Zażywna kobieta stojąca przede mną w
kolejce po poranny chleb zażądała:
- Z makiem cały pokrojony!
a ekspedientka piekarni migusiem i co do
joty spełniła absurdalne żądanie, chlastając stosownym bochnem w foliowej
torbie o blat.
Cały pokrojony za dwa pięćdziesiąt.
Proszę, dziękuję, co dla pani?
Takie cuda tylko w piekarni.
Cały-cały-pokrojony, blady a jednocześnie
rumiany, wypieczony chociaż z zakalcem. Obcasy kozaków rozjechały mi się na zbrylonym śniegu przed piekarnią,
bo było to jeszcze zanim nie nastała wiosna i przed jedną ospą i jednymi zapalonymi
oskrzelami. W sensie – parą.
A żeby bez potrzeby nie przyczerniać
obrazu, to było to też przed wyjazdem na ferie z nielatami, miłym przerywnikiem,
wciśniętym cudem między Zinnat a Klacid (oraz Tanno-Hermal. I cóż, bizarre, ale
żadna apteka nie sponsoruje tekstu numer 2.226, cha!).
Cały cały pokrojony, nie narzekaj, przy minimalnym
wysiłku da się pogodzić to z tamtym.
Niemożliwe z niewykonalnym.
A w ogóle – cóż to za temat, że masz te
swoje dzieciaki? Nie myśl, nie myśl, po prostu bądź. Matką.
Między zapaleniem krtani a oskrzelami
(jedno i drugie leczone, rzecz jasna, przez pediatrę) miałam taki moment, że niezmiernie
tu chciałam wyrazić swoje zdanie na temat pożytków i lęków związanych z rocznym
urlopem macierzyńskim, o czym było głośno dwa tygodnie temu tu i tam. Temat
eksplodował i niestety zgasł, zanim usiadłam do prywatnego pisania. I to mi
jednak – dygresja - bezwzględnie przeszkadza, że entuzjazm portali, fejsbuka i
blogów na gorące tematy trwa nanosekundę, a w kolejnej wygrywa Justyna
Kowalczyk i już psa z kulawą nogą nie interesuje godzenie macierzyństwa z
pozadomową pracą.
Mnie natomiast ten wątek zajmuje bardziej niż łącznie
Stoch, Kowalczyk, OFE oraz dlaczego karę śmierci zamieniono w latach 90 nie na
dożywocie, a na dwadzieścia pięć lat.
Ale najpierw rzeknę tak.
Po tym, jak wrzuciłam ostatni smutny tekst
na bloga nie mogłam się jednak, kurczeblade!, nie roześmiać wszystkimi zębami
na widok tego, co z mojego smutactwa zrobiły „Blogi Wysokich Obcasów”.
O buacha cha cha.
Sama się zastanawiam why so serious, właściwie
z chęcią przebiłabym tego balona w trymiga.
I normalnie luźniutko bym sobie pobiegła
przez ukwieconą łączkę wprost w świeżo wyprane prześcieradła, a Manuel
podawałby nielatom kromki z świeżym masłem.
Takie rzeczy niestety tylko w przerwie na
reklamy.
W piekarni co prawda nadal cały krojony,
ale u mnie niezmiennie niedoczas, zadyszka i zawalone to oraz tamto i nie
wierzę żadnej z tych komentatorek, które z palcem w nosie joggingiem
przebiegają między pieluchą, korporacją a sauną i ogólnie zen, botoks oraz świetnie-sobie-dałam-radę.
Katarzyna Staszak i Natalia
Waloch-Matlakiewicz, matki na rocznym macierzyńskim pytają „Ale jak
dokładnie się to robi i jakie są tego koszty?”
Kontekst pytania:
Teraz naprawdę doceniamy wysiłek wszystkich
pracujących matek i je podziwiamy. Że dają radę, że nie wariują od wyrzutów
sumienia, że potrafią przeskakiwać z jednej przestrzeni do drugiej. Na pewno da
się być fajną matką i robić karierę.
Nie znam bardziej zajmującego mnie tematu.
Jak DOKŁADNIE się to robi?
O matko, o matko.
Mam wrażenie, że najbardziej szokująca w
tym kontekście jest konstatacja, że ten pierwszy rok łączenia bycia matką i
pracy to w ogóle jakoś zleci. Na hormonach, z rozpędu, na rezerwie snu/siły sprzed
dziecka.
Ale są jeszcze kolejne lata. Dość chyba w
sumie sporo kolejnych lat.
I chociaż moje osobiste doświadczenie jest
jednak mało miarodajne, bo gdyby Nowy Człowiek był jedynakiem, miałabym już
pewnie za sobą moment ulgi i uff!, zmniejszałoby się już moje macierzyńskie
zaangażowanie, to jednak uważam, że rozmowa o byciu matką i łączeniu tego z
pozadomową pracą nie może się ograniczać do sytuacji matek na rocznym
macierzyńskim.
Albowiem po rocznym macierzyńskim (a także
wobec jego wcześniejszego ustawowego braku) jest padanie na pysk i czołem o
blat, ale o tym ciii, bo naruszam zasadę decorum, pisząc, że jestem skonana.
Żeby było jasne.
Macierzyństwo jest najbardziej satysfakcjonującą
pracą jaką znam.
Jestem też – tfu, odpukać w niemalowany control/delete+alt
– najszczęśliwszą z wielomatek.
Ale niezmiennie zamierzam trwać przy moim
zdaniu, że wiodącą narracją osoby, która od dziesięciu lat dzierga
macierzyństwo i pozadomową pracę jest ojapierdolęjużniemogę.
I nie chcę za to orderu.
Myślę tylko, że byłoby fajnie, gdybyśmy
my, matki (och, We_the_Mothers) same przed sobą potrafiły się przyznać do ojapierdolęjużniemogę.
A nie, że ze śpiewem na ustach od ząbkowania do pisania apelacji. I to wszystko
w pełnym makijażu, a Kasia Cichopek - wiecznie w mini - czy jest aby nadal seksi mamą?
Oraz: „nie dajesz rady? a zobacz na tamtą,
jak sobie świetnie zagania do obórki swoje nielaty!”.
A skoro już tak hurtem tu odpowiadam na
zaległe komentarze, to nie mogę się nie ustosunkować osobno do wątku, który mię
był delikatnie wytrącił z przytomności swego czasu i wręcz przechylił mi kubek
z gorącą herbatą wprost na kolana.
Myślę o tezie „ Żyje się po prostu, a nie duma o życiu, na dumanie czasu mi brak.”
Przychodzi mi do głowy kilku wokalistów,
którzy z maestrią mogliby zrobić z takiego kawałka pieśń na youtube i do paru
komercyjnych stacji.
Podziw. Jest rytm, jest pomysł, brawo.
Ja jednak pozostanę przy swoim archaicznym
obyczaju zastanawiania się i zadawania pytań i nieznajdywania odpowiedzi. Mam w
tym przyjemność, rozkosz wręcz. Oraz w wyławianiu cytatów. Nawet z łbem ze
zmęczenia na blacie.
Pozostawiam Państwa zatem z kawałkiem
rozmowy Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem.
I oby nam się.