niedziela, 27 kwietnia 2014

2.240 [O infekcji]


Kiedy się obudziłam nad ranem, a precyzyjniej – kiedy o o wiele zbyt wczesnej porze Silny wsunął się pod moją kołdrę mrucząc:
- mamusiu, będę twoim chomiczkiem!
(i należycie udał chomiczka, przy użyciu dłoni i miny), więc kiedy się katapultowałam ze snu, ale spod kołdry nie miałam siły, okrutnie mnie bolały uszy i gardło, no i nie mogłam mówić, nawet udać zachwytu nad Silnym-chomiczkiem, wyjąwszy charczenie.

- Proszę otworzyć usta – rzekł młody lekarz z pomocy doraźnej nieznacznie unosząc głowę znad papierów.
Od kiedy weszłam, od kilku minut pracowicie zapisywał tabele w dużym zeszycie. Najpierw dokończył wypełnianie rubryk w sprawie pacjenta, który wyszedł przede mną, później rozwlekle opisał moją historię, opowieść o pokasływaniu, kłującym bólu, nieżycie i zaniku mowy, całość wzbogacona o datę, miejsce, numer kolejny i numer statystyczny. Dwa albo trzy długopisy odmówiły mu w trakcie posłuszeństwa, mielił przekleństwa pod nosem i nie nawiązywał ze mną kontaktu wzrokowego.

Otworzyłam usta na komendę, a on się wychylił znad biurka z drewnianą bagietką.
- Migdałki nie zaczerwienione – podyktował sobie, kiedy opadł na krzesło. Zapisał to w tabeli. – Bez nalotu ropnego.
- Kłopot w tym – rzekłam odkaszlnąwszy charkliwie – że
ja
nie
mam
migdałków.
Zostały w nerce chirurgicznej chyba w 1987 albo 88, w szpitalu przy Przybyszewskiego.
- A – mruknął lekarz. – Więc wirusówka.
I zapisał na świstku listę leków ze sposobem użycia. Jeden z leków naniósł na receptę. Z fantazją przybił swoje imienne pieczęcie na obu karteczkach.
- Do kontroli w poniedziałek u lekarza rodzinnego – doradził życzliwie na koniec, łypiąc – a jakże – w papiery.
Mam wrażenie, że się wstydził i nie, nie diagnozy, wstydził się swojej obecności w tym gabinecie, siedział bokiem do biurka, zgarbiony i nieobecny. Kiedy wychodziłam, nerwowo przesuwał palcem po ekranie smartfona.

Aptekarz zwrócił uwagę, że dwa z trzech zapisanych mi leków to zamienniki.

Być może pan, powiedzmy, Tomasz, którego prawdziwe personalia znam, ale życzliwie pozostawię do użytku wewnętrznego, więc być może pan T. ściągał na studiach i mataczył na egzaminach. Na pewno nie trafił z wyborem profesji.
Myślę, że nie byłoby źle, gdyby elementarna nieumiejętność diagnozy skutkowała czymkolwiek, koniecznością zdawania poprawki, dodatkowym stażem pod kierunkiem kogoś bardziej wykwalifikowanego.
W końcu ja mam tylko niegroźną infekcję.
Biada tym, którzy trafią do Tomasza z czymś poważniejszym.
Mamy tu w domu takiego, któremu zaordynowano kurację antybiotykową na kilka potężnych kamieni w nerce.




piątek, 25 kwietnia 2014

2.239 [O pryszczu]


monika mimo-za napisała pod poprzednią notką:

"Wiele par przeżywa silne frustracje na tym polu. Dołożyli starań, aby sprawiedliwie podzielić się zadaniami i dokładnie zdefiniować zakres odpowiedziedzialności. A mimo to często jedno z partnerów - najczęściej jest to kobieta - nie może wyzbyć się poczucia, że całkowita odpowiedzialność spoczywa tylko po jednej stronie" - "Pomaga mi we wszystkim, chodzi na wywiadówki do szkoły, zmienia pieluchy tak samo jak ja i załatwia wiele spraw. Dlaczego więc ciągle czuję się jak samotnie wychowująca matka?" (Jesper Juul "Twoja kompetentna rodzina", s. 95).

Tutaj chodzi o dwie sprawy - o odpowiedzialność (której nie da się podzielić) i o atmosferę (którą przy tej okazji się tworzy), grafik jest dopiero na trzecim miejscu.

"Czynności takie jak sprzątanie, mycie naczyń czy gotowanie zostały niestety zredukowane tylko do swojej praktycznej wartości. Ma to niedobre konsekwencje, ponieważ w ten sposób tracimy z oczu ich ważny aspekt, który polega na tym, że budują pewną atmosferę w domu. Dzisiaj pracują najczęściej oboje rodzice, a dzieci przebywają w różnych placówkach opiekuńczo - wychowawczych. W takich warunkach na prawdę trudno stworzyć w domu dobrą atmosferę. Właśnie dlatego ważne jest, aby tak zwane praktyczne czynności znalazły uznanie, bowiem przyczyniają się do tego, że w domu panuje określony nastrój - co jednak nie stanie się, jeśli będziemy traktować je tylko jak obowiązki? Chodzi o to, aby czynności wykonywane w domu były wykonywane w określonym duchu, z określonym nastawieniem." (s. 66)

Dla mnie to bardzo kobieca narracja:)
Co o tym sądzisz Zimno? Co o tym sądzicie?


Sądzę, że okołonotkowa dyskusja poszła w zaskakującym kierunku, ale - och, jak bardzo jestem, no cóż, po-iryto-wana, że zdania cytowane wyżej wyszły z klawiatury faceta i że jest w nich jakiś nieznośnie konserwatywny przydech (wynikający być może z tłumaczenia), chciałabym mieć to samo z pazurem, w furii, wykrzyczane z wściekłą miną przez babę w fartuchu (a pod fartuchem garsonka, na nogach szpile).
Dobra, żartuję.
A poważnie, to bardzo do mnie mówi zwerbalizowanie idei, że codzienne stukanie chochlą w gary po przyjściu z przedszkola, szkoły no i z pracy ma sens. I ma sens, że się kolegialnie wiesza wypraną bieliznę i w kilka osób szuka skarpet do pary, a później ktoś je skręca nieporadnymi łapkami w fantazyjne węzły. A w tym czasie ktoś inny myje naczynia.
I że w tych wszystkich równościowych gadkach o docenieniu kobiecej perspektywy chodzi nie tyle o outsourcing prac domowych na siły zewnętrzne (siły kobiece, oczywiście; wiecie jak lubię ten temat), więc nie tyle o scedowanie zadań, żeby zoptymalizować procedury rodzinne, ale o dowartościowanie przestrzeni domowej.
I oczywiście nie wiem, jak to zrobić w sensie społecznym, w wymiarze ewolucji w obyczajach o szerszym zasięgu, ale chce mi się o tym pisać. Chcę wierzyć, że udomowienie, nadanie prywatności waloru i rangi jest – uwaga, lecę w patos – drogą do lepszego: świata, życia, bla bla bla i takie tam. No bo ileż można zwiększać PKB?


[Tu dygresja: w okolicznościach nadciągającego długiego weekendu, kolejnego długiego w szeregu długich, nie mogę nie napomknąć o moim ulubionym typie doniesienia prasowego na sezon weekendowo-ogórkowy. Chodzi mi o paszkwiliki w klimacie „jak wiele miliardów tracimy przez długie weekendy” i „ile cennych złotówek nam (komu, komu, w istocie?) umyka” przez to, że społeczeństwo łazi, grilluje i pije piwo.
Współczuję wyznawcom tej nieoświeconej, krwiożerczo-ekonomicznej myśli.
Ja się wolę trzymać swojej – że doprawdy mnóstwo zyskuję snując się z moimi nielatami to tu, to tam w wolne weekendy, zamiast pędzić. Czas ma wartość, a nie pie---]


Och, droga redakcjo, jak żyć w świecie niewyhamowanego pędu?
Wyhamować, prawdopodobnie odpowiada redakcja.
Zrobić obiad wieczorem i go zjeść z rodziną.
I jeszcze koniecznie podpisać taką intercyzę, że i on, i ona się zaangażują w robienie rodziny, relacji, więzi i tej całej reszty z dnia na dzień, każdego dnia, dzień po dniu, a nie, że on przed Wielkanocą ekspediuje dywany na trzepak. A ona ma ramiona do kolan i wory pod oczyma.

Te wszystkie zdania mają uzasadniać, dlaczego tak kurczowo się trzymam wykańczającego obyczaju codziennych wspólnych obiadów. Zakupów, zmywania. Obyczajowego skansenu etnograficznego.

Na co Nowy Człowiek – uwaga, synu, teraz Cię będę obgadywać – więc Nowy Człowiek nadciąga do stołu z chmurną miną. Już prawie nastolatek, powoli wchodzi w konwencję. Nadciąga, łypie i rzecze:
- Ale do tego mięsa nie pasuje makaron!
I foch. Acz taki niekonieczny, bo przecież głód go skręca.
Raz dwa trzy, wentylacja. Przedwczoraj wentylowałam na porodówce, dziś wentyluję, bo adolescencja. Czas mi już dawno przestał po prostu płynąć. Zapieprza.
Wracając do dojrzewania. Ktoś z Państwa już przechodził? W sensie, że jako rodzic? I wie? Rzecz naprawdę mija?

Bo jakże rozkosznie jest pisać na blogasku o swojej słodkiej dzidzi, która akurat gu-gu-ga. I puciatymi nóziami pierwsze kroczki tini-tini. Ciu-ciu-ciu, dzidzia, dzidzia. Pierdzioch w pępek. A potem mijają jakieś dwa tygodnie (czy trzy) i ta sama słodka dziumdzia strzela obrażoną minę i hoduje pierwszego pryszcza. A ja, doskonale pamiętając WŁASNEGO pierwszego pryszcza improwizuję w roli rodzicy młodzieńca.


W tym kontekście przychodzi czas na dzisiejszą pomarańczową ramkę. W sumie optymistyczną.

[Joanna Drosio-Czaplińska w rozmowie z dr. Konradem Piotrowskim Alkohole i hormony”, Tygodnik Polityka, numer 17/2014 z 21.04.2014]


Wiemy?



Ja się upieram przy myśli, że relację buduje się przed wspólne śniadanie, obiad, spacer na lody ze spożywczego, czytanie, porządki w pokoju.
Bycie.


Czy mam rację – zobaczy-się.




wtorek, 22 kwietnia 2014

2.238 [O podziale zadań]


W nagrodę za te wszystkie lektury dla szkoły podstawowej, przy których czytaniu na głos głos mi wiązł w gardle [i nie, nie, nie, dzisiaj nie będzie żadnej wyliczanki ani przytaczania nazwisk], więc tytułem literackiej gratyfikacji się ostatnio raczymy z Erną Tove Jansson.
A co.
Z radością i smakiem.
I kiedy Panna Migotka traci grzywkę w czasie akcji odwetowej Hatifnatów, a Erna naciąga w trwodze kołdrę po same okulary i na wdechu powtarza za Muminkiem, że „dziwne to doprawdy, ale
z biegiem czasu
o wiele bardziej
podobają mi się
dziewczynki
bez
włosów”.
- … eee, kompletnie BEZ WŁOSÓW, mamo???
… to mnie zdumiewa (milcząco i bez komentarza), że i ze mną ta książka rozmawia. Czasami.

- Życie nie jest czymś spokojnym! – odparł Włóczykij z zadowoloną miną.
[„W Dolinie Muminków”, wyd. Nasza Księgarnia 2010, str. 91]

No i proszę bardzo.


W dzisiejszej „Polityce” jest duży artykuł o domowych przepychankach trzydziestolatków, o dzieleniu domowych obowiązków „po równo”, z suwmiarką, między nią i niego. I otóż konkluzja tekstu jest taka, jak się wydaje, że nie da się przeprowadzić perfekcyjnego podziału, bo jak przeliczyć sztuki umytych talerzy na metry kwadratowe odkurzania?
Megafrustrująca sprawa.
Więc czyżby antidotum był powrót do „tradycyjnego” podziału obowiązków domowych, polegającego na braku podziału, albowiem „nie jest dobrze, aby mężczyzna był sam”?
Dobra, robię sobie jaja, acz nie daję rady się wczuć empatycznie w emocjonalny klincz jednej z bohaterek tekstu, która się podzieliła z partnerem dostępem do garów i odkurzacza, ale – jak rzecze: „W pewnym momencie tej sielanki zdałam sobie sprawę, że skoro on wszystko umie, po co ja jestem potrzebna?”.
[„Fronty domowe” Elżbieta Turlej, „Tygodnik Polityka” Nr 17 (2955)  22.04-27.04.2014]

Ciekawe skąd się to wykluwa, doprawdy, żeby czerpać poczucie życiowej przydatności z liczby przeprasowanych majtek.
I dlaczego chorują na to wyłącznie nasze matki, córki i sąsiadki. Oraz pani, pani, pani, no i pani także.


Ja, po kolejnych świętach, których nie uwieczniłam żadnymi okolicznościowymi fotkami na blogasku, bo pilnowałam zupy przypalającej się w garnku (a Ojciec dzieciom równościowo skrobał później smażeninę z dna), ani nie rozesłałam pięciuset esemesów w Wielką Sobotę, bo nadzorowałam procedurę paprania się nielatów w farbach do jajek, więc po kilku arcyprzyjemnych i męczących domowych dniach mam oto wrażenie, że problem z obowiązkami rodzinnymi nie leży wcale w postulacie idealnie „równego” podziału, który to doskonały podział ze swej istoty jest po prostu życiowo niewykonalny.

Na pożywkę trafiłam znienacka, czytając w „Wysokich Obcasach” materiał o cypryjskiej dziennikarce.

[Paulina Reiter „Na kredyt. Życie na Cyprze”]

Nie ma sielanki sielanki perfekcyjnego podziału, jest grafik.
Jest lista obligatoryjnych punktów każdego dnia, do odhaczenia, do nie-pominięcia. Żadnego zmiłuj, harmonogram musi być wykonany, twoje dzieci liczą na ciebie.
Że odrobisz z nimi matmę.
Że pojeździsz transformersem i się spektakularnie zlękniesz transformacji.
Że wnikliwie obgadasz zagadnienie konieczności moskitiery nad kanapą i czy bardziej powinna pójść w fiolety, czy może jednak kolorystycznie neutralniej.
I że to wszystko zrobisz w jednym czasie. W tym samym czasie, w ciągu tych nielicznych minut, które masz po przyjściu z pracy i zjedzeniu obiadu, a przed pójściem spać.
Plus zakupy, gotowanie, sprzątanie, pranie, bla bla bla i bla.


Fantastycznie jest być rodzicem i mieć jednocześnie do odrobienia matmę, i transformersa w transformacji, i dekorację wnętrz według gustów ośmiolatki, ale to jest – kurde, truizm! - mocno męcząca praca. Uha uha. Praca, z której nie ma zwolnień lekarskich, szybkiej ścieżki ewakuacji i tak dalej. Liczy się sprawna obsługa, niezawodność, synchronizacja.
A czasami pęka jakaś żyłka.
I wtedy: A! A! A!

Cóż.

- Życie nie jest czymś spokojnym!

Lecę przemyśleć jutrzejszy grafik.






czwartek, 17 kwietnia 2014

2.237 [O kobietach w mediach]


Napisałam na Koniński Kongres Kobiet kawałek tekstu, żeby zebrać myśli i się ogarnąć intelektualnie (ogarnianie się ad hoc wydało mi się nieprofesjonalne, ani chybi zawodowy nawyk). Napisałam, a na miejscu z napisanego powiedziałam ułamek promila, bo w dyskusji – żywej! – między panelistkami (i jednym panelistą) eksplorowałyśmy inne obszary.
Ale skoro już co nieco utrwaliłam, to szkoda, żeby się zmarnowało.
Bez rozpowszechnienia nie ma funu.


Zatem, zatem: punktem wyjścia do koncepcyjnych wykopków na temat „Kobiet w mediach” była moja własna tożsamość, a jakże, bo otóż się znalazłam w niemałym kłopocie z rozpoznaniem się w zwierciadle, zaproszona do udziału w panelu medialnym w charakterze blogerki.

A blogerka to jak wiadomo istota z samozachwytu i rozbujałej miłości własnej, ekspertka od selfies, zwanych samojebkami, autofilka w przestrzeni wirtualnej, której w żyłach zamiast krwi płyną megabajty. Oraz zera i lajki. 
Rzeczownik „blogerka” jest zresztą w moim mniemaniu równie trafnym i adekwatnym określeniem osoby, jak internauta. Lubię prasowe doniesienia o tym co uczynili, sądzą albo co praktykują internauci, tak jakbyśmy wszyscy nimi nie byli, internautami. Blogerkami. Są nimi nawet niektórzy poczytni pisarze.

Cóż, dobrze się odnajdujemy w podziałach, zaetykietowani.

Tymczasem oto wszyscy jesteśmy blogerami, użytkownikami portali społecznościowych, tweetującymi, komentatorami na forach. Moja kompetencja płynąca z faktu bycia blogerką nie filtruje mojego oglądu na miejsce kobiet w mediach przez żadne unikatowe sito. Szczęśliwie w życiu występuję również w innych rolach społecznych, niż jako blogerka właśnie, raczej jako kobieta, specjalistka od tego i owego, kobieta pracująca i matka gromady dzieci, wątek blogerski jest poboczny w moim życiu.

Więc znalazłam się w kłopocie i to w podwójnym, bo skoro miałabym przedstawiać punkt widzenia blogerki, założeniem byłaby jakaś opowieść non fiction, narracja o moim osobistym doświadczeniu, o tym co przeżyłam w kontekście bloga i dlaczego. I z jakimi skutkami. Ja natomiast jestem dość przywiązana do tego, co na temat autotematyzmu mówi Inga Iwasiów, też w końcu blogerka, ale i profesorka uniwersytetu, i felietonistka, i pisarka. Otóż wedle Iwasiów autotematyzm jest świadectwem braku pomysłu, ja dodałabym również, że braku refleksji.

Wolę się dzielić nie tyle życiorysem, ile przemyśleniami.



Kiedy w trakcie Wielkopolskiego Kongresu Kobiet w listopadzie ubiegłego roku słuchałam Piotra Pacewicza mówiącego o twardych, wynikających z przeprowadzonych badań danych dotyczących nieobecności kobiet w mediach uderzyło mnie przede wszystkim, że kobiety specjalistki i ekspertki również dlatego są niewidoczne, że po prostu odmawiają udziału w programach. Zapraszany mężczyzna, polityk albo ekspert pyta dziennikarza, o której planuje się emisję. I z kim się spotka w kuluarach. Kobieta się waha, a lista przyczyn odmowy jest długa. Zafrapowały mnie dwie.

Otóż kobiety odmawiają udziału w programach radiowych albo telewizyjnych w roli ekspertek po pierwsze dlatego, że nie czują się wystarczająco specjalistkami w danej dziedzinie, nawet jeżeli odmawiająca ma doktorat albo dwadzieścia lat praktyki. Czy nie jesteśmy tak wychowywane, żeby nigdy nie być w stu procentach pewnymi siebie, jeżeli nie przeczytałyśmy na dany temat setki artykułów i komentarzy i nie sprawdziłyśmy wszystkich źródeł, archiwalnych także? Dlaczego tkwi w nas bez przerwy niepewność co do kompetencji i znajomości własnego fachu?

Drugim powodem odmów jest konieczność pełnienia obowiązków opiekuńczych w czasie najpopularniejszych emisji. Nie ma mowy o poranku w radiu, skoro nadawanie programu trwa w czasie, kiedy trzeba wyekspediować dzieci do przedszkola. Wieczorne programy opinii tym bardziej odpadają, bo kto położy nielaty do łóżek i będzie czuwał nad ich snem piorąc/prasując/reperując ubrania? Albo gotując obiad na „nazajutrz”?

Oba te powody wydały mi się bardzo moje (mimo że w końcu nie cierpię na nadmiar zaproszeń do mediów).

Tymczasem w internecie nie ma barier wejścia. Internet jest równościowy. Notatki na bloga można dodawać w zaciszu własnej kuchni, kiedy dzieci zasnęły. A specjalistką można być w dowolnej dziedzinie – haftu krzyżykowego, wypieku babeczek, satyrycznego rysunku albo marketingu.

Specjaliści od socjologii w sieci z pewnością w tym miejscu odmówiliby racji moim konstatacjom. Wskazaliby na swoistość internetu w stosunku do analogowych mediów. Stwierdziliby, że internet nie tyle promuje ekspertów, ile liderów, że w internecie nie liczą się twarde umiejętności i merytoryczne kompetencje, ale osobowość i umiejętność pociągnięcia za sobą gromady fanów. Jeżeli umiesz porwać ludzi – wygrywasz internety. Tutaj aż się prosi o przykład blogerek modowych, od premierówny, przez dziewczęta brylujące na tak zwanych ściankach, po wspomnianego, poczytnego pisarza średniego pokolenia. Albo o przykład Ewy Chodakowskiej, królowej youtube i cesarzowej fitnessu.



Żeby skonkludować – jestem przywiązana do dwóch wniosków dotyczących kobiecej obecności w internecie.

Pierwszy ma charakter wewnętrzny. Otóż przestrzeń internetu jest dla kobiet namiastką wspólnoty, przynależności do grupy, plemienia. Jest wspólną wioską kobiet. Pisałam o tym w „Projekcie: matka”.

Sztuka autocytatu:

W „Polityce” Piotr Stasiak pisze o „Plemionach sieci”. Jest kawałek o hejterach, bezlitośnie tropiących każdą zmarszczkę tej czy tamtej gwiazdki. Jest o Demotywatorach i wikipedystach, o graczach w Warcraft, o geekach i nerdach. W kilku liniach Stasiak napomyka o start-upowcach („Przyszli milionerzy. Przynajmniej w marzeniach”) i młodych matkach. „Młode matki, oderwane od tradycyjnego modelu wielopokoleniowej rodziny, w którym siostry, matki i babki dostarczały niezbędnego wsparcia i wiedzy, znalazły je na forach internetowych”. Pomijam cokolwiek pobieżną analizę społeczności matek (po erze stycznióweczek i marcóweczek –  która jest bez winy i nigdy nie łypała na adekwatne ciążowe forum na portalu gazety, niech pierwsza rzuci fotą ciężarnego profilu – więc oprócz ciąży i połogu, jest przecież i dalsze macierzyńskie życie).
Lubię natomiast trafność diagnozy. Nie mam cienia wątpliwości, że Internet kompensuje brak realnych, oświeconych i otwartych na dzielenie się doświadczeniem kobiet w zasięgu ręki. Bez wątpienia jest miejscem ucieczki dla młodych matek zamkniętych tête-à-tête z niemowlęciem w mieszkaniu na czterdziestoletni kredyt. W Internet można wskoczyć między zmianą pieluchy a karmieniem. I ekspresowo wyskoczyć do odcedzania przecieru z ekomarchwi. Bez wyrzutów sumienia. Zaczynam mieć też niejasne wrażenie, że świadomość wspólnoty doświadczeń buduje siłę. Wspólnota się dzieje, co prawda, online, więc w pewnym sensie i poniekąd na niby, ale i w jedności czasu i miejsca. W wirtualnej gminie.
Sama się sobie dziwię, że będąc bezsprzecznie analogową i dwudziestowieczną, piszę o sieciowym macierzyństwie niczym skończenie digital native. Cóż, moje macierzyństwo jest cyfrowe i to od przed-poczęcia.
Mam też świadomość wykluczenia. Jestem wykluczona, bo macierzyństwo wyklucza z cosobotnich imprez. Ale kompulsywnie realizowana praca zawodowa też wyklucza z tego i z owego. Choroba również wyklucza i tak dalej. Marginalizujemy się we własnych światach, bo nie ma jednego mainstreamu.
To, do czego dotarłam po kilku latach praktykowania macierzyństwa to z jednej strony postulat własnej drogi dla każdej, z drugiej natomiast to pragnienie nadania wartości kobiecym przeżyciom. U Stasiaka „kwietniówki” uprawiają na forach błahe pitu-pitu o kolkach i alergiach.
Mam wrażenie, że kobieca gadanina idzie jednak głębiej


Dla kobiet, skoro na kobietach się skupiamy blogowanie albo udział w tematycznych forach internetowych może być namiastką wspólnoty, symbolicznego, zmitologizowanego darcia pierza.

Drugi wniosek ma charakter zewnętrzny. Mam wrażenie – a wrażeniologia to przecież teraz niemal nauka ścisła – i mam wrażenie, że się nie mylę, że internet jest miejscem, które daje kobietom szanse zabrania głosu interweniującego w przestrzeń publiczną, szansę na wydobycie kobiecej perspektywy z lekceważenia.

I chociaż jest w tym rozważaniu zaszyte pytanie o to, co było pierwsze: kura czy jajko, to pokuszę się o tezę, że internet się przyczynia do zmian w postrzeganiu rodzicielstwa. Popularność blogów parentignowych, siła macierzyńskich forów, internetowy charakter akcji protestacyjnej Elbanowskich przeciwko obniżeniu wieku szkolnego – to wszystko się dzieje w internecie, zaczyna w przestrzeni cyfrowej, ale ma odzwierciedlenie w realiach, w mediach analogowych, no i w ewolucji sposobu bycia, obyczaju.

I o ile jestem umiarkowaną entuzjastką internetu jako miejsca spędzania życia, w którym lajki mają większe znaczenie, niż zaokienna aura, i jeżeli na tyle cenię sobie prywatność, żeby nie informować internetów na bieżąco o moim menu, migrenach albo szczegółach właśnie odbywanej przejażdżki, o tyle cenię sobie internet jako miejsce wyrażania poglądów, eksponowania kobiecej perspektywy. Jako możliwość publikowania tekstów trafiających do wielu osób bez bariery redakcyjnej, obostrzeń redakcji tekstu czy spójności z linią albo profilem.


Internet, bez dwóch zdań, bywa kobietą.




środa, 16 kwietnia 2014

2.236 [O(głoszenie) o pracę]


- A co to znaczy zbezcześcić, – spytało Dziecko – mama?

… właśnie, co to znaczy zbezcześcić i dlaczego „pokalać” niczego nie wyjaśnia?
Jak objaśnić „zbezczeszczenie” kilkulatkowi przy jedzeniu kurczaka?

Ten zawód nie przestaje mnie zdumiewać.
MÓJ zawód niewyuczony, a wykonywany nie przestaje mnie zaskakiwać.
[bo kiedy przestanie, to chyba biada]



***

Z ogłoszeń o pracę: firma szuka pracowników na stanowisko dyrektora operacyjnego.
Praca w wymiarze 135 godzin tygodniowo. Wymagany dyplom z medycyny, finansów i sztuk kulinarnych. Praca stojąca, bez snu, świąt i bez weekendów.
Wynagrodzenie – zero (przed opodatkowaniem).


.
.
.
Director of Operations
aka „moms”.

Oglądając - rzecz jasna - ryczałam.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

2.235 [O drugim konińskim]


żadnej normalnej kobity
nie uświadczysz na takim spędzie
same babochłopy
co im w życiu nie wyszło
i lesbijki
albo mąż je zostawił
i żaden chłop ich nie chciał
a dzieci wpadły w narkotyki

babskie gdakanie
z którego nigdy nic nie ma
gdzie jest miejsce kobiety
dzieci ma pilnować kobita 
baba ma doglądać domu
i dbać o męża

żałosne, zgorzkniałe babony
co tym gadaniem zmienicie
sufrażystki już były
sto lat temu

z ojca matki nie zrobisz
i fizjologii nie zmienisz




… Hm. Kręci mnie raczej wizja zmiany świata, niekoniecznie natomiast operacja plastyczna.

Byłam na II Konińskim Kongresie Kobiet, w ogóle – na drugim regionalnym Kongresie w życiu, więc posiadłam już – khekh - praktyczne podstawy do uogólnienia i do wywiedzenia generalnej tezy ;)) . Nieomal habilitacja z Kongresów.

Otóż Kongresy są przestrzenią osobliwej kobiecej energii, kto ją pobierał, ten wie. To jest dość uzależniające, dialogować przez kilka godzin o tych wrednych dżenderach, o damskich końcówkach, złym słowie „feminizm” i o żenującym miejscu kobiety w przestrzeni publicznej i w mainstreamowym dyskursie.

Wzmianka o feminizmie w tekście może deprecjonująco działać na postrzeganie przez konsumentów marki reklamowanej obok tekstu, wiedzieliście? Oto i tajemna wiedza, którą kryją przed maluczkimi zleceniodawcy reklam.

Szkoda, wielka szkoda i po trzykroć szkoda, że się w trakcie obrad w gruncie rzeczy przekonuje przekonanych, a po wyjściu na zewnątrz zastaje się z grubsza to, co się zostawiło.
Chociaż - gdybym przyjęła nieracjonalny dogmat o niezmienności stosunków społecznych, nie pojechałabym przecież do Konina.


 II Koniński Kongres Kobiet, Konin 12 kwietnia 2014
zdjęcia: Marzena Chińcz i Dagmara Łódzka-Trojańska [źródło: FEMKA]



A tutaj panel o przemocy wobec kobiet – mówi prof. Monika Płatek, a w tle prace genialnej Marty Frej:







wtorek, 8 kwietnia 2014

2.234 [O kanapkach z rozczarowaniami]


Przy zmianie pór roku ruszamy na łowy. Po trzy pary sezonowych butów, po jakieś bluzy albo kurtki, ale przede wszystkim po botki, baleriny, po czółenka, kamasze, po adidasy w rozmiarach młodzieżowych, nie umiem ich kupić w internetach, sytuacja obuwnicza mnie przerasta netowo, idealny dziecięcy trzewik stanowi wypadkową estetyki, adekwatnego koloru, miękkości, szerokości, głębokości cholewki, ergonomii zapięcia albo zasznurowania i dobrego albo złego humoru przyszłego nosiciela. Nosicielki.
But wymaga przed zakupem pełnej akceptacji nielata, inaczej – biada wam, matko i ojcze.

To trwa pół dnia. Cztery albo pięć godzin przerzucania kolejnych par, nieodpowiednich, do niczego nie zdatnych i ogólnie do … kitu, gonitwy z (o)błędnym okiem holem galerii handlowej, nie cierpię sobót z przełomu sezonów.

I wtedy Silny się rozczapierza w przejściu i już dalej nie pójdzie, chyba że wcześniej przejedzie kilka rundek na kiwającym się kaczorze. Jedna rundka dwa złote.
- Mama-wolałaby-teraz-czytać-książkę – syczy Erna w braterskie ucho – a nie kupować nam buty.
Ma rację. Fajnie, że wie. I że o tym mówi. Brnę od sklepu do sklepu z poczuciem czczości, bezkresnej po prostu jałowości czasu roztrwonionego w sanktuarium konsumpcji.

Oda do zakupu dziecięcego buta.
Z igły widły i o czym ty kobieto bzdurzysz.
O kurczącym się czasie, w istocie.
O tykaniu, które brzmi mi głośniej przy miałkich czynnościach.
Przy daremnym wysiłku wkładanym w codzienność, to nie są żadne quality hours, kiedy sortujemy z nielatami stosy kartonów w poszukiwaniu rozmiaru czterdziestego. Wcześniej – uff! - z powodzeniem już zlokalizowaliśmy trzydzieści trzy i dwadzieścia osiem.
Czterdzieści, ech, moje tycie, sprężyste niemowlę sprzed dziesięciu lat nosi rozmiar cztery-zero, do końca okresu wzrostu dobije do 46 czy do cztery-osiem?
I co się stało z moim czasem? Jakim cudem i skutkiem jakiej metodologii moje maciupkie ciu-ciu zakłada dzisiaj czterdziestki, ja też przecież noszę czterdziestki, a stopy mam jak podolski złodziej …

Źle znoszę weekendy przeputane na zakupy.
Źle mi robi na mózg przepuszczanie czasu przez a-tu-cię-nie-ciśnie albo: a-może-jednak-tamten-model.

***



Tymczasem wszyscy już oczywiście obejrzeli dresiarskie wygibasy Mister D. z Anją Rubik i Maciejem Nowakiem (tym ostatnim w stylizacji – powiedzmy – poprawnej dżenderowo), wszyscy widzieli i już o tym milion razy napisali, a ja wypiekałam to i owo w międzyczasie, i prałam skarpety, i spodnie oraz kupowałam buty, więc się budzę dzisiaj – tadam – po dwóch tygodniach. O buacha cha cha. Jedyna moja satysfakcja, że rzutem na taśmę zdążam przed publikacją Mister D. w tej „Polityce”, która będzie jutro.

Otóż bierze mnie ta fraza:

Co nie pójdę do Żabki. 
nie ma tam kolejki
Może daleko, ale dają te naklejki
Za 500 dostajesz maskotkę
Bynajmniej dla mnie
Są one mega słodkie …


[Mister D. „Chleb”]

… półtora miliona odsłon od 24 marca, sporo nabiłam sama i kręcę licznik dalej. Słucham, patrzę i łapię dość skrupulatnie, dlaczego znowu mnie zachwyca zaskakujący diapazon artystycznych usiłowań D.M.
Bynajmniej.

["PRZYNAJMNIEJ DLA MNIE NIE (biiiip) BYNAJMNIEJ"  pisze jeden z youtubowych komentatorów, brawa dla tego pana.
"Bynajmniej to nie przynajmniej kurwa."
Koniec cytatu]

Niestety nie wiem za to, dlaczego mając za punkt wyjścia zakup obuwia mój napęd wykonał woltę do chleba z hajsem, jakże bezpośrednią i łatwą. To znaczy to skojarzenie jest chyba w sumie dość naturalne. Hej-op, zanućmy razem:

Zrób mi kanapki z hajsem, ze smalcem (…)
Z tłustym hajsem
Z szynką z amstafa i z hajsem

[Mister D. „Haj$”]

Na trzy pary dziecięcych butów idzie masę hajsu, no i w pełni podzielam ogląd DJ Masłoskiej, że społeczeństwo jest bardzo niemiłe, bardzo, podkłada bez namysłu świnie tam, gdzie opłaciłaby się współpraca, a w obuwniczych robi bajzel w pudłach i miesza zawartość. Co to się później człowiek namorduje, żeby zlokalizować model i rozmiary.

Tymczasem sobie luźno skojarzyłam bekę D.M. z osiedlowo-małomiasteczkowego lifestyle, zgrabnie utrefioną w rytmiczną frazę ---

Tak się składa, ze dziś stara w ciężkim stanie zlądowała na OIOM-ie
Raczej trochę tam zostanie
Tomografia dobrze jej nie wróży
A maszyna do chleba dobra się kurzy
”Ja bynajmniej bym odsprzedał ci ją tanio
Dodał gratis nakładkę i książkę z przepisami
Piekła byś se chleb”

--- więc szyderę z wielkopłytowej narracji z „Nędzą Warszawy”, reportażem Janusza Korczaka, który otwiera „Antologię polskiego reportażu XX wieku” Mariusza Szczygła.
[Ponieważ zakres moich działań związanych z konsumpcją kultury mieści się bynajmniej między odsłuchaniem Mister D. w czasie jedzenia koło południa kanapki, a z góry przegraną walką z półtorakilogramowym zbiorem reportaży po północy, przed spaniem. I powiadam wam – łatwiej jest się wygodnie ułożyć w pościeli z zaawansowaną ciążą (pamiętam!), niż z „Antologią reportażu”]

Ale wracając do sprawy. Otóż Korczak w zacięciu odkrywcy się zapuszcza na peryferia Warszawy, jest 1901 r., mróz, ciemno na drodze i pod czerepami i nie ma żadnego dziennikarskiego obciachu w klasyfikacji, że jesteśmy my i są oni, „ci ludzie, którzy na trzeźwo zaledwie pojedynczymi wyrazami się posługują”[1]. Reporter przybywa do ich świata poza krańcami miasta, gdzie panuje ich moralność, obowiązuje ich rozumowanie, ich skłonność do łatwego wydawania grosza, czytając myślałam, że szczęśliwie współczesna polityczna poprawność uwalnia od łatwych typizacji, dzisiaj po prostu nie wypada tak się dziwić zwyczajom na rogatkach miasta. A tu proszę. Mister D. rytmicznie skanduje o kanapkach z hajsem.

Płacz, płaczą wszystkie koleżanki
Gdy wpierdalam je na przerwie jak ziemniaki
I gdy podjeżdżasz po mnie pod szkołę
Swoim Audi zaprzężonym w głodne amstafy
Przejdźmy się na Gran Kanarie
Tylko pamiętaj, że jutro mam na ósmą matmę

W prozie byłoby grubo. Po teledyskach da się łyskać brokatami. A publika klaszcze.

Ale, ale. Jutro na ósmą mam wf, więc powoli zbieram zabawki.

***

Na koniec – czy to w sumie nie tragifarsa, że tygodniami działasz jak dobrze wyregulowany robot do kanapek/prania/zwiększania PKD/dowozów i przyjazdów i żaden tryb się nie zatrze, żaden zator w centrum nie przeszkodzi w zdążaniu, żadna czerwona koszula się nie zaplącze do białego wsadu, mechanizm ustawiony zadaniowo odhacza kolejne tematy i – aż tu nagle! – niespodziewany kryzys indukują zakupy w świątyni polerowanych witryn i wydawania hajsu.
Już mi przeszło, rzecz jasna.
Ale dla przyszłych pokoleń łapię te przebłyski świadomości zza amoku wielozadaniowej matki.  
Bo w byciu wielozadaniową matką nie ma nic naturalnego ani przyrodzonego, wielozadaniowość nie jest hormonalna, tego autopilota trzeba rozumowo nastawić. Bez cierpiętnictwa – jest fajnie, ale to i owo się traci. Wysiłek bywa daremny, niewspółmierny do efektów, nietrwały. Na jesień znowu ruszymy po buty, czyste t-shirty jutro wieczór nadadzą się głównie do prania, z dzisiejszego obiadu na jutro nic nie zostało, z budowania codzienności nie ma żadnego opus magnum.











[1] ANTOLOGIA 100/XX, pomysł, układ i komentarz Mariusz Szczygieł, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, str. 27