niedziela, 23 lutego 2014

2.228 [O komplemencie]


Żeby ostatecznie spuentować tu wątek na co wyglądam? muszę jeszcze jedno, koniecznie. Zupełnie mi wyleciało z głowy piątkowej nocy, że do granic obłędu lubię nie wyglądać na troje dzieci.
- Nie wyglądasz na troje! – i komplementująca/komplementujący mnie omiata pełnym aprobaty spojrzeniem.
Powinnam spłonąć pensjonarskim rumieńcem? Wypadałoby zatrzepotać rzęsą?
Nie jest w dobrym guście żuć pod nosem na takie dictum niewerbalne przekleństwo?

A przecież się już o tym, mam wrażenie, wszystko powiedziało i napisało, i zdementowało, i nawet się przeprowadziło badania w terenie, że ostatnie matki wyglądające na męczennice wyginęły w paleolicie. Ale widać nie, najwyraźniej to nie wystarczy, te wszystkie wielodzietne celebrytki z pudelka, że wyliczę z dziurawej pamięci: Anna Przybylska, Agnieszka Chylińska, Karolina Malinowska, czy one WYGLĄDAJĄ NA TROJE DZIECI i czym się taki wygląd charakteryzuje w głównych liniach?
Stawiam na przeterminowane pasemka na włosach, przyprószone siwizną.
Stawiam na wyciągnięty sweter ze śladami posiłku, defekacji, nieżytu, a na rękawach - ze śladami cięcia się żyletką.
Kto da więcej? 
Obwisłe piersi, przydeptane buty, nieświeży oddech, bo z trojgiem dzieci nie da się przecież wyszorować zębów.

Jestem w stanie wojny z „nie wyglądasz na troje dzieci”. Strzeżcie się, marni pochlebcy.




--- w istocie bowiem, spójrzmy na rzecz logicznie, byłoby doprawdy niepokojące, jeżeli wyglądałabym NA TROJE DZIECI, przyznają państwo, i to z wielu względów.
Po pierwsze jestem pojedyncza, po drugie – od wyglądu dziecka dzieli mnie kilka dziesięcioleci. Jedna głowa, bezwzględnie dorosła, dwie dość spore ręce, dwie nogi, nie, tak zdecydowanie nie wygląda troje dzieci w jednym.

Komplemenciarze od trójki dzieci/siedmiu boleści, trzymajcie się ode mnie z daleka!



… a skoro „trzymajcie”, to tak mi się jakoś skojarzyło:







piątek, 21 lutego 2014

2.227 [O cyckach]


… dzisiaj nie będzie, ale się rozochociłam potężną klikalnością „ojapierdolę”, „ojapierdolę” się sprawdziło marketingowo znacznie lepiej niż „transgresja”, „postmoderna” albo „zasada decorum”, w „ojapierdolę” waliły tłumy (jak na lokalne warunki, of corz). Chociaż - oddajmy statystykom, co statystyczne - można dzisiaj było trafić na mojego bloga również przez:
dałam mu swoje rajstopy bo zimno
albo
kobiety z golymi stopami w lutym

Słowem - jest moc. Acz zerkając w „źródła ruchu sieciowego” bloga się niezmiennie zastanawiam, jakiej reakcji doktora google oczekuje osoba wpisująca w wyszukiwarkę zdanie oznajmujące, zwięzły opis swojej sytuacji życiowej.
Przytulenia?
Wysłania przez doktora google drona pocieszyciela? Zbrojnej interwencji Echelonu?


---------------------------------------------------

Cóż, nie ma to jak pisać o pisaniu, kiedy do pisania właściwego brakuje zborności umysłowej, bo ciemno. I już noc. Oraz piątek po morderczym tygodniu. Michał Witkowski o tym znakomicie pisze w najnowszej „Polityce”. Miliony tematów i nic do dodania. Nic a nic, zero słów.
… toute proportion gardée, rzecz jasna, jeżeli chodzi o przełożenie tez Witkowskiego na możliwości tutejszego bloga. To informacja dla nieprzekonanych co do mojej galopującej skromności.

---------------------------------------------------


Tymczasem, patrzcie państwo, postawiłam właśnie – bo już umiem bez zadawania bólu – siedem baniek na chudych, dziecięcych plecach, a później wykąpałam inne drobne plecy w KMnO4, wydezynfekowałam i przetarłam tym i owym. Delikwent pozostały z odjęcia dwojga nieletnich od całkowitej sumy nielatów w tym domu nie wymagał chwilowo żadnego zaopatrzenia w leki albo w opatrunki, dla zdrowia wystarczyło mu przeczytać na dobranoc książkę (mama! – zakrzyknęli pozostali – nie będziemy słuchać bzdur dla małych dzieci! NIE CZYTAJ MU!).

Jeszcze parę lat temu taka akcja, że w pokoju bańki, a w łazience wysypka, że tu wapno, a ówdzie antybiotyk byłaby pewnie powodem do obszernej notki, pod koniec której wyskoczyłabym z tryumfalnym wrzaskiem na zroszoną potem podłogę niczym Wolverine z kąpieli w adamantium. Ja, matkapolka, umocniona kolejną przeszkodą. Co cię nie wykończy, to cię wywinduje na kolejny level gry fabularnej w to się dzieje naprawdę, brawo, zdobyłaś sto dwadzieścia sześć punktów.
Jeszcze parę lat temu. Ale dzisiaj już nie.

Kiedyś notowałam zabawne dialogi w dzieciomowie, zafascynowana inwazją na moje życie bandy uciesznych alienów, podobnych z twarzy do tej, którą widuję w lustrze.
Od dłuższego czasu już nie notuję, chociaż dialogi pozostały zabawne, a ostatnio bywają wręcz przyprawione erudycją albo zaskakującą wiedzą, typu: szczegóły odbicia z rąk powstańców wielkopolskich Kargowej.

Mam ten moment, od kiedy nie notuję. Precyzyjnie jak w laboratorium.
Wracaliśmy z jakiegoś wyjazdu, jechaliśmy - jak zwykle nocą - przez pustą niemiecką autostradę tuż przy granicy z Polską, przez ziemię niczyją szeroką smugą asfaltu przeciętą światłami naszego samochodu, przez sosnowy las, Ausfahrt Müllrose.
Nielaty cicho posapywały na tylnej kanapie, trzy - doprawdy, och! - ujmujące istoty pod kocami i na poduszkach. Zgodne i milczące, bo w uścisku Morfeusza. Wtedy do mnie dotarło, że żyjemy właśnie, teraz, tutaj, już nasze wspólne życie, my – ich rodzice i oni, lokatorzy tylnej kanapy samochodu. Że oni nie są bandą obcych, którym się wypada przyglądać z mikroskopem, z zachwytem, ale i z ostrożnością. Że mamy nasze wspólne życie. To „wspólne” jest rozstrzygające. Z relacji „ja się wami opiekuję” do relacji „to jest nasz wspólny czas”. Po nocy, na autostradzie, zaiste - z niczego rewolucja.

To się pewnie jakoś nakłada na ten etap bloga, kiedy zaczęłam tu pisać niemal wyłącznie o sobie, o moim zmęczeniu, o worach pod oczami, o jeździe na rezerwie energii i pochodnych. Bo to jest dla mnie teraz kluczowe – ja w naszej wspólnej, rodzinnej relacji. Ja, moi, me.

Opieka, troska, dbałość, pielęgnacja, bańki, KMnO4 i czesanie warkoczy są oczywistością.

Ja, moi, me, matkapolka.

---------------------------------------------------

Czytałyście/liście „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator? Pod koniec zeszłego roku mnie ta fabuła opętała, jest gęsta i potworna i nie daje o sobie zapomnieć między jednym podejściem do tekstu a następnym, między wieczorem a kolejnym wieczorem wżerała mi się w mózg. I tak się w niej nurzałam przez kolejne strony, aż dopłynęłam do końca.

W rozdziale „Wyjeżdżamy” protagonistka wraca do Szczawna-Zdroju, do willi, w której niedawno ją straszył spalony upiór z forum internetowego. Chce z nim zamknąć historię siostry. W dziennym świetle zamiast rozkładu, bałaganu i śmieci zastaje równe rabaty, świeżą farbę i energiczną, zarządzającą porządkiem kobietę.

[źródło: Joanna Bator „Ciemno, prawie noc”, Grupa Wydawnicza Foksal 2013, Wyd. II, str. 489]


Prask.
Uderzył mnie ten fragment osobiście, personalnie, na poziomie chronionych prawem dóbr osobistych i mojej własnej, wrażliwej skóry. 
Dosłownie chlast i bum między oczy.

Bo jak ja wyglądam? Na co? Na kogo?
Umiem zgrillować drobiowe truchło i ugotować makaron, nie zlepiając go w pulpę. Nie wpadam w panikę, kiedy z dwóch nieletnich nosów cieknie gęsty glut, a z trzeciego gardła rzęzi wilgotnym charkotem. KMnO4, bańki, wapno i ogólnie luuuz.
Ale pod tą skórką nie jest całkiem pusto.
Ja, moi, me, matkapolka nie jest samą opieką i troską. Że zanucę jak w „Pingwinach z Madagaskaru”, dyszkantem Morta – „pod skorupką … u lemura … mieszka króóóól!”
Nurzanie się w tym, co ze mnie zostało jest – powiadam Wam – zajmujące.



--- a skoro miało być o cyckach, to proszę:
  
[źródło: www.demotywatory.pl]




czwartek, 13 lutego 2014

2.226 [Ojapierdolęjużniemogę]


Zażywna kobieta stojąca przede mną w kolejce po poranny chleb zażądała:
- Z makiem cały pokrojony!
a ekspedientka piekarni migusiem i co do joty spełniła absurdalne żądanie, chlastając stosownym bochnem w foliowej torbie o blat.
Cały pokrojony za dwa pięćdziesiąt. Proszę, dziękuję, co dla pani?
Takie cuda tylko w piekarni.
Cały-cały-pokrojony, blady a jednocześnie rumiany, wypieczony chociaż z zakalcem. Obcasy kozaków rozjechały mi się na zbrylonym śniegu przed piekarnią, bo było to jeszcze zanim nie nastała wiosna i przed jedną ospą i jednymi zapalonymi oskrzelami. W sensie – parą.
A żeby bez potrzeby nie przyczerniać obrazu, to było to też przed wyjazdem na ferie z nielatami, miłym przerywnikiem, wciśniętym cudem między Zinnat a Klacid (oraz Tanno-Hermal. I cóż, bizarre, ale żadna apteka nie sponsoruje tekstu numer 2.226, cha!).

Cały cały pokrojony, nie narzekaj, przy minimalnym wysiłku da się pogodzić to z tamtym.
Niemożliwe z niewykonalnym.
A w ogóle – cóż to za temat, że masz te swoje dzieciaki? Nie myśl, nie myśl, po prostu bądź. Matką.


Między zapaleniem krtani a oskrzelami (jedno i drugie leczone, rzecz jasna, przez pediatrę) miałam taki moment, że niezmiernie tu chciałam wyrazić swoje zdanie na temat pożytków i lęków związanych z rocznym urlopem macierzyńskim, o czym było głośno dwa tygodnie temu tu i tam. Temat eksplodował i niestety zgasł, zanim usiadłam do prywatnego pisania. I to mi jednak – dygresja - bezwzględnie przeszkadza, że entuzjazm portali, fejsbuka i blogów na gorące tematy trwa nanosekundę, a w kolejnej wygrywa Justyna Kowalczyk i już psa z kulawą nogą nie interesuje godzenie macierzyństwa z pozadomową pracą.
Mnie natomiast ten wątek zajmuje bardziej niż łącznie Stoch, Kowalczyk, OFE oraz dlaczego karę śmierci zamieniono w latach 90 nie na dożywocie, a na dwadzieścia pięć lat.


Ale najpierw rzeknę tak.
Po tym, jak wrzuciłam ostatni smutny tekst na bloga nie mogłam się jednak, kurczeblade!, nie roześmiać wszystkimi zębami na widok tego, co z mojego smutactwa zrobiły „Blogi Wysokich Obcasów”.



O buacha cha cha.
Sama się zastanawiam why so serious, właściwie z chęcią przebiłabym tego balona w trymiga.
I normalnie luźniutko bym sobie pobiegła przez ukwieconą łączkę wprost w świeżo wyprane prześcieradła, a Manuel podawałby nielatom kromki z świeżym masłem.
Takie rzeczy niestety tylko w przerwie na reklamy.
W piekarni co prawda nadal cały krojony, ale u mnie niezmiennie niedoczas, zadyszka i zawalone to oraz tamto i nie wierzę żadnej z tych komentatorek, które z palcem w nosie joggingiem przebiegają między pieluchą, korporacją a sauną i ogólnie zen, botoks oraz świetnie-sobie-dałam-radę.



Katarzyna Staszak i Natalia Waloch-Matlakiewicz, matki na rocznym macierzyńskim pytają „Ale jak dokładnie się to robi i jakie są tego koszty?

Kontekst pytania:

Teraz naprawdę doceniamy wysiłek wszystkich pracujących matek i je podziwiamy. Że dają radę, że nie wariują od wyrzutów sumienia, że potrafią przeskakiwać z jednej przestrzeni do drugiej. Na pewno da się być fajną matką i robić karierę.



Nie znam bardziej zajmującego mnie tematu.
Jak DOKŁADNIE się to robi?
O matko, o matko.
Mam wrażenie, że najbardziej szokująca w tym kontekście jest konstatacja, że ten pierwszy rok łączenia bycia matką i pracy to w ogóle jakoś zleci. Na hormonach, z rozpędu, na rezerwie snu/siły sprzed dziecka.
Ale są jeszcze kolejne lata. Dość chyba w sumie sporo kolejnych lat.
I chociaż moje osobiste doświadczenie jest jednak mało miarodajne, bo gdyby Nowy Człowiek był jedynakiem, miałabym już pewnie za sobą moment ulgi i uff!, zmniejszałoby się już moje macierzyńskie zaangażowanie, to jednak uważam, że rozmowa o byciu matką i łączeniu tego z pozadomową pracą nie może się ograniczać do sytuacji matek na rocznym macierzyńskim.
Albowiem po rocznym macierzyńskim (a także wobec jego wcześniejszego ustawowego braku) jest padanie na pysk i czołem o blat, ale o tym ciii, bo naruszam zasadę decorum, pisząc, że jestem skonana.

Żeby było jasne.
Macierzyństwo jest najbardziej satysfakcjonującą pracą jaką znam.
Jestem też – tfu, odpukać w niemalowany control/delete+alt – najszczęśliwszą z wielomatek.
Ale niezmiennie zamierzam trwać przy moim zdaniu, że wiodącą narracją osoby, która od dziesięciu lat dzierga macierzyństwo i pozadomową pracę jest ojapierdolęjużniemogę.
I nie chcę za to orderu.
Myślę tylko, że byłoby fajnie, gdybyśmy my, matki (och, We_the_Mothers) same przed sobą potrafiły się przyznać do ojapierdolęjużniemogę. A nie, że ze śpiewem na ustach od ząbkowania do pisania apelacji. I to wszystko w pełnym makijażu, a Kasia Cichopek - wiecznie w mini - czy jest aby nadal seksi mamą?
Oraz: „nie dajesz rady? a zobacz na tamtą, jak sobie świetnie zagania do obórki swoje nielaty!”.



A skoro już tak hurtem tu odpowiadam na zaległe komentarze, to nie mogę się nie ustosunkować osobno do wątku, który mię był delikatnie wytrącił z przytomności swego czasu i wręcz przechylił mi kubek z gorącą herbatą wprost na kolana.
Myślę o tezie „ Żyje się po prostu, a nie duma o życiu, na dumanie czasu mi brak.
Przychodzi mi do głowy kilku wokalistów, którzy z maestrią mogliby zrobić z takiego kawałka pieśń na youtube i do paru komercyjnych stacji.
Podziw. Jest rytm, jest pomysł, brawo.
Ja jednak pozostanę przy swoim archaicznym obyczaju zastanawiania się i zadawania pytań i nieznajdywania odpowiedzi. Mam w tym przyjemność, rozkosz wręcz. Oraz w wyławianiu cytatów. Nawet z łbem ze zmęczenia na blacie.
  

Pozostawiam Państwa zatem z kawałkiem rozmowy Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem.

[źródło: „Byliśmy głupi”, Magazyn Świąteczny 8-9 lutego 2014 r.]





I oby nam się.