czwartek, 29 maja 2014

2.245 [O wsparciu]


Agnieszka Graff zaczyna swoją „Matkę feministkę” od opowieści o tym, jak postrzegany był jej macierzyński zwrot wśród koleżanek-feministek. „«Graff została konserwatystką, odbiło jej od macierzyństwa» - taka plotka chodziła po mieście”, pisze Graff już w pierwszym zdaniu książki. Później pada jeszcze trochę gorzkich słów (za mało! za mało!) pod adresem branży feministycznej i Kongresu Kobiet.

Cóż, nie chce mi się po raz nie wiem który pisać tego samego zdania i zbiera mi się na wiecie-co, kiedy kolejny raz powtarzam, że polskie topowe feministki mają nieustający, wręcz przewlekły problem z macierzyństwem, ten problem się utrwala, a teraz, dzisiaj, w - nomen omen - środę dotyka mnie tym osobliwiej, że przecież nie minął nawet miesiąc od kongresowych „Wściekłych matek”. I co? I nic, zero, nul.
Nadal pogarda i lekceważenie i promowanie przestrzeni publicznej jako jedynej wartościowej. I kwitowanie codziennego, domowego doświadczenia milionów kobiet prychnięciem, że to ultrakonserwatywne, wsteczne i generalnie, że otóż tryumfuje backlash, bo backlash jest takim ładnym feministycznym słowem (więcej o backlashu, całkiem sensownie, u Susan Faludi).

Wczorajsze „macierzyństwo jest nudne” Magdaleny Środy na – jakże by inaczej - dyskusji wokół książki Graff mnie rozniosło. Bo oczywiście - co kto woli. Ale dlaczego sobą nawzajem gardzić, czemu to służy? Tak jakby godną prawdziwej feministki była tylko jedna, obowiązująca, kobieca historia. Chociaż chodzi tu pewnie raczej o dwie historie – tę o dobrej, postępowej feministce, która działa, walczy i zarabia pieniądze i tę o złej, gnuśnej, konserwatywnej matce, która bezproduktywnie „siedzi” w domu.
.
.
.
.
A kiedy już strawiłam nudę macierzyństwa, i osiemnastowieczne mamki, i nawet przymus barykady (na którą w końcu się też sama nieudolnie wspinam) i pierwszą linię feministycznego ognia, pomyślałam uczciwie, że przecież i ja mam ten problem.
Upchałam go już dość głęboko i przepracowałam to i owo.
Nie z poprawności politycznej, ale dla poprawności relacji z grupą bliskich mi kobiet.
Acz gdybym miała robić rachunek sumienia, to na pytanie, czy nigdy nie pomyślałaś o kumie, która wybrała życie domowe, że gnuśnieje to, cóż, odpowiedź byłaby twierdząca.
Pomyślałam. Raz i drugi.
Pomyślałam – jak to, TY JESTEŚ ZMĘCZONA? To JA JESTEM zmęczona i nie mogę odespać, kiedy dzieci idą do szkoły/przedszkola, bo gnam do roboty.
Pomyślałam – dlaczego marnujesz talent? Fajne studia? Dlaczego NIC nie robisz? Nic, bo przecież pranie, gotowanie, odrabianie lekcji, prasowanie spódnic – to wszystko i ja ogarniam po powrocie, wieczorem.
Pomyślałam – jak można się ograniczyć do pralki, piaskownicy i kuchni?
Pewnie, że tak pomyślałam raz i drugi.
To była moja własna, wewnętrzna opowieść o złej kobiecie domowej i dobrej – pracującej zawodowo.
Ale to zła droga.

Zabawne, że im dalej w macierzyństwo, tym bardziej doceniam wartość prywatności. Siłę płynącą z więzi. Zabawne, bo w opowieściach o macierzyństwie potrzeba prywatności i bliskości gaśnie w czasie. „Wybrałam długi macierzyński, ale później ziuuu, na pełen etat do biura”. Tak jakby dylematy macierzyńskie wokół tego, jak i co połączyć, i jak skoordynować prywatne z zawodowym, i jeszcze jak się w tym wszystkim nie zgubić ustawały, jak za dotknięciem różyczki, kiedy dziecko skończy trzy, sześć, dziewięć lat.
Może ustają. A może nie ustają, ale o tym nie mówimy na głos, bo przecież nie wypada (no i raczej nie można …) pójść na macierzyński, kiedy pierworodna/pierworodny idzie do szkoły …

Mam szczęście mieć wokół siebie sporo mądrych kobiet.
Te starsze, na pytanie o relację z dziećmi mówią - rób to teraz, bo później nie nadrobisz.
Wierzę im.
Poza tym, nie potrzeba wysokiego IQ, żeby ogarnąć, że za dziesięć lat moja macierzyńska przydatność z przyczyn naturalnych ustanie.
No dobra, nie ustanie, ale się zmniejszy. Wymownie.
Więc teraz jest ten czas.

Zatem – jakie mam prawo ferowania wyroków co do gnuśności albo życiowej pasywności tych, które nie mają imperatywu się szarpać z pracą zawodową, tylko stawiają na więź, dzieci, partnera i dom?
Zerowe.
To jest po prostu wybór. Tyle. Kropka.
To wybór, a nie historia o złym, konserwatywnym babonie i o backlashu, o więzach tradycjonalizmu, którymi się rzeczona dała omotać.


Jasne, pomijam w tym idealistycznym wywodzie te, które w istocie nie dokonują wyboru, tylko je niesie ich własny los, karma nadana przez środowisko, przez wychowanie, przez brak innych wzorców.
No i przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych również.


Tak czy inaczej - byłoby naprawdę cudnie, gdyby feminizm się skupił raczej na uświadamianiu kobietom możliwości wyboru, a na strukturach państwa próbował wymóc wspieranie każdego z nich. I tego, w którym kobieta stawia na dom, i tego, że się chce jednocześnie realizować poza domem.

Etykietowanie konserwatystki vs. postępowe niewiele wnosi, a tylko psuje krew.

Bo oczywiście my, ludzie, my, baby, mamy problem z szacunkiem dla kobiecej odmienności.
MOJE dzieci są najmądrzejsze. I mają same szóstki.
MOJE ciasta najwyżej rosną. MOJE pierogi są z najbielszej mąki. MOJE podłogi najlepiej wyczyszczone, przecieram dwa razy dziennie średniowilgotnym mopem (żeby było jasne, to nie o mnie ;))) )
No i MOJA działalność jest najbardziej zachwycająca. Mam najlepsze wyniki w firmie. A MOJE wpisy na blogu są tak błyskotliwe, że o-ja-pier-do-lę.

Genialnie to ujęła Marta Frej, nie mam licencji, za to nadzieję, że nie wniesie roszczeń.




Brakuje nam kobiecego przepływu międzypokoleniowej i wewnątrzpokoleniowej życzliwości.
Przepływu kobiecego doświadczenia. Opowieści. Wspierających historii.
Okazywania sobie macierzyńskiego (i kobiecego) poparcia zamiast gadki „mnie to dopiero było trudno, nie było pampersów i po wszystko się stało w ogonkach, więc co ty tu marudzisz”.






-----------------------------------------------


[Miałam tu jeszcze napisać o tym, że – cóż za zbieg okoliczności! - Kongres Kobiet firmuje świeżo wydaną przez Czarną Owcę „Jedyną płeć” Katrine Kielos, książkę o tym właśnie, jak istotnie przekłamuje historię nieuwzględnianie w modelach ekonomicznych nieodpłatnej pracy kobiet, w tym pracy opiekuńczej, i o tym również, że banialuki o wolnym, samoregulującym się rynku nie mają wiele wspólnego z funkcjonowaniem rzeczonego, jest tam też o koncepcji „człowieka ekonomicznego”, który z samych założeń nie może być kobietą, wydaje mi się to wszystko dość ściśle związane z problemem, o którym u góry. Nie napiszę jednak, bo późno.
A to feministycznie naprawdę istotna lektura]



środa, 28 maja 2014

2.244 [O potrzebie ludzkiej]





Nie zdałabym, obawiam się, testu na feministkę, bo na pytanie, czy macierzyństwo jest potrzebą ludzką odpowiedziałabym, że owszem.
Jest głęboko ludzką potrzebą, chociaż przecież nie każda ją ma, a z tych, które ją mają – nie wszystkie w równym stopniu.
I jeżeli nawet potrzeba ta nie jest ujęta literalnie w piramidzie Maslowa, to tym gorzej dla piramidy, nie natomiast dla macierzyństwa. Osobiście upychałabym je przy potrzebie afiliacji, ale – jak to typowa konserwa i matkopolka – w odniesieniu do macierzyństwa stawiam również na instynkt i hormony. Nie jesteśmy, uha uha, z samej polityki, filozofii, kultury, estetyki i z jedynie słusznych osądów.
Fizjologia, wydzieliny, krew, śluz i pot – od tych konkretów raczej trudno uciec.
Równościowo pomijam estrogen.

Ale, nie zbaczając: nie mam niestety wglądu w potrzeby fauny i flory, nie mam też ochoty, żeby prowadzić czcze dywagacje o krzyżowaniu albo wykluczaniu się znaczeń pojęć „instynkt” i „potrzeba” i jeszcze gdzie w tym wszystkim się mieści kultura, wychowanie albo ustrój. To wszystko mi jednak nie przeszkadza się fundamentalnie nie zgodzić z prof. Magdaleną Środą.

Po pierwsze - wszystkie kobiety na barykady?
Wszystkie kobiety na kongresy kobiet? Idźmy, jedźmy, działajmy, niech cierpi na tym relacja z dzieckiem, z partnerem, niech cierpi na tym życie zawodowe, wszystkie kobiety do polityki, bo nic się samo nie zrobi?

A ja miałam wrażenie, że demokracja bezpośrednia - wyjąwszy wybory – się wyczerpała przed naszą erą na południu Europy z praktyczno-organizacyjnych powodów. Demokracja przedstawicielska natomiast się w idealistycznym założeniu sprowadza do tego, że wąska grupa osób reprezentuje interesy szerszej grupy.
Ergo - nie wszystkie musimy działać w Kongresie Kobiet. Nie wszystkie mamy obowiązek nałożony przez feminizm, neoliberalne państwo i historię, żeby ganiać na zebrania, narady, konferencje, konwentykle i nasiadówki. Warto natomiast, żeby Kongres Kobiet (ze szczęśliwym wyjątkiem Agnieszki Graff) uważniej posłuchał, co dokładnie mają do powiedzenia matki (te wściekłe i te tylko trochę niezadowolone) i zaczął reprezentować ich interesy, a nie przekonywał je, że gnuśnieją w domu wychowując ludzi na ludzi.


Po drugie – więź między matką a dzieckiem się narodziła w XVIII wieku? Bo wcześniej wszystkie kobiety oddawały dzieci do mamek?
Cóż. Jak wiadomo ludzie dzielą się na kobiety, mężczyzn i mamki.
Zadziwiające, że w świecie prof. Środy do służebnej kategorii ludzi zawsze trafiają te z chromosomami XX. To nie jest inkluzywna narracja.
Ale i tak kluczowa jest konstatacja, że do XVIII wieku „wszystkie kobiety oddawały dzieci”. Na pytanie o strukturę społeczną w Polsce do XVIII wieku włącznie doktor google nie daje szybkich odpowiedzi liczbowych, więc nie posłużę się grafem, a jedynie ogólną wiedzą historyczną, że do XVIII wieku magnateria i szlachta nie stanowiły w Najjaśniejszej (ale i w całej Europie) przewagi liczbowej. Więc o ile kobiety oddawały dzieci do mamek, to udział procentowy oddających w ogólnej liczbie matek wynosił dziesięć. Albo piętnaście. Trend jak się patrzy. A na co dowód?

Dowód na to, że nie mamy racji?
Jeżeli macierzyństwo jest dla nas ważnym doświadczeniem i to doświadczeniem ludzkim - nie mamy racji.
Jeżeli bliskość i relacja mają dla nas wagę - nie mamy racji.
Karmicielki piersią i butelkowe - nie mamy racji.
Wózkowe, podwórkowe, szkolno-przedszkolne, z placów zabaw, ekologiczne, z in vitro, z adopcji - nie mamy racji.
Po trzykroć, po wielokroć się mylimy.
Nie mamy racji.


Czas związać krawat i ruszyć na redutę.



.
.
.
… po moim trupie …





niedziela, 18 maja 2014

2.243 [O upublicznieniu]


Jest jeszcze jedna, potężna trudność w formułowaniu spójnych postulatów macierzyńskich i ich upolitycznieniu („polityka” jest dobrym słowem wbrew pozorom i nie trzeba się go brzydzić). A myślę o tych postulatach, o których pisałam w 2.242, nie będących ściągalnością alimentów i prawem do aborcji albo od ściganiem gwałtu z oskarżenia publicznego.

Otóż my, wściekłe, nie chcemy – w detalach - jednego.
Chcemy porodów naturalnych bez znieczulenia w przyjaznych warunkach i chcemy cesarek na życzenie.
Chcemy dostępności mieszanek mlecznych i społecznej aprobaty dla karmienia piersią w przestrzeniach publicznych.
Chcemy rocznych urlopów macierzyńskich i chcemy wracać do wykonywania zawodu zaraz po urodzeniu dziecka.
Chcemy pracować zawodowo dwieście godzin miesięcznie i chcemy mieć czas na codzienne, niespieszne celebrowanie czasu z rodziną.


Hołubię ostatnio przymiotnik „równościowy” i tu i ówdzie go nadużywam. Parę dni temu rozmawiałyśmy z kumą o „równościowym podejściu” w kontekście macierzyństwa praktykowanego jednocześnie z pracą o charakterze korporacyjnym. Dla mojej kumy, też matki, podejście równościowe to takie, w którym nie ma różnic w traktowaniu pracownic i pracowników. Trzeba wyjechać na tygodniowy biznes trip? Nie ma znaczenia, że masz dwudziestotygodniowe dziecko i je karmisz piersią, bo jeżeli posiadłaś adekwatne kwalifikacje, to pracodawca może oczekiwać, że po prostu pojedziesz.
Dla mnie natomiast „równościowe” oznacza „z poszanowaniem indywidualnych potrzeb”. W kontekście elastyczności zawodowej byłoby to niestawianie przez pracodawcę nierealistycznych oczekiwań. Jeżeli przyjmuję, że matka dwudziestotygodniowego dziecka ma w tej chwili inne priorytety, niż wielodniowy wyjazd, powierzę jej takie zadania, którym może podołać, popychając obcasem kołyskę.

--------------------------------------------------------

Im dalej w życie, tym bardziej jestem tego pewna - musimy wyjść z naszym macierzyństwem z podziemia, z naszych czterech ścian i pchnąć kwestię dalej, niż do najbliższej piaskownicy. Wychowanie dzieci nie jest sprawą każdej z nas z osobna.

To jak z matkami niepełnosprawnych dzieci. Dopóki nie poszły oblegać sejmu, pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował, bo przecież sobie „radziły”.

--------------------------------------------------------

A Wy?
Na ile czułyście się zostawione same sobie przez tak zwany „system” na kolejnych etapach macierzyństwa?
Zrobiłam rachunek sumienia. Ja – na każdym, od początku, do dzisiaj. Rodzicielstwo od zawsze było kwestią moich odpowiedzialności i troski moich najbliższych, skorzystałam z nielicznych rozwiązań systemowych, bo albo ich nie ma, albo są niemal niedostępne.
Wszystkie badania w ciążach – u prywatnej ginekolożki (ile znacie osób, które regularnie korzystają z dentysty albo z ginekologa finansowanego przez NFZ?), więc wszystkie analizy krwi i usg na własny koszt, bo bez skierowania, o które ewentualnie musiałabym się zatroszczyć odrębnie.
Tu muszę oczywiście nadmienić, że test PAPP-A w ciąży z Silnym sfinansował mi NFZ, bo się na niego załapałam w związku z podeszłym wiekiem.
Ale już za porody rodzinne w klinice Akademii Medycznej płaciliśmy z własnej kieszeni, to nie były porażające kwoty, ale przecież oboje jesteśmy ubezpieczeni, tak ja, jak i Ojciec dzieciom. I nie do końca pojmuję, dlaczego taki drobiazg, jak obecność w sali porodowej osoby różnej od rodzącej wymaga opłacenia.
Niemowlęce szczepionki w wersjach skojarzonych też oczywiście kupowaliśmy sami, skutecznie straszeni przez pediatrów, jak to świeżutcy rodzice, koniecznością dodatkowych wkłuć w przypadku szczepionek z darmowego pakietu.
Kiedy poszłam do pracy, nielatami zajęła się babcia, Silnym – opiekunka, trzeciej rzeczpospolitej nie obchodzi, co zrobisz z maleńkim dzieckiem, kiedy wracasz do generowania PKB. To w końcu sprawa prywatna. Twoje dziecko – twój biznes.

Tu dygresja – czytałam kiedyś wywiad z którymś z dyrektorów regionalnych urzędów pracy. Urząd, zasilony dotacją unijną, dysponował sporym funduszem, który zdecydowano przeznaczyć na aktywizujące szkolenia dla bezrobotnych kobiet typu sztuka autoprezentacji albo układanie bukietów. Zainteresowanie nie było porażające, bo jak się okazało bezrobotne kobiety, nie dość, że bez pracy i bez pieniędzy, miały też zwykle po kilkoro dzieci, których nie było z kim zostawić, kiedy szły na szkolenie. Urzędnik zapytany o to, czy części środków nie można przeznaczyć na opłacenie opieki dla dzieci w trakcie kursów prychnął oburzony, że Urząd Pracy jest od organizacji zatrudnienia, a nie od organizacji dozoru nad małoletnimi.

Zepchnięcie odpowiedzialności za rodzicielstwo do sfery prywatnej jest z punktu widzenia tego abstraktu, jakim jest państwo rozwiązaniem perfekcyjnym.
Radźcie sobie same. I tyle.
Państwo umywa ręce.

Kiedy Nowy Człowiek szedł do przedszkola, w 2006, miał pecha trafić na przejściowy wyż demograficzny i niż liczby miejsc w placówkach w okolicy. W przedszkolach publicznych dziecko nie samotnej i nie bezrobotnej matki nie miało wtedy żadnych szans na przyjęcie. Znalazłam przedszkole niepubliczne.

Z upływem czasu narracja przyspiesza. Dużych dzieci nie trzeba co prawda tak często szczepić, jak niemowlęcia, trzeba je natomiast ubrać i wyżywić. Preferencyjna, 8% stawka VAT na artykuły dziecięce okazała się dla rządzących niesatysfakcjonująca, więc ją w 2012 podniesiono trzykrotnie, do wysokości podstawowej, 23%. Rozsądnie z punktu widzenia finansów publicznych, na dzieciach mało kto oszczędza. Wyższy niż polski VAT na artykuły dziecięce mają w Europie tylko Dania i Szwecja.

Duże dzieci chodzą do szkoły, a ja miałam pecha się wstrzelić z regularnością porodów w obniżenie wieku szkolnego. Referendum Elbanowskich nie wypaliło, państwo zignorowało postulat miliona rodziców. MEN twardo brnie w "reformę", ale zamiast przemyślanej wizji edukacji wczesnoszkolnej (i powiązania z nią tzw. drugiego etapu kształcenia) dostajemy teraz w promocji przed wyborami do PE „darmowy podręcznik”, niechże go szlag.

Troskę mojego państwa o kolejne generacje obywateli odczuwam raz w roku, w okolicach kwietnia, kiedy z Ojcem dzieciom odliczamy od podatku ulgę rodzinną. Obawiam się jednak, że tysiąc sto dwanaście złotych rocznie nie wystarczy, żeby utrzymać dziecko. Nawet takie, które nie je wiele i nosi odzież po starszym rodzeństwie.

I to, co wyżej dotyczy tych z nas od cesarki i tych od braku znieczulenia. Tych od butelki i od nieustającej laktacji. Mamy, kurcze!, mnóstwo wspólnych punktów, mimo tego, że nasze macierzyńskie historie są krańcowo inne.



Sufrażystki wyprowadziły kobiety z przestrzeni domowej i mniej więcej osadziły w sferze publicznej. Nie macie wrażenia, że najwyższa pora wyprowadzić z domu nasze macierzyństwo?
  
[Suffrage parade, New York City, 1912; domena publiczna przez: Wikipedia]






sobota, 17 maja 2014

2.242 [O "Wściekłych"]


Kiedy tuż przed północą i po dwóch kolejnych nocach zarwanych na zawodowe pliki nastawiałam budzik w telefonie na codzienną 6:50, robiłam to z miękką, rozkoszną myślą o pełnych siedmiu godzinach snu, rozpusta! Zasnęłam, zanim zdążyłam dotknąć pościeli.

Pierwszy obudził się Silny.
O zero trzydzieści jęknął:
- Mama, siku!
Chociaż ON-NIGDY-NIE-ROBI-SIKU-W-NOCY. Serio.
Około drugiej przyczłapała Erna. Szepnęła, że nie może spać i …, nie słuchałam jej dalej, wciągnęłam pod kołdrę i wymościłam jej miejsce. Erna nigdy się nie przechadza nocami, pod żadnym pretekstem, od kiedy skończyła pięć albo sześć lat.
Po piątej zawył budzik Nowego Człowieka, palec się mu najpewniej omsknął na przełącznikach zegarka dzień wcześniej.
Po szóstej Ojca dzieciom dopadł kurcz w łydce i wykatapultował z pościeli.

To nie jest historia z morałem, w ogóle, to nie jest żadna story, każda z nas ma takich na pęczki. Nie wynika z nich nic ponad to, że kiedy budzik ostatecznie zarządza kres nocy wywleczenie się spod kołdry jest ponadludzkim wysiłkiem.
Ale wywlekamy się przecież.
Robimy dzieciom śniadanie, a sobie w dwóch trzecich twarzy malujemy oko kredką albo pędzlem, jedno z prawej, drugie z lewej.
Do pracy dociera nasza para-cyfrowa wersja, zsiniałe zombie, prostracja przypudrowana tu i ówdzie, z różem na policzkach. Gotowa do zawodowych wyzwań.
Prokreacja. Prostracja. Profesjonalizm.
Propedeutyka wiedzy o macierzyństwie.

Doprawdy pocieszne, że zmęczenie i niewyspanie nie kończą się, kiedy najmłodsze z dzieci kończy osiemnaście miesięcy. Notoryczne przemęczenie jest dla mnie nadal głównym wyróżnikiem bycia rodzicą.
Myślę o tym, o moich własnych niczego nie wnoszących opowiastkach z życia i o opowieściach innych kobiet, o potrzebie, która jest w każdej z nas, żeby wyrzucić z siebie, że wyczerpane rzuciłyśmy talerzem, skrzynką akwareli, trzasnęłyśmy drzwiami stojąc już na zewnątrz, że od czasu do czasu coś w nas pęka i się wylewa, chociaż obiektywnie przecież nic się nie dzieje.

Dzieci zdrowe, dom nadal ze ścian, podłóg i dachu, a niby-wojna się toczy wyłącznie w mediach. W lodówce jedzenie, pranie w pralce, stała dostawa internetu.



W ubiegłym tygodniu byłam na Kongresie Kobiet. Obracam to, cóż, doświadczenie w głowie i im bardziej chcę o nim napisać, tym bardziej mi się wymykają syntetyczne refleksje. Mam tasiemcowe wnioski, nienadające się do upublicznienia. A jest przecież się nad czym wywnętrzać.

Pierwszy panel, na który potruchtałam na obcasikach to były „Wściekłe matki”, podobno najburzliwszy na Kongresie (specyfiką KK – info dla tych, których tam jeszcze nie było – jest jednoczesność paneli tematycznych, trzeba wybierać między debatą samorządową, zdrowotną, kulturalną, edukacyjną; chapeau dla organizatorek, że „Wściekłe matki” umieściły w bloku spraw publicznych).
Wściekłe matki-słuchaczki siedziały wokół długiego stołu konferencyjnego, w dwóch rzędach, siedziały na schodach, na doniesionych krzesłach, stały pod ścianami, dzieci kwiliły w chustach i w nosidłach.
Kiedy skończyły mówić panelistki (a ciekawie prawiły!), zaczęły mówić uczestniczki, każda swoją story. O kłopotach finansowych, o trudności w łączeniu pracy i bycia matką, o przejmującej samotności w tym powszechnym w końcu doświadczeniu, jakim jest macierzyństwo.
W powietrzu zawisł niedosyt, kiedy zarządzono zakończenie.
A w tle majaczyły tezy z książki Agnieszki Graff „Matka feministka”, o macierzyństwie, które jest kłopotliwym tematem dla feministycznego mainstreamu.

I tu właśnie się uaktywniają moje tasiemcowe refleksje.
Kongres Kobiet się stara, to widać. Moja faworyta, superwoman na rynku pracy nie zmonopolizowała debaty, to takie miłe. Były „Wściekłe matki”, był panel o antykoncepcji. Ale trudno jest zadowolić rozwścieczone mamuśki, mam tego pewność.
Rzecz się rozbija, jak mniemam, o to, że rzeczywiste wściekłe matki, z krwi, kości i z mleka, nie tylko te z tytułu panelu, chciałyby zmiany świata, a tego się nie da ubrać w proste tezy.
Postulat lepszej egzekucji alimentów jest słuszny. I czytelny. Podpisuję się pod nim, ale on nie jest mój, na szczęście.
Postulat dostępności darmowych środków antykoncepcyjnych dla kobiet korzystających z pomocy społecznej – jestem za. Ale to nie moje osobiste podwórko, dziękuję losowi, że trafiłam w inne miejsce.
Zjawiska stricte patologiczne w życiu społecznym dają się łatwo upolitycznić, bo o to przecież chodzi.
Zjawisko takie, że świat się musi zmienić, żebyśmy my, wściekłe, były wreszcie zadowolone jest raczej niemożliwe do obleczenia w kilka nośnych tez. Bo przecież chcemy wszystkiego. Chcemy czasu na życie. Chcemy być mniej zmęczone, chcemy odciążenia. Tego, żeby się państwo zainteresowało rodzicielstwem, toż to sprawa publiczna. Chcemy pracować i zarabiać, czy nie po to zdobyłyśmy wykształcenie? Nie chcemy się natomiast eksploatować w pracy kosztem rodziny.
I nawet ja, która jak się wydaje wiem, czego chcę, mam kłopot, żeby przepisać oczekiwania na postulaty.

Póki co wiem tyle, że macierzyństwo wymagające zaangażowania, wymagające w tym sensie, że ja chcę się w nie angażować i wiem, że ma to sens, ergo, że macierzyństwo, które wymaga fizycznego wysiłku trwa dłużej niż roczny urlop po urodzeniu dziecka, i dłużej niż przez trzy lata (byle do przedszkola!), dłużej nawet niż przez dziesięć.
Więc to jest sprawa publiczna i polityczna, to się nie może dziać tylko w czterech ścianach każdej z nas.
Im bardziej dusimy to w czterech ścianach, tym bardziej w nas rośnie frustracja i wściekłość.







czwartek, 15 maja 2014

2.241 [O doraźnej]


Zamykając kwestie wywleczone na widok publiczny w poprzedniej notce - mam postulat de lege ferenda w sprawie stopnia szczegółowości badań w ramach pomocy doraźnej: osłuchanie co prawda wymaga dotknięcia pacjenta (a-fuj, blee, fe! fe! fe!, obrzydliwa interakcja), ale może prowadzić do zdiagnozowania zapalenia oskrzeli, a szybsza diagnoza to krótsza kuracja i mniejsze straty w krajowym PKB.
De lege lata: nie mam migdałków, nadal. Zapalenie oskrzeli leczyłam natomiast z początku herbatą.

I w sumie to nawet zabawna koincydencja - trafiłam dzisiaj na świeży materiał o wynikach kontroli NIK w „placówkach medycznych świadczących nocną i świąteczną pomoc lekarską”. Cóż, jak wiadomo jest źle, wręcz fatalnie. I tak zostanie.


TEORIA:
Pomoc świadczona jest codziennie, po godzinach pracy przychodni, od godz. 18.00 do godz. 8.00 rano. W soboty, niedziele i święta – 24 h/dobę.
Rejonizacja nie obowiązuje.
Pacjenci mogą skorzystać z tej formy opieki w przypadku dolegliwości wymagających interwencji lekarza, ale gdy brak objawów sugerujących bezpośrednie zagrożenie życia.

PRAKTYKA:
„System nie działa również dlatego, że brakuje odpowiedniego nadzoru ze strony NFZ. Fundusz płaci, ale nie sprawdza, jak działa zamówiona usługa.”

„ (…) w poradniach pracują lekarze, których specjalizacje budzą wątpliwości co do ich przydatności, np. dermatolog, wenerolog czy specjalista od medycyny nuklearnej lub rehabilitacji.”



Może gardło badał mi radiolog?
Więc po jakie licho płacę co miesiąc takie horrendalne składki?