sobota, 13 sierpnia 2011

2.009

Erna wzniosła zasiek na brzegu łóżka. Spiętrzyła klif z kołdry, poduszek i z koca, kołdra jest rufą statku, Erna kapitanem, Silny – marynarzykiem. Tłoczą się, zgniatają, raz jedno spycha drugie, później to drugie spycha pierwsze, rozdają na boki ciosy poduszką, bezlitosnym orężem, krwawy abordaż miesza się z seriami niedźwiedzich uścisków, pomruków, plaśnięć i pisków.- Ciu, ciu, ciu, - rozczula się Erna. – mój mały bjaciszku ! …
Dwa putta w akcji demolka, wzruszające widowisko.
Silny z admiracją patrzy w Ernę.


[Kiedy jakiś czas później daję Silnemu kostkę gumy rozpuszczalnej, ten wyciąga drugą rękę:
- Gum-gum Ojù! – prosi.
Biegnie z cennym ładunkiem zamkniętym w pulchnej ręce.]



- Mama, zobacz, - Erna objaśnia mi sztuczki konstrukcyjne [predyspozycje do wznoszenia budowli z pościeli są u nas dziedziczne w linii żeńskiej]. – tu zjobiłam taką gójkę poduch. Potem tu nakjiłam, - kiwam głową. – żeby nikt mi nie spadł ...
Statek piracki jak się patrzy. Spełnia wyśrubowane normy bezpieczeństwa.
- Mama, - a oto i Nowy Człowiek. – mama, a co jest w środku kuli do kręgli? Lawa?
Ugniatam rysy w wyraz „nie myl mnie z encyklopedią”. Nowy Człowiek chichoce:
- Krem czekoladowy?
- Nieee,
– wykrzykuje Erna. - woda!
Silny zsuwa się z łóżka wprost w odmęty paneli.



---------------------------------------------------------------

A tu zgniłe – choć rycerskie – lato na zdjęciach.




















czwartek, 11 sierpnia 2011

2.008

Linka z bajką.


Oglądaliście disnejowskich „Zaplątanych”?

Jeżeli nie, to historia z grubsza zaczyna się tak: na ziemię spada kropla słonecznego światła. Z kropli wyrasta magiczny kwiat, znajduje go Matka Gertruda, dość odrażająca starucha o paranormalnych inklinacjach. Kobieta odprawia fiku-miku nad kwiatem i gwałtownie młodnieje. Fajnie! Niezwłocznie więc chowa chwast pod uprzednio przygotowanym garnkiem i regularnie odbywa przy nim seanse spa. Botoks jest totalny, mijają stulecia a Matka Gertruda utrzymuje gładkość.

Tymczasem nieopodal, w równoległym planie wyrasta szczęśliwe królestwo rządzone przez idealną parę. Królowa zachodzi w ciążę, coś idzie nie tak, król zarządza poszukiwania magicznego kwiatu. Królewski żołdak bezceremonialnie wyrywa roślinę z korzeniami, Matka Gertruda w rozpaczy, królowa pije roślinny wywar i zdrowieje. Rodzi się dziewczynka z magicznymi włosami, Matka Gertruda wykrada ją z kołyski i zamyka w wieży, zjawia się rozbójnik z bajki …



Historia jest osadzona wokół skrajnie negatywnej postaci Matki Gertrudy – kobiety, która zapragnęła być ładna na zawsze. Ciekawe jest to, że Matka Gertruda robi za czarny charakter od początku filmu, chociaż w gruncie rzeczy do momentu porwania niemowlaka nie sieje żadnego zła. Co prawda nie leczy okolicznych mieszkańców naparem z ziela, ani nie opatruje cudzych ran, tylko zachowuje właściwości kwiatu do prywatnego użytku. Tyle. I jest błąd, fatalny. Narrator – gdyby widz ewentualnie tego nie zauważył – wielokrotnie informuje otwartym tekstem jak bardzo zła zła zła jest Matka Gertruda.
ZŁA!

Myślę, że to dość dziwne, biorąc pod uwagę intensywny kult młodego ciała w kraju twórców bajki.

Zastanawiam się też, dlaczego autorzy się bardziej nie postarali i nie dopracowali złego złego złego charakteru wiedźmy. Bo w sumie - pomijając kidnaping i to, co stało się dalej - ona jest przecież całkiem fajna. Inteligentna. Błyskotliwa. Chce być młoda i ładna, ale nie po to, żeby uwodzić wciąż nowych kochanków, ani nie po to, żeby metodami dalekimi od fair play sięgać po władzę. Matka Gertruda chce być atrakcyjna dla siebie samej, żeby się sobie podobać w zwierciadłach (wdech-płaski brzuch-jędrny biust-bujny włos, ach!), żeby się dobrze czuć - sama z sobą. I to jest jej grzech, i dlatego jest zła.
Ciężarna królowa zasługuje na magię – bo jest ciężarna właśnie.
Gertruda na magię nie zasługuje, bo …
Bo ma marzenie? Egoistyczne? Bezużyteczne socjalnie?
Bezkarnie można ją ograbić.

„Zaplątani” to mój faworyt na indeksie bajek z kontrowersyjnym morałem.







poniedziałek, 8 sierpnia 2011

2.007

Ten wywiad nie jest nowy, w wersji papierowej wyszedł dwa tygodnie temu, ale wstrzymywałam się z zabulgotaniem na blogu do momentu udostępnienia tekstu w sieci.

Od wczoraj ją mam, długo wypatrywaną linkę, więc
voilà. O tym, co mnie podgotowało na skrzyżowaniu jakiejś-tam z jakąś-tam, bo czytałam to w zatorze ulicznym.



[Parametr wyjściowy jest taki – co wymaga uwypuklenia - że generalnie lubię teksty o łączeniu macierzyństwa z pracą poza-macierzyńską. Po pierwsze dlatego, że jestem chłonna na cudzy know-how i kręci mnie zdobywanie wiedzy, jak to robią inne, dochodzi poczucie metafizycznej wspólnoty i tak dalej, solidarności w „non stop nie zdążam, Za Krótka Doba to moje indiańskie imię”, pla pla pla, bractwo wyrzutu sumienia. Po drugie: uważam, z całą powagą takiej uwagi - że jest ważnym, doniosłym i cennym, że się o tym mówi i pisze na głos i pełnym głosem, że mianowicie łączenie macierzyństwa i pozostałego życia nie przychodzi samo z siebie, ale wymaga wsparcia, rozwiązań systemowych i liftingu okrzepłych sposobów myślenia. A tym bardziej jest to istotne w kraju kultu Matki Polki, Samopoświęcającej-Się-Strażniczki-Ogniska.
Słowem – ucieszyłam się, że poważny tygodnik opinii o lewicowym wygięciu napisał „O tym, jak dużo pracować, mieć z tego satysfakcję, być matką i szczęśliwym człowiekiem”].



Pierwszą poważną kluchą zadławił mnie passus z pytaniem o cel życia.
„Pytanie, czy w życiu chodzi o prestiż i status majątkowy, czy tym, co się liczy, jest satysfakcja zawodowa. Dla nas z mężem kluczowa jest pasja i frajda z tego, co robimy, pieniądze są rzeczą wtórną. Oczywiście, konieczna jest pewna baza materialna, aby móc się kierować marzeniami.”Rzecz jasna rozumiem, że nawet wycieczka stopem do Pcimia w celach kulturalno-rekreacyjnych wymaga nakładów finansowych na odzież, obuwie i wyżywienie – choćby w szmateksie, choćby i w Biedrze, ale kierowanie się marzeniami, które można nabyć za grube zera przed przecinkiem brzmi raczej biednie w kontekście dyskursu o byciu szczęśliwym człowiekiem. Przynajmniej w mojej, subiektywnej ocenie (być może przez to, że się naczytałam Baumana w lipcu).


Ale kawałek o kasie był tylko preambułką. Wstępikiem.
Za hit nad hity mam receptę na równowagę w życiu.
„Życie rodzinne i pracę niekiedy trudno mi pogodzić w perspektywie jednego dnia. Przyjmuję perspektywę tygodnia. Jeśli na kilka dni muszę wyjechać albo pracować do późna, to w pozostałe dni staram się wieczorem zostawać w domu, wpisuję to w kalendarz.”
Czy P.T. Pracujące Zawodowo Czytelniczki posiadają terminarz? Ja owszem, bez niego zginęłabym w natłoku dat i zobowiązań – własnych oraz nieletnich. Nigdy natomiast, przez wszystkie minione siedem z hakiem lat macierzyństwa łączonego z dłubaniem w zawodzie nie przeszło mi przez myśl, żeby wpisać w agendę wieczór w domu z dziećmi.
O, święte patronki pracujących matek, jakże mi z tym dziwnie.


Tutaj oczywiście powinnam poczynić wszelkie zastrzeżenia, że oczywiście rozumiem, że moja praca nie jest nawet w części tak wymagająca elastyczności, a stanowisko tak wyeksponowana, jak Pani O.G-S., więc stosowanie tej samej miary do niej i do mnie jest poniekąd bez sensu.
Jasne.
Ale zastanówmy się, o czym w istocie komunikuje nam Pani Prezes.
Otóż ona mówi, i to właśnie mnie mierzi, że kobieta może mieć tak zwany sukces zawodowy, aplauz, pieniądze i wszelkie profity pod warunkiem przyjęcia męskich warunków. Bo przestrzeń profesjonalna to w końcu świat XY.
Jeżeli kobieta zadziała tak, jak zrobiłby to każdy standardowy biznesowy samiec na jej miejscu – dojdzie wysoko, jak chce.
Brawo, jakie to feministyczne!
Nie zmieniajmy nic w otoczeniu, już teraz jest ok. Zmieńmy po prostu myślenie – na męskie.



Drogie Panie, wszystko będzie działać, jak w zegareczku, jeżeli zaadoptujemy menedżerskie zarządzanie rodziną. Moja familia moją drugą firmą. Konsekwentny outsourcing spraw technicznych, zakupów i wymiany pampersów. Dzieci sporządzą miesięczne raporty z osiągniętych wyników, niepiszące w formie rysunków, korzystające z komputera w formie tabel i wykresów. Wyznaczmy każdemu członkowi rodziny wyśrubowane kwartalne i półroczne cele. Budżety czułości i uścisków. Audiencje u rodziców wpisane w terminarz, zgodnie z dobrymi wzorcami dawnej arystokracji i władców europejskich.

Bieda, pani, bieda.
Brr.



Abstrahując od niespotykanych powszechnie możliwości finansowych Pani O.G-S. [przeciętna pracująca matka nie deleguje całości domowych obowiązków i nie rozliczy sztabu ludzi z obsługi jej rodziny] nie sądzę, doprawdy, żeby receptą na poradzenie sobie z łączeniem pracy i macierzyństwa było hurraoptymistyczne zaadoptowanie przez matki-pracownice męsko-biznesowego punktu widzenia.

Wolałabym raczej rozmowę o tym, jak implementować nowoczesny pierwiastek kobiecy. Nadać walor równowadze między gonitwą za kasą a gonitwą z dzieckiem za motylem.

Zmęczył mnie własny słowotok.

Generacja Y moją bezbrzeżną nadzieją.







niedziela, 7 sierpnia 2011

2.006

Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy, prawdopodobnie jeszcze zimą albo wczesną wiosną, bo bezlitosny ziąb narracji synchronizował z niemiłosierną aurą zaokienną. Teraz, po wielu tygodniach cowieczornej lektury dobiegamy końca serii.

Bywały wzloty (po dwa, trzy rozdziały przez jeden wieczór) i momenty zwątpienia – moje – niech mi wybaczą fanatycy „Opowieści z Narnii”, ale przy „Podróży Wędrowca do Świtu” z trudem opędzałam się od natręctwa, że autor działał na wspomaganiu chemicznym. I to jakim! Szacun.
Pisząc „Srebrne Krzesło” zmienił najwidoczniej dilera (kiepski towar, wzmagający depresję), a pod koniec cyklu poszedł w bolesny odwyk. Cóż, fantasy do mnie nie przemawia, nawet klasyka. Nielaty wszakże nabyły zapierające dech wizje z radosnym entuzjazmem neofitów. A teraz finalizujemy i jest straszno i smutno i chęć poznania zakończenia walczy z doraźnym przerażeniem. Umiejący mówić (to znaczy - mówić biegle) powtarzają zwyczajową mantrę „czytaj! czytaj!”, kiedy tylko próbuję odłożyć tomiszcze ale chyłkiem obgryzają zaciśnięte pięści. Czytam a oni tchórzą i nurkują pod pierzyny.

[Adept mowy płynnej podsuwa mi w tym czasie własną lekturę, album militariów pożyczony od niezawodnego MW.
- Bhrońńń! – żąda Silny. – Mama, bhhhrrroń!
I tak, jak nigdy dotąd nie czytałam „Narnii”, więc głośna lektura jest szansą na zniwelowanie niewiedzy, tak mój parametr znajomości średniowiecznych technik obronnych wzrasta z każdym objaśnieniem Silnemu taktyki rycerskiego pojedynku. Bo Silny – to temat na osobną gawędę – jest w stadium rozwojowym „niecz”, „kufffsza” i wprawki szermierskie].


Tymczasem Erna (minął wieczór, noc i poranek i nastał czas jedzenia kanapki z szynką), tymczasem Erna podparła dłonią policzek.
- Ten ktoś musiał bajdzo, bajdzo dużo ciszy mieć … – mówi.
Odwracam się od blatu i od produkcji sandwiczy a z noża ścieka majonez tłustą ścieżką.
Plunggg! – na pomidor.
- … skojo taką opowieść wymyślił … - ciągnie w zadumie Erna i jest to refleksja adekwatna do moich raz po raz powtarzanych narzekań, że w takim harmidrze, jak u nas trudno sklecić choćby jedno zdanie z sensem.
Najpierw sklecić a później je zapisać.
Cóż, C.S. Lewisa otaczała niechybnie świdrująca wokół cisza.


Nowy Człowiek ni stąd ni zowąd zastanawia się na głos:
- A dlaczego właściwie człowiek nie wymyślił jeszcze miernika strachu?
Jego naturalny miernik strachu miota się między ciekawością a paniką.


Silny natomiast, korzystając z tego, że czytamy „Narnię” po jedzeniu, zrobił skok na zbrojownię Nowego Człowieka i fachowo wymachuje drewnianym szczerbcem.
Stoi na ugiętych nogach, trrrach!, śmiało tnie powietrze.
- Mam niecz, jak Din! – cieszy się do chwili, w której prawowity właściciel nie pozbawi go oręża. – Mam niecz!!!

A później wrr! grr! hrr!, pełen wachlarz onomatopei, zamach zbiorowy na ciszę.
I bum! bum!
I głuche plaśnięcia, sobotnio-niedzielna idylla.