niedziela, 26 maja 2013

2.192

Przy kasie w sklepie z dziecięcymi ubraniami leżał plik ulotek. Ładnych. Bardzo estetyczne ulotki ze zdjęciami dzieci, z tą ulotką coś tam dla pierwszych niewielu klientów gratis. Wzięłam ją odruchowo, płacąc za bojówki Erny i za szlafrok. 
I za letnią czapkę Silnego. Ulotka reklamowała dziecięce sesje fotograficzne w wysublimowanych stylizacjach. Wieczorem weszłam na stronę, na którą kierowała kartka i otwierałam zdjęcie za zdjęciem, kompletnie oczarowana. Pierwsza i dojmująca myśl – ja też chcę takie. Chceto, chcę mieć foty moich dzieci w estetyce magazynu „Gaga”, respekt dla magazynu „Gaga”, toż to moja felietonowa alma mater.

Jakie piękne dzieci na tych zdjęciach. O nieprzeniknionych twarzach. W wyprasowanych ubraniach, wzornictwo z designerskich sklepów, brat zsynchronizowany z siostrą w tonacjach i uczesaniu. Cukierkowo, kolorowo, idealnie. I te pozy. Kolana razem, stopy w rozkroku. Ręce splecione za plecami. Wydęte wargi. Z profilu, en face. Ach, jakie śliczne, cudne, cacy foty, cacy. Moja podświadomość szalała na wprost monitora. Podświadomość trafiło, wariatkę. Podstawiałam niewinne lica nielatów pod portrety cudzych dzieci na pastelowych tłach. Nasze amatorskie zdjęcia nigdy nie są takie. Na naszych zdjęciach jeżeli uchwycę dwójkę w kadrze, to trzecie albo zmyka, albo nie chce pokazać twarzy. Ewentualnie - jedno pozuje jak ta lala, a pozostałych dwoje się tłucze nawzajem. Albo – cała trójka się definitywnie obraża.
A tu proszę. Znakomita pamiątka z dzieciństwa.
Gustowna bardzo.

Po czym się opamiętałam.
Trzask-prask.

Mój wewnętrzny psychiatra tłumaczy to tak, że jak przystało na osobę dorastającą w siermiężnych latach 80’ mam naturalną skłonność do ślicznego, nadrabiam. Smarkula, zjeżdżałam z górek w dżinsach odra (szybko się przecierały …), więc mnie ciągnie do wyglądu à la magazyn „Gaga”. Ktoś, kto się nie zraszał dezodorantem „zielone jabłuszko” tego nie ogarnie. Syndrom leczenia przeterminowanej szarości fakturą i barwą. Bla bla bla.
Autoterapeutyczna gadka.

Nieterapeutyczna wersja tego samego – skłonność do konsumpcji jest uleczalna.
Czymże są zdjęcia w nieskazitelnych stylizacjach? Czy aby prawdą?
Czy Erna zgięta w półtanecznym pas, w wykrochmalonej kiecce i z fantazyjnym zakrętasem z włosów byłaby Erną? Czy prawdą o Nowym Człowieku może być marynarka w angielską kratę, bermudy i kaszkiet?

Otrząsnęłam się po kwadransie oglądania.
Jaka uniwersalna przypowieść na dzień matki.
Mimo tych wszystkich lat nadal gdzieś we mnie siedzi niewywabialne pragnienie, żeby było bez zarzutu [i wyłazi znienacka]. Wyprane, uśmiechnięte dzieci, uśmiech rzecz jasna blendamed, wysprzątana dekoracja. Ten spadek w kobiecych chromosomach jest silniejszy, niż rozsądek, niż każda racjonalna myśl.

[Ale już mi tu won, idealna mamo!]

Racjonalna myśl natomiast się sprowadza do pytania, do czego miałyby mianowicie służyć zdjęcia dzieci w wystudiowanych pozach? Do powieszenia na ścianach? Nie chcę mieć teatru na ścianach.

Co jest ważniejsze – podchwytliwe pytanie na dzień matki - czy żeby lśniła fasada, czy – żeby się turlać od dnia do dnia z myślą, że w gruncie rzeczy jest fajnie?

Dzieci umorusane. Zimno i deszcz pada.
Linie papilarne odbite na świeżo umytych drzwiach na taras.
Trzecia pełna pralka od rana.
- Idziemy na pizzę? – pytam.
Nowy Człowiek świdruje mnie wzrokiem. Uwielbia margeritę, ale.
- Nie chce ci się gotować obiadu? – indaguje (skąd on to ma?).
Nie chce.

W gruncie rzeczy jest fajnie.

 

Życzę Wam wielu spełnień, nie tylko na Dzień Matki!





piątek, 24 maja 2013

2.191

Zabawne, że miałam nadzieję (nadzieją Chudej) na budującą dyskusję o tym, czym się różnią matki od ojców, a skończyło się na wymianie uprzejmości między dwójką komentatorów na temat tego, kto większym poetą był – Bułhakow (aka Bułgakow, che che) czy Pasikowski.
Bułhakow, zdecydowanie.
Pewnie przez wrodzoną upierdliwość kompletnie nie odnoszę wrażenia, że wychowanie dzieci jest w gruncie rzeczy całkiem proste.
Że w istocie wystarczy nakarmić, pogłaskać i co jakiś czas przeprać dziecięcą odzież.
I radośnie biec razem ku zachodzącemu słońcu. Albo ku tęczy, przez łąkę skąpaną w świeżej rosie, trzymając roześmiane dzieci za małe, pulchne rączki.


Na przykład zupełnie bez sensu się rozgrzewam każdym medialnym doniesieniem o sześciolatkach w szkole.
Zresztą, w tym zdaniu tkwi właśnie pierwszy kruczek. Problem, który mnie pali - ał! - od środka nie tyle sprowadza się do „sześciolatków w szkole”, ile do „sześciolatków w pierwszej klasie” i do zrabowania w nauczaniu początkowym jednego roku nauki.
Moja przeurocza, prze-bystra i wszechstronnie uzdolniona osobista sześciolatka-z-pierwszej klasy każdego dnia jest dowodem na to, że nie histeryzuję, kiedy się martwię o Silnego we wrześniu 2015 (wiem, jest cała masa rodziców, których 6-letnie dzieci bez problemu ogarniają program pierwszej klasy, bez stresu liczą, płynnie czytają i nie stawiają kulfonów).
Erna też nie stawia kulfonów. Pisze zjawiskowo.
Ale miejsce 6-latka jest w zerówce.
Przynajmniej - przy obowiązującej „podstawie programowej”.


Przez ostatnie tygodnie wrzuciłam tutaj niżej masę notek referujących mój pogląd na reformę szkolną, więc właściwie nie powinnam się już niczym ekscytować. A tu proszę – kuku. Neutralne info o rekonstrukcji rządu, radosny wywiad z kandydatką na ministrę edukacji narodowej i mi ekspresowo mija wszelki spokój. Bo jednak nie wystarczy się tytułować ministrą, żeby mieć patent na słuszność.

Ligia Krajewska, posłanka PO, "wymieniana jako kandydatka do objęcia Ministerstwa Edukacji Narodowej" rzecze, co następuje:

Państwo Elbanowscy z Ratujmaluchy.pl albo pani Cichopek, która wspiera ten ruch, mają na pewno dzieci zadbane i mogą sobie pozwolić na to, żeby się nimi dłużej opiekować w domu. Ale jest mnóstwo takich rodzin, zwłaszcza z małych miejscowości, w których nie ma takich warunków stymulacji rozwojowej dziecka. Dla dzieci z tych rodzin szkoła, a najpierw zerówka, jest szansą na taki sam start w życie jak dla dzieci z rodzin zamożniejszych, które o edukację dzieci szczególnie dbają. Jeszcze dziś się zdarza, że do szkoły przychodzi sześciolatek, który nie potrafi ołówka trzymać w dłoni. A fanaberie pani Elbanowskiej i Cichopek mogą zabrać takim dzieciom szansę na wcześniejszy rozwój i wyrównanie szans edukacyjnych.

A 19-latki? Siedzą w szkole, choć są już dorośli. W innych krajach już studiują albo pracują, to jak my chcemy być konkurencyjni?




Zastanawiam się, gdzie tkwi powód, dla którego wybrani od momentu wyboru traktują wyborców jak idiotów. Dlaczego bez mrugnięcia okiem karmią publiczność tanią demagogią. Skąd to święte przekonanie, że społeczeństwo jest przypadkowym zlepkiem głąbów i matołów.

Chciałabym osobiście przyjrzeć się konfrontacji ministry z sześciolatkiem z rodziny niestymulującej, który co prawda nadal nie potrafi trzymać ołówka, za to świetnie, samodzielnie czyta „Plastusia”. To - było nie było - nadal lektura w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Powodzenia, ministro.

I ok., rozumiem, że nie ma kasy na przedszkola (bo całe zasoby poszły na stadiony czy na coś tam coś tam), ale stawianie tezy, że szkoła – w jej obecnym kształcie - jest lekiem na „zacofanie” to jednak tani populizm.
Kosztem, kurde!, moich dzieci. A w szczególności jednego, rocznik 2009.
Ciekawa jestem, jakich trzeba studiów, żeby pojąć, że nie da się przeskoczyć etapów rozwoju. Że to idzie krok po kroku. Blastocysta, zarodek, płód.
A przeciętny sześciolatek skupiony nad sekwencją matematycznych grafów typu odejmij-dodaj to jednak oksymoron.

Na marginesie – lubię argument, że „nie jesteśmy konkurencyjni”, bo 19-latki się kiszą w szkole.
Nie wiem, kto się definiuje jako „my”, być może to tylko pluralis maiestatis, to miałoby uzasadnienie w reszcie wywodu.
Nie wiem, kim są ci, którzy stanowią punkt odniesienia do "my" (jeżeli w „my” mieści się więcej, niż potencjalna ministra edukacji narodowej).
Jestem natomiast przekonana, że ostatnim, czego oczekuję dla moich dzieci jest bycie konkurencyjnym. Mam wrażenie, że urodziłam ludzi, a nie konie wyścigowe czy jakieś samce i samicę szczurów korporacyjnych.
Słowem, czuję się osobiście urażona, obrażona et caetera jako wyborca.
TA wyborcA.
I obywatel-KA.




[I tak, owszem, mam zdecydowanie za dużo czasu na czcze dywagacje, zamiast go poświęcić na nieprzeintelektualizowany bieg z nialatami ku słońcu.]




wtorek, 21 maja 2013

2.190

Kiedy dumałam na fascynującą metafizyką bańki z mydła, Nowy Człowiek zjeżdżał rowerem z wysokich schodów podjazdu na sąsiednim osiedlu. Taką miał fantazję w młodej duszy, rowerowy parkour go pociąga od drugiego roku życia. W drugim roku życia zjechał plastikowym trójkołowcem ze schodów między parterem a piętrem, w dziesiątym - strzelił salto mortale na betonowym zjeździe spod amfilady sklepów. Palec, nomen omen, z nieba, że nie wylądował na jezdni. Ręka mu co prawda utkwiła w klinczu między kierownicą a poręczą, ale nie bądźmy drobiazgowi. Nie pękła.
Chociaż kiedy wrócił – od babci – z bandażem między nadgarstkiem a łokciem, metaforycznie się osunęłam [cóż, natura dążąc do homeostazy równoważy eteryczno-bańkowe uniesienia].
Tu bańki, tam bania na przedramieniu.
Mrożonka marchewka-z-groszkiem niezawodnie wkroczyła do akcji redukcji opuchlizny, mam dyżurną marchewkę-z-groszkiem na kontuzje, za każdym razem, kiedy z nią startuję z lodówki do urazu nielaty pytają wielkim głosem, gęstym od obrzydzenia:
- A PÓŹNIEJ BĘDZIEMY TO JEDLI???
Nie.
Konkludując – pacjent przeżył.



A żeby zrównoważyć ostatni ciężki blogowy kaliber, dzisiaj coś lżejszego.
Otóż obiecałam Chudej, że kiedy tylko skończę rozdawać na blogu książki, rozpisywać konkursy i podpytywać czytelników o różne intymne aspekty życia, puszczę jej ankietę.
I dzisiaj jest ten dzień.
Tadam. Uwaga.

Chuda - wraz z ekipą - przygotowuje trzecią edycję „Macierzyństwa bez lukru”. Pomysł na najnowszy tom opiera się na konfrontacji macierzyńskiego i ojcowskiego punktu widzenia.
W czym się zasadza różnica między koncepcją mamy a poglądami taty na rodzicielstwo?
O co się rodzice twórczo spierają?
O co się, mówiąc wprost, kłócicie?
O filozofię? O metody? O podejście?
O to, kto ma odbębnić wieczorne mycie nieletnich?
O butelkę/karmienie piersią? O roczny urlop macierzyński? O pobranie przez ojca urlopu ojcowskiego?
O nadmiar troski, o niedobór czułości, o to, czy dawać czy nie dawać klapsów albo dlaczego nie mają sensu karne jeżyki?

Chuda będzie Wam bardzo zobowiązana za publiczne ujawnienie Waszego doświadczenia.

Merci.


niedziela, 19 maja 2013

2.189

Upał.
Idziemy z Erną ulicą i mija nas mężczyzna na rowerze, powolutku turla się przejściem dla pieszych, więc nie jesteśmy pewne – stanąć czy nadal iść. Człowiek jest jedynie w zawadiackich spodenkach [sandały i beżowe skarpety do pół łydki dopełniłyby obrazu, ale obecności tychże z perspektywy dwóch dni nie jestem dziś pewna], więc jedzie i łyska sinawo-białym ciałem, skręconym włosem na piersiach, włosem, który generalnie ma wszędzie, piwnym obfitym brzuszyskiem, pornografia w wydestylowanej formie w jasny majowy dzień.
- O Jezus, - rzecze Erna – pan lata w gołych cycuszkach!
Erna ma oczy jak talerze, wgapia się w nagusa, ten się toczy wolno po pasach, czas nie płynie, stopklatka na przejściu dla pieszych. Ernę przygniotła alternatywna estetyka zjawiska.
- Mamo, - zastanawia się, kiedy cyklista już zniknął za zakrętem – a może on sprzedaje swoje ciało?
Dobry trop, córko, rzekłabym.
Pan publicznie oferuje swoje ciało za free, emancypant.


W jednej z recenzji mojego „Projektu” na lubimyczytać ktoś napisał, że w tym, co prokuruję jest za mało szczęścia.
Może przez niedobór zdań ach jakże jestem szczęśliwa
liwa liwa.
Oliwa sprawiedliwa
na wierzch
wypływa
ywa ywa.

Dobra.
Ujmijmy to tak.
Stoję na naszym trawniku o rozmiarach dużego dywanu i puszczam bańki mydlane.
Pfff.
Leee-cą, chmara tęczowych banieczek. Silny i Erna walczą o to, kto pierwszy ich dotknie, kto to zrobi celniej, liczy się liczba trafień i rzęsisty mydlany deszcz. Rzucają się ze śmiechem przed siebie, w powietrze.
Ja - pfff, a oni podskakują i piszczą wokół mnie i jest ciepły niedzielny wieczór, cicho, tylko bańki, trawnik i dziecięcy śmiech, mikrokosmos i nie ma nic przedtem ani za chwilę.

[Za chwilę gościmy znajomych, Silny z impetem zjeżdża ze zjeżdżalni i niefortunnie upada na mecie.
- Uderzyłem się w tyyy-łek! – wyje.
Czar pryska.]

Wracając do recenzji – przyjmuję je z pokorą. Te entuzjastyczne mi podnoszą, oczywista, poziom zadowolenia. Płonę sobie przez chwilę beztroskim samozachwytem, a później się otrząsam i migusiem wracam co życia. Te krytyczne przyjmuję na klatę, centralnie, chociaż, cóż, nie jest to łatwe do przełknięcia, kiedy ktoś wytyka twojemu co prawda nie umiłowanemu, ale jednak dziecku, że ma zeza, platfusa i dysfunkcję we wszystkim.
I że za dużo trudnych wyrazów!

[- Mamo, - rozemocjonowany Silny opowiada mi wrażenia z jakiejś bajki, którą właśnie obejrzał – a wies, ze temu Edekowi śmiejdzi spassscy?
Spassscy, spasscy, kocham tego sepleńca.]

Wracając do recenzji.
Jedna z komentatorek po długim, krytycznym wywodzie wytykającym mi niedorzeczność nagromadzenia w dziele nadmiaru niezrozumiałych rzeczowników puentuje:

Miałam okazję oglądać autorkę, bodajże w poniedziałek w Dzień Dobry TVN nie sprawiała wrażenie tak elokwentnej, dlatego autentyczność tej książki maleje mi w oczach.

Rodzi się zatem pytanie – kto mi to wszystko napisał?
I dlaczego.
I za ile 
et caetera.
W cichości serca wracam więc do moich dysfunkcyjek, do mojego słownika Kopalińskiego i do mojego nieoczywistego szczęścia, a ostatnia książka z konkursowego pakietu od wydawcy leci do Natalijki. To znaczy poleci, kiedy tylko Natalijka prześle mi swój adres mailem.
Gratulejszyn!





czwartek, 16 maja 2013

2.188

Tekst, który znajdziecie niżej napisałam dla eDziecka. Cały artykuł, choć niecały mój felieton wisi na stronie portalu.


klik



Tło sprawy jest takie, że otóż amerykański macierzyński serwis TODAYMoms.com przeprowadził wśród swoich 7.000 użytkowniczek ankietę dotyczącą poziomu stresu związanego z domową hodowlą nielatów. Zaskakujące wyniki tego badania wykazały, że najbardziej stresogenną liczbą dzieci jest 3. Stąd pytanie Dziecka do mnie o to, czy to prawda czy fałsz.

PRAWDA.

Przy okazji pomyślałam też, żeby pożenić tę sprawę z ostatnią książką od wydawnictwa, która mi została do rozdania. Więc będzie konkurs szowinistyczny, tylko dla rodziców 3+: jak, siostry i bracia w patologii, uważacie?
Czy u Was też trzecie znacząco zmieniło sytuację?
A jak czwarte? I kolejne? Rzeczywiście, z każdym kolejnym dzieckiem stres spada?
Piszcie, proszę, do niedzieli, 19 maja.

A oto moja wersja:




WYNIKI BADAŃ.
  
Wyniki badań amerykańskich naukowców nie pozostawiają wątpliwości. Najbardziej stresogenną liczbą dzieci jest troje.
Trzy.
Trójka.
W skali stresu od 1 do 10 (gdzie 10 to maksimum stresu, a 1 – plaża na Barbados i chłodny drink przez słomkę), zatem w skali od 1 do 10 matki trojga dzieci przeciętnie określają swój stres na 8,5.
Trójka jest dziecięcą masą krytyczną.
Trzy to jeszcze nie jest pełną gębą patologia, ale już więcej dzieci, niż dłoni.
Co frapujące - począwszy od czwartego dziecka stres matek poddanych badaniu sukcesywnie malał, informują amerykańscy naukowcy. Matka czwórki dzieci musi pokaźnie odpuścić, wyjaśniają badacze, pod groźbą utraty rozumu.
Matka, która poważnie odpuściła, mniej się stresuje.
(i proszę, oto gotowy materiał na całkiem do rzeczy doktorat)


Sensacyjne wyniki badań amerykańskich naukowców wpadły do mojej skrzynki pocztowej w poniedziałek rano, kiedy ciężko opadłam na krzesło za zawodowym biurkiem po weekendzie pełnym dziecięcego śmiechu jak dzwoneczki (w trzech tonacjach, słabo zestrojonych), odrabiania zadań domowych z zakresu szkoły podstawowej, prań, kanapek z czekoladą i rozbitych kolan.
Gdyby nie to, że jestem właśnie śmiertelnie poważna, rzekłabym prześmiewczo, że maila z analizą stresu przywitałam łzą wzruszenia w oku. Mam się w końcu za fankę amerykańskich eksperymentów naukowych.
Ale nie starcza mi siły na ironię. Dochodzi północ. Właśnie dobiegłam z zadyszką do końca dziennej listy obowiązków (okrojonej ad hoc, żeby wyciąć chwilę na komputer). Jutro przed siódmą rano budzik mnie wyrwie do nowej.
Mój poziom stresu – subiektywnie: dziewięć. Na granicy paranoi.
Więc mi się zachciało wyć przy lekturze wyników badań amerykańskich naukowców. Literalnie, bez śladu wygłupu. To chyba wystarczający dowód na poziom napięcia.
I nie wiem, czy bardziej mnie cieszy fakt, że przeprowadzono badania, które potwierdzają mój subiektywny ogląd, czy raczej bardziej mnie smuci to, że owszem, przyznaję, poziom stresu mam maksymalny odkąd jest ich troje.
Nie wiem, w co włożyć ręce i w jakiej kolejności.
Nie mam czasu. Nie mam czasu.
Nie ma takiej możliwości, żeby wszystko zrobić.

Ale wróćmy do amerykańskich naukowców.
Matki trojga stresuje bycie zestresowaną. Nadmiar obowiązków w stosunku do liczby godzin w dobie. Brak przestrzeni i czasu, żeby się zaopiekować sobą.

Doprawdy, jest coś jednak przedziwnego w tym, że moje intuicyjne poczucie, że wraz z trzecim dzieckiem zaszła spora zmiana w życiu potwierdzają wyniki badań. Amerykańskich naukowców. Uch.

Urodzenie pierwszego dziecka było rewolucją. Żyłam w amoku. Nie wiedziałam, nie umiałam, nie spałam, a Nowy Człowiek-stoik spokojnie spoglądał na mnie z głębi fotelika samochodowego stojącego na blacie w kuchni i się uśmiechał jak mleczna bułka.
Kiedy się urodziła Erna byłam doktorem habilitowanym macierzyństwa, profesjonalna w każdym calu i przygotowana na sytuacje kryzysowe między rodzeństwem, nawał mleczny (nie nastąpił) oraz ewentualną dysplazję stawów biodrowych.
Doszłam też - po kilku latach bycia matką dwójki - do takiego punktu, że mi się wydawało, że panuję nad rzeczywistością. Że godzę macierzyństwo i pracę zawodową, a kurczący się czas nadrabiałam między pierwszą a drugą w nocy, bez widocznych uszczerbków w przytomności i wyglądzie.
Jakże trzecie dziecko mogłoby coś zmienić w tym sprawnym mechanizmie? Jeden malutki Silny mógł się co najwyżej perfekcyjnie wkomponować w dobrze nastrojony rodzinny parametr. A jednak – zmiana, która nastąpiła od chwili kiedy do nas dołączył była znaczniejsza.

I nie mam takich narzędzi, jak amerykańscy naukowcy, więc żeby dojść do konkluzji mogę bazować wyłącznie na własnym subiektywnym poczuciu.
Że troje dzieci to znacznie więcej dzieci, niż dwoje.
Więcej prania, więcej zabawek na podłodze, o jeden więcej dziecięcy świat do zgłębiania i oswojenia.
I jeszcze interakcje między trójką, których – choćby z matematycznego punktu widzenia - jest wydatnie więcej, niż pomiędzy dwojgiem. Tymczasowe koterie, drobne i grubsze konflikty, przejściowe animozje.
Tres faciunt collegium, jak mawiali Rzymianie.
Troje dzieci to już grupa.
Fantastyczna ekipa, którą … trzeba zarządzać.
Kolejne nitki, których końcówki trzymam w dłoniach. Kolorowy balonik „zadanie domowe z matmy na jutro” obok pastelowego balonu „nie zapomnieć o przebraniu do przedszkola”, a dalej bańka „zapisać Ernę do dermatologa. Pilnie”.
Baloników jest tyle, że mogłyby unieść dom, niczym w Disnejowskim „Odlocie”. Odlot jest zresztą całkiem adekwatnym słowem.
Nie mam czasu. Nie mam czasu. Nie mam przestrzeni, żeby się zastanowić, bo gnam naprzód z obłędem w oku.

Mam też niewyraźne poczucie, że z trzecim dzieckiem w pakiecie dochodzi jeszcze jeden aspekt, niewielka pułapka na matkę wielodzietną. Bonus gratis wciśnięty przez los w kąt trzeciej kołyski, zaklęcie złej wróżki.
Wnyki samoświadomości.

Przy pierwszym dziecku, które – jako rzekłam – jest ze swej istoty rewolucją, więc przy pierwszym dziecku można zniknąć, sama zniknęłam, wiem o czym mówię, rozpłynęłam się w karmieniach, kąpielach, w diecie bezmlecznej i w zachwycie nad cudem życia wcielonym w pierworodnego i w jego pachnące paluszki. Przez jakieś półtora roku nie było mnie w ogóle.
Teraz też mogłoby mnie nie być. Mogłabym się zatracić w napiętym grafiku dnia, w obiadach, śniadaniach, zadaniach, praniach.
Jest tego tyle, że da się w tym zatopić. Zatonąć po uszy.
Ale nie.
Ja wiem, gdzie jestem. Wiem, gdzie leżą moje książki (i nie jest to półka z beletrystką dla absolwentów przedszkola), wiem, że nie od biedy byłoby zapisać się na zumbę. Wiem, że nie mam czasu, żeby się zastanowić nad tym albo nad owym (to akurat może z korzyścią dla zdrowia, bo przynajmniej na własny temat nie konfabuluję).
Wiem, gdzie się kończę i gdzie się zaczynam, skąd i dokąd jestem, czego potrzebuję. Kawy. Wina. Dobrego jedzenia degustowanego niespiesznie. Książki. Od okładki do okładki bez tygodniowych luk.
Tylko że tere-fere, co z tego.

Matki trojga dzieci stresuje brak czasu w dobie na działania niezbędne, stwierdzili amerykańscy naukowcy.
Level stresu: advanced. Bardzo advanced.
Napisałam o tym pięć tysięcy znaków bez spacji i nadal nie mam żadnych wniosków. I nie wiem, nie potrafię uchwycić powodu, dla którego się zgadzam z konkluzjami amerykańskich naukowców.

Bilans czterech lat życia z trójką?
Mam wysokie macierzyńskie kompetencje techniczne. Przewijanie, karmienie, pakowanie na wyjazd, umieszczenie trójki dzieci na tylnym siedzeniu samochodu przychodzi mi mimochodem. Wykształciłam dodatkowych szesnaście par rąk, samozwańcza Kali, pogromczyni demonów, zła i dziecięcych humorów.
Ubyło mi cierpliwości. Zaostrzył się ton głosu.

Mam trójkę fantastycznych klonów i zgadzam się z wynikami badań amerykańskich naukowców.





środa, 15 maja 2013

2.187

Maryjan Stary ma po tysiąckroć rację pisząc mi tu w komentarzach, że w szerszej perspektywie umiejętność strugania pyrek wygrywa z czytaniem i z innymi takimi, prowokacyjnie tu przeze mnie podrzucanymi pomysłami, żeby wkurzyć czytelników.
Stara babka, jeżeli sprawnie struże pyry, to jeszcze się do czegoś nada w obejściu.
A jak nie struże albo kraje za grube obierki, wtedy się babkę siup, do świetlicy.
Powinnam mieć to na uwadze, istotnie, moją potencjalną użyteczność w wieku poprodukcyjnym, zamiast się tu mądrować bez sensu i epatować nie wiszeniem na trzepaku w osiemdziesiątym trzecim (co prawda napisałam, że to był kompleks, ale kto mnie tam wie, co miałam, kiedy to pisałam, we łbie).

Nie jest łatwo prowadzić blogaska tak, żeby wszyscy byli zadowoleni.
Żeby sobie zasłużyć na łaskawszy feedback od czytelników.
To kłuje w oczy, tamto uwiera. Zero przepływu.

Tymczasem drążę temat opieki nad większym dzieckiem nie po to wcale, żeby od Was wyżebrać lajki na fejsie. 
Albo sprowokować.
Ten temat mnie nęka.
Czy mam, czy nie mam sobie nic do zarzucenia.

Jakiś czas temu byłam na dość kameralnej imprezie na której, tak się trafiło, większość uczestników była mniej więcej w moim wieku - nie znałam ich wcześniej – ale miała dzieci znacznie starsze od moich, późne gimnazjum, wczesne liceum. Żeby nie gadać o polityce, rozmawialiśmy o młodzieży. O godzinach spędzanych przez nastolatki przed komputerem (na niewiadomoczym). O dziwnym fenomenie, który się nazywa fejsbuk (strata czasu, głupota i generalnie, niewiadomopocoto). To była manifestacja totalnego odklejenia się świata rodziców od świata dzieci, przy czym rodzice sami złożyli broń i nie weszli nawet na obcy teren (cóż, dioda na konsoli prawdopodobnie mrugała morderczo).
Wyszłam stamtąd dość zatrwożona, przyznaję. Ja, kontrolerka, ja, przynudzaczka, ja, autorka kazań o niebezpieczeństwach czających się w sieci.
Wiem, wiem, mam małe dzieci, gimnazjaliści dadzą mi jeszcze popalić i na pewno pozwolą wciskać kursor w ich statusy na fejsie. Jeszcze parę lat i życie mi zweryfikuje kwestię mieć albo nie mieć Diablo III.
Wiem.

Powiecie poza tym, że to dość dalekie od tematu świetlic?
Cóż, chyba niekoniecznie.
Mityczna „świelica” jest tu u mnie wszędzie niżej synonimem opieki roztaczanej przez dorosłych nad dziećmi. Niekoniecznie kontroli, bardziej kurateli. Trudno mi się zgodzić z tezą, że odcięcie się od nadzoru nad dzieckiem jest uwalniające. Uwalniające po 17 roku życia – ok. A wcześniej? Hm.

Ale to oczywiście kwestia, jak pisałam w 2.186, indywidualnego doświadczenia i nie ma się co tu o to zabijać.

Za to w bonusie opowiem Wam kilka szkolnych dykteryjek.
Napisała do mnie dziewczyna, która się zajmuje udzielaniem korepetycji.
Spójrzcie, jak ona widzi sposób zagospodarowania czasu po szkole przez czwarto-, piąto- i szóstoklasistów.

Oddaję głos Julii. Bez redakcji, bez moich wtrętów.



"Pytasz, co robią 4,5,6-klasiści po szkole.

Mogę opowiedzieć Ci o "moich" dzieciach, bo akurat ten rok szkolny mam zdominowany przez IV klasę. Uczę dzieci niemieckiego i angielskiego oraz pomagam im w odrabianiu lekcji z innych przedmiotów (przyroda, matematyka, j.polski, etc.).

RODZINA A
Mama i tato pracują na wysokich stanowiskach, przy czym tato w innym mieście, na dojazdy do pracy traci 2 godziny dziennie. Moja uczennica ma 11 lat i jest w 4. klasie, ma tez młodszą siostrę – trzylatka jest do 16 w przedszkolu, po czym mama ją odbiera z drugiego końca miasta i wraca z nią  do pracy. Do domu wracają około 18-18:30, tato wraca około 19-20.

Mój szkrab kończy lekcje najpóźniej o 14, do domu przywozi ją autobus szkolny o 15. Wtedy pojawiam się ja i mam z nią godzinę na języki, zadania domowe, naukę. Gdy wychodzę, ona zostaje sama do powrotu rodziców. (Dziadkowie mieszkają daleko.) Dopóki rodzice nie wrócą, ma więc czas na tv, zabawę, pozostałe lekcje i naukę.

Domyślasz się zapewne, że motywacja wewnętrzna 11-latki do samodzielnego odrabiania zadań domowych pod nieobecność rodziców jest znikoma, wręcz żadna. I ja się absolutnie nie dziwię - to jeszcze dziecko! Ogląda bajki, czyta komiksy - jak ma się zmobilizować do nauki enzymów, wytwarzanych przez ślinianki? Do wykucia na pamięć roli trzustki, funkcjonowania układu rozrodczego i dat z historii?

Gdy rodzice są w domu, zaczyna się odrabianie pozostałych lekcji i nauka. Idzie to opornie - jest późno, rodzice są zmęczeni po całym dniu pracy, a moja uczennica ma odejmować ułamki, wyciągać całości i uczyć się na sprawdzian z religii (!). Atmosfera jest napięta, dziecko jest przemęczone i przeciążone. 

Teraz, gdy do końca roku i wystawienia ocen, zostało raptem kilka tygodni, mama zwalnia się z pracy około 11, by o 12 być w domu i czas do mojego przyjazdu wykorzystać na naukę z córką. Gdy jestem na miejscu, ona wraca do pracy. Nieustannie mówi, że w końcu ją zwolnią - nie jest tak dyspozycyjna, jak na zajmowanym stanowisku być powinna. Jestem w tym domu 5 godzin w tygodniu. Moja uczennica trafia do łóżka około 23.


RODZINA B
Tato pracuje do 18-19, mama jest w domu na urlopie wychowawczym – mój 11-latek ma bowiem rocznego brata.

Początkowo moim zadaniem miało być ograniczenie niechęci chłopca do angielskiego i pomoc w niemieckim. Udało się - w ciągu kilku miesięcy nadrobiłam z nim zaległości z ostatnich trzech lat, jeśli chodzi o angielski, i dogoniłam poziom z niemieckiego do poziomu kolegów z jego klasy 4. Z czasem okazało się, że jeszcze matematyka wymaga dodatkowej pracy. Tak z dwóch godzin zrobiły się cztery. I wciąż to za mało - 4.klasa jest tak przeciążona materiałem, że nie jesteśmy w stanie wszystkiego "ogarnąć" - a pamiętaj, ze mama mojego chłopca jest cały dzień w domu i jeszcze ja przyjeżdżam na 4godziny w tygodniu! Plus tej sytuacji jest taki, ze chłopiec nie jest w domu sama to oczywiste. Minus jest taki, że nie jest możliwe, by skończyć lekcje i naukę, zadania domowe i uzupełnianie ćwiczeń wcześniej niż przed 22:30-23.

Tak wygląda czwarta klasa. Ostatnie zadanie domowe z historii: napisz wypracowanie na temat dziejów swojej rodziny w czasach wojny i holocaustu...


RODZINA C
Tato pracuje za granicą, mama na miejscu, całymi dniami, więc moja czwartoklasistka mieszka u dziadków. Z mamą widuje się w weekendy. Pomagam jej w nauce niemieckiego i angielskiego.

Ten szkrab wraca do domu około 14:30-15, je obiad i dziadkowie gonią ją do lekcji. Dwa razy w tygodniu pojawiam się tam, by ćwiczyć języki obce. Pani z angielskiego ma takie tempo, że zapewne skończy podręcznik jeszcze przed wakacjami. Pani z niemieckiego na 4 tygodnie lekcji przez 5 jest na zwolnieniu. Gdy raz na jakiś czas pojawi się w pracy, idzie z dziećmi na dwór. Od września mój maluch zapisał 6 stron w zeszycie do niemieckiego.

Gdy ja po godzinie zegarowej wychodzę, ona je drugie danie i siada ponownie do lekcji. Około 19-20 kończy i ma godzinę wolnego na tv, gry komputerowe, zabawę. Mimo twardego stylu wychowawczego dziadków, nawet ona jest przemęczona i zniechęcona do nauki i szkoły. Gdy uczyłam ją w ubiegłym roku, sytuacja była zupełnie inna, wiadomo - nauczanie początkowe. Teraz jest końcówka 4.klasy i moja dzielna dziewczynka ledwo daje radę powstrzymać niechęć do nauki. Jej niezwykła inteligencja nie pomaga mi w wyjaśnianiu jej i odpowiadaniu na jego pytania typu - pani Julio, a po co ja mam uczyć się tego na pamięć..? Moja kreatywność osiąga wyżyny, gdy tłumaczę jak, po co i dlaczego. Przecież masz rację, dziecko, od tego są encyklopedie, atlasy i książki, by nie trzeba było uczyć się gatunków żyjących w jeziorach na pamięć...


RODZINA D
Mama samotnie wychowuje jedynaka, to jedyny 10-latek u mnie w tym roku. Kończy lekcje około 13:30-14:30, mama wraca około 17:30-18:30. Dziadkowie mieszkają na dwóch rożnych krańcach Polski.

Uczę się z nim angielskiego przez godzinę raz w tygodniu. Zanim przyjdę, szkrab siedzi sam w domu z zakazem otwierania drzwi komukolwiek. Ogląda tv, gra na komputerze, buduje z Lego. Przecież to 3-klasista, zafascynowany klockami i dinozaurami, samodzielne odrabianie lekcji jest poza jego zasięgiem. Gdy ja wychodzę, mama zazwyczaj jest już w domu i sprząta/prasuje/gotuje i odrabia z synem resztę lekcji, piszą wypracowania i uczą na pamięć przyrody lub wierszy. Ćwiczą piękne pisanie w zeszycie (odgórny nakaz) i czytają na głos. Dziecko jest w łóżku około 22:30-23:00 . Mama kładzie się około 1-2 w nocy, wstaje o 5-5:30. Jest przerażona, od kiedy uświadomiłam jej, jak może wyglądać od września życie jej syna i jej samej z okazji rozpoczęcia czwartej klasy.


Zimno, ja nie jestem matką, nie dźwigam na swoich barkach ciężaru logistyki dnia codziennego z nielatami, ale powiem Ci, ze jestem nie mniej sfrustrowana niż sfrustrowane mamy. Lada moment zdmuchnę 30 świeczek na torcie, a wciąż szlag mnie trafia, gdy myślę o polskich szkołach, o podstawach programowych, o świetlicach i ich braku/niedostępności, o nauczycielach, którzy uosabiają negatywną selekcję do zawodu, itp. itd.

Gdy moje dzieciaki wracają do domu, po kilku godzinach bezruchu w ławkach, z taką ilością prac domowych, jak gdyby nie były w placówce edukacyjnej cały dzień, tylko w poczekalni na dworcu, to szlag mnie trafia podwójny. Gdy jestem zmuszona tłumaczyć dzieciom najbardziej podstawowe z podstaw - czy to stosowanie rodzajnika określonego i nieokreślonego w niemieckim, czy to sposób pożyczania i wyciągania całości z ułamków - to szlag mnie trafia ponownie.

Gdy patrzę na rodziców moich dzieci, którzy nie wiedzą, jak sobie poradzić i jak ogarnąć tę czwartą klasę, a ze strony szkoły nijak nie mogą spodziewać się wsparcia - to chce mi się wyć."




Sama bym tego nie wymyśliła.
Wysoce pozytywnego obrazu dziecięcych popołudni.
Krzepiąca wizja.






poniedziałek, 13 maja 2013

2.186

Dzisiejszy „Przekrój” niespodziewanie puentuje moją notkę o patriotyzmie/odmiana holenderska, świąteczna. Redbad Klijnstra, przekrojowy bohater tygodnia tak oto rzecze:

„Dzieciństwo spędziłem w Holandii. Kiedy w Polsce trwała walka o wolność, ja zmagałem się z tym, jak radzić sobie w rzeczywistości, w której wszystko mi wolno. Kiedy wszystko ci wolno, stajesz przed lustrem. Widzisz siebie i musisz sam się ograniczyć, odpowiadając sobie na pytanie, jakim chcesz być człowiekiem.”


A dwa zdania wcześniej:

„Wolność słowa jest czymś podstawowym. W Polsce nie można zgodnie z prawem obrażać prezydenta, w Holandii można obrażać królową. To, że królowa holenderska ustawowo nie reaguje na obelgi, określa właśnie jej nietykalność. Był czas, kiedy przeprowadzano masowe ataki na nią, i wtedy pewien znany holenderski dziennikarz powiedział, że wolność słowa polega na tym, że można mówić wszystko, co się chce, ale nie powinno się chcieć mówić wszystkiego, co się może. On odwoływał się do wewnętrznego poczucia gustu, poziomu i umiejętności rozpoznawania pewnych granic, które każdy sobie wyznacza w ramach wolności wypowiedzi.”

[źródło: „Republika Redbada”, rozmowa Hanny Rydlewskiej, „Przekrój” Nr 19 (3537) z 13 maja 2013 r.]



Kiedy wszystko ci wolno, musisz się sam ograniczyć.
Kupuję to – do dalszych przemyśleń.



… przemyśleń, które mnie wiodą na manowce i na opłotki refleksji i nie ruszam ani o literę naprzód na blogu od czasu, kiedy mi tu pisaliście o niekonieczności szkolnych świetlic.
Oczywiście nie zmieniłam zdania.
Oczywiście ani na jotę.
Nie po to się ma blogaska, żeby się dać przekabacić czytelnikom ;)
Ale - skoro się już miewa czytelników, to warto wejść z nimi w polemikę. Co prawda nikt od tego nie będzie mniej głodny, ani lepiej ubrany, ani znacznie szczęśliwszy, ale idee idą w ruch, a to napędza jakieś metafizyczne tsunami, powiedzmy.
(jest północ, bredzę)


Zrekapitulujmy.
Zabulgotałam w kontekście „sześciolatków w pierwszej klasie” i krótszego o rok cyklu edukacji w podstawówce (swoją drogą - nadal nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, co z tym skradzionym rokiem, co się stało z zerówką? kiedy się ją nadrabia? między czym a czym? szukam dalej, nie ustaję, chociaż dziwnym trafem antycypuję odpowiedzi), więc się oburzyłam, że od tego roku szkolnego, który trwa, dziewięcioletnie dzieci zostają po lekcjach bez opieki, bo nie przysługuje im prawo do świetlicy.
Mam dziewięciolatka, nie jestem teoretyczką.

Odpowiedzieliście, że moje wizje szkoły zajmującej się nieletnimi po lekcjach są emanacją macierzyńskiej nadopiekuńczości, niezdrowej potrzeby kontroli i lęków przed światem. Że skoro szeroko pojęci „my” chodziliśmy z kluczem na szyi, to i naszym dzieciom ten klucz nie zaszkodzi. Że samotność jest konieczna dla rozwoju. Wątek obierania ziemniaków też się dość istotnie przewinął (i jest on – wbrew pozorom – nie do pominięcia).

Dumam nad tym. Nad kontrolą, lękiem. I nad istotą opieki.
A dzisiaj to już w ogóle jestem w tej mierze dyplomowaną specjalistką, bo Nowy Człowiek dopiero co wrócił z weekendu w towarzystwie paczki kolegów. Był zupełnie sam-samiusieńki przez całe dwa dni, tylko z kumplami i z rodzicami jednego z nich. Jak ten paluszek jedyny, bez mamusi. I przeżył.
[Tak się robi na blogasku mentalny striptiz. Nie jestem otóż, Drodzy Państwo, żadną nadopiekuńczą wariatką i czasami spuszczam Nowego Człowieka z macierzyńskiej smyczy.
CZASAMi, rzekłam.]


A poważnie, to po wielodniowych przemyśleniach dobiegam oto do lotnej konkluzji, że doprawdy nie ma co kruszyć kopii o świetlice (w sensie – ścierania się argumentów za i przeciw, a nie w sensie instytucjonalnym, bo w sensie instytucjonalnym byłoby chyba lepiej, żeby jednak rodzice mogli mieć wybór). Sprawa sprawowania opieki nad większym dzieckiem jest zdaje się równie indywidualna, jak karmienie piersią, jak spanie w jednym łóżku z trzylatkiem, ewentualnie – jak użycie smoczka (zwanego przez Silnego niuniaczem) do kojenia nerwów.
To jest w ogóle, zdaje się, kwestia indywidualnego doświadczenia.

Sama nigdy nie biegałam z kluczem na szyi. Co prawda w tamtych czasach nikomu nie przyszłoby do głowy odprowadzać mnie codziennie do szkoły i z niej codziennie prowadzić z powrotem za rękę, ale wracałam po lekcjach do domu, w którym były babcie albo mama i dwudaniowy obiad i tak dalej, cała ta sielankowa otoczka dzieciństwa pod koniec XX wieku. Tak czy inaczej – jako nieletnia smarkula nie byłam (choć bywałam) sama i myślę, że to miało znaczenie. Mam też wrażenie (i nadzieję, że jest to wspomnienie, a nie projekcja), więc mam wrażenie, że świadomość istnienia opieki jest dla nielata istotna rozwojowo. Że obecność dorosłego daje poczucie bezpieczeństwa. Nie tylko noworodkom. I nie wyłącznie nękanym lękiem separacyjnym dzieciom siedmiomiesięcznym. No i póki co to właśnie poczucie chcę zapewnić Nowemu Człowiekowi (a także Ernie i Silnemu) – że nie jest sam. Że gdzieś w tle jest dorosły, do którego się można odwołać.
Czuję, że jeszcze jest czas na cięcie maczetą po korzeniach.


A ja cóż. Nie biegałam z kluczem, nie obierałam ziemniaków przed odrobieniem lekcji. Nie wisiałam również głową w dół na trzepaku, ponadczasowy kompleks dzieci z domków jednorodzinnych. Ci z osiedli wisieli, a w siódmej klasie palili fajki za śmietnikiem.
Jeeeej, trzepak! Jeeeej, śmietnik!
Styl wychowawczy mojej mamy brzmiał tymczasem „ucz się, dziecko i czytaj” i pamiętam nawet pewien letni wyjazd na obóz harcerski, na którym mi powierzono (mnie i komuś jeszcze) obranie garnka ziemniaków. Rzecz się skończyła dość wyrazistym stresem, bo nie za bardzo sobie radziłam z interakcją kozik-ziemniak. Co jednak nie zmienia faktu, że na dłuższą metę komenda „czytaj!” okazała się bardziej życiowo użyteczna, niż umiejętność posługiwania się nożykiem.

Podsumowując – moje wizje zakresu opieki nad dziewięciolatkiem mają źródło w indywidualnym doświadczeniu.
Niestety, w obecnych czasach na moje dzieci nie czeka dwudaniowy obiad o piętnastej w dni powszednie.
Stąd mój postulat dotyczący świetlic.
Nadal twierdzę, że nie taki bez sensu.






wtorek, 7 maja 2013

2.185

O moim twardogłowym stanowisku w kwestii spędzania przez dziewięciolatków czasu po lekcjach jeszcze będzie, niechybnie. Tymczasem – zdarzył mi się spontaniczny majowo-weekendowy reset i oto nie mam żadnych poglądów, straciłam wszelkie przeświadczenia, nie wyrażam żadnych opinii, w ogóle – ameba, pierwotniak, bakteria.
Ewakuowaliśmy się tylko na chwilę, ale wystarczyło, żeby bez zmiany konstytucji ktoś tu na miejscu upgrade’ował flagę i godło. Czy mam w tej kwestii jakiekolwiek zdanie? Nie. Nie widzę, nie słyszę, nie było. Nie chcę nic o tym wiedzieć.
Wręcz się w zamian koncentruję na hot njusie, że ta bestia Hello Kitty jest demonem prosto z piekła (migiem przejrzałam zawartość odzieżowych półek Erny, he he).

I nie bez kozery piszę tu o różowych chorągiewkach.
Pojechaliśmy sprawdzić – lubię takie akcje – poziom stężenia patriotyzmu u Holendrów po intronizacji króla Willema.
Trochę pomarańczowych balonów to tu, to tam. Dużo rozgniecionych kubków po piwie, w ogóle, sporo zmiażdżonej żywności na ulicach w ścisłym centrum (była impreza!), raczej brudno niż czysto na placu przed pałacem królewskim, poddani i niepoddani nieformalnie biesiadujący w zasięgu wzroku nie patrzącego z królewskiej siedziby.
Kilometrowe kolejki, żeby obejrzeć dekorację koronacyjnego Nieuwe Kerk.
Kompletny brak zadęcia, żadnych patriotycznych portretów na wystawach sklepów, w witrynach raczej tradycyjne „tu sprzedajemy magiczne grzybki”, niż flagi udrapowane w narodowe motywy.
Dwie ulice za pałacem królewskim Nowy Człowiek zapytał o cel i powód prezentowania przez obfite panie nagich wdzięków przez szybę.
Och, te szlachetne damy oferują w ten sposób swoje towarzystwo, rzekłam błyskawicznie zmieniając kierunek zagłębiania się w mieście.
Kilka godzin później, już w powrotnym samochodzie Nowy Człowiek dopytał, czy tak pracują panie od zawodu na k.
Mhm.
Skąd on to wie?
I z jednej strony jednak apoteoza monarchii, a za rogiem buchający opar z coffee shopów. I rzecz jakoś 
się trzyma. Ludzie chodzą, jedzą, piją, żyją.
Nie posiadam konkluzji.
Mam za to nieustające wrażenie, że jesteśmy tutaj, Pod Szalonym Orłem jakoś ponadprogramowo spięci.

Włączając podpisaną wyżej.