzyczy, poczerwieniała na twarzy i im bardziej dokłada decybeli, tym mocniej jest zdenerwowana. Histeria Erny działa jak wydajne perpetuum mobile.

Ciii.
Jestem płatkiem róży na gładkiej tafli bajora
Jestem przywiędłym kwiatem lotosu na jakimś, kurcze, trzęsawisku.
Ciii.
- Nie będę do ciebie mówić, – mówię do Erny i wewnątrz, żeby nie eksplodować, odliczam. – nie odezwę się do ciebie dopóki się nie uspokoisz. I nie zamilkniesz.
To oczywiście nie uspokaja Erny ani nie skłania jej do milczenia.
Ciii.
Ale czas zdziera najtęższe gardełka i minuty wrzasku są policzone oraz każdy pojedynczy decybel. Erna cichnie. Znika, ale po chwili wraca, biegiem. Rzuca mi na kolana niewielki świsteczek i zdegustowane spojrzenie.
- To jest obrrrraz, - cedzi. - w którrrym mama nie kocha …
Erny.

Należy zwrócić baczną uwagę na odwzorowanie maleńkiej, zgnębionej dziewczynki, a później na jej ze wszech miar zadowoloną matkę, która jak gdyby nigdy nic bawi się z Silnym, nie zważając na cierpienia córeczki. Głowa Silnego (na zielonym prążku opasującym dzieło) myśli „mnie mama kocha”.
Niesprawiedliwa, zła scena.





***

Więc, żeby nie zasmucać ponad miarę czytelnika przeskakujemy o kilka klapsów naprzód.

Szkoła podstawowa, klasa zero.
Przesiaduję na wywiadówce w sali Erny naprzeciw okolicznościowej makatki. Zeraki rysowały matki przy pracy. Większość matek siedzi przy komputerze. Ja natomiast działam – wedle precyzyjnych didaskaliów Erny – jako modelka.
O. Jakie to miłe.

A poza tym - znajduję się wyjątkowo korzystną na tle schematycznych, anorektycznych koleżanek z prawa, z dołu i z lewa.





***


A teraz trzy kadry w tył.
Erna jest już pogodna, wręcz promienna, wbiega w podskokach do kuchni, ale natychmiast wbija oskarżycielski palec w wazon wręczonego mi w pierwszej scenie kwiecia.
- A czemu do niczego nie użyłaś mojego kwiatka? – pyta napastliwie.

A do czego go miałam???
Bywa nielekko.