środa, 14 września 2011

Kto zrobi zastrzyk hipopotamowi?

Dzień dobry.
Nazywam się Q.
A Q, jak wiadomo, to jest hipopotam.
Mieszkam z mamą i z tatą na naszej sawannie.
Przyjaźnię się z lwem Janem i ze słoniem Felkiem.
Lubię się pluskać w płytkiej wodzie i tarzać w ciepłym błotku. Lubię lody z liści baobabu. Lubię chodzić do szkoły. Jestem już w pierwszej klasie!
Nie lubię …

Ale zacznijmy od początku. To długa historia.

Mama mówi, że się urodziłem na długo przed terminem obliczonym przez Doktora Geparda. Mama mówi, że to się nazywa, że byłem wcześniakiem. Niebezpieczny początek!
Mama, kiedy mi o tym opowiada, zawsze siąka nosem. Chyba płacze. Powtarza, że bardzo się o mnie bała. Kiedy się urodziłem byłem bardzo malutki. Pewnie, że macie rację - wszystkie noworodki są niewielkich rozmiarów w porównaniu do dorosłych, ale ja byłem wiele razy mniejszy od zwykłego hipopotamiego brzdąca. Byłem tak mały, że mama na początku się bała wziąć mnie na ręce i mnie nakarmić albo przytulić. Była pewna, że mi coś urwie, złamie albo pogruchoce.
Czy to się w ogóle wam mieści w głowie?

Całymi tygodniami leżałem w szczelnym, ciepłym kokonie – to się nazywa inkubator – w szpitalu u Doktora Geparda. Pani Pielęgniarka Okapi podawała mi leki przez plastikowe rurki wbite w moje ciało – to się nazywa kroplówka. Teraz już nie pamiętam, czy coś mnie wtedy bolało. Mama mówi, że nie płakałem w ogóle.

Leżałem tak, i leżałem, i rosłem. Mama coraz mniej się bała wyjmować mnie z inkubatora i się ze mną bawić. Lubiłem ciepłą skórę mojej mamy i jej radosny uśmiech. Doktor Gepard uspokajał, że jeszcze tylko miesiąc, jeszcze tylko trzy tygodnie, tylko dziesięć dni i – wracamy! To znaczy – mama wraca do domu, a ja się przeprowadzam - z inkubatora do własnego łóżka. Do tej pory przecież nie znałem niczego poza szpitalem.

I wreszcie zostaliśmy wypisani (tak się mówi o pozwoleniu na wyjście ze szpitala, kiedy dziecko jest już zdrowe).
Tata przyjechał po nas naszym obszernym, wygodnym wozem. Jechaliśmy wolno przez rozświetloną południowym słońcem sawannę a mijane zwierzęta nas pozdrawiały, machały do nas serdecznie, przesyłały całusy.
To było naprawdę fajne!
A później tata zatrzymał się przed domem. Wysiedliśmy. Mama niosła mnie na rękach.
Nasz dom był ogromny i – co mnie zaskoczyło najbardziej – zupełnie nie biały, jak szpital, ale bardzo kolorowy.
Ściana z miękkiej gliny w salonie mieniła się rudo. Girlandy żywo-zielonych pnączy spowijały taras. Mój pokój był szafirową laguną. Łazienka przypominała wnętrze perłowego małża. Dom był tyle razy piękniejszy od szpitala, że od razu pomyślałem, że nie spotka mnie tu nic przykrego.
- Możesz iść się pobawić w kałuży. – zaproponowała mama.
Nigdy wcześniej nie tarzałem się w błotku, więc z impetem wskoczyłem w płytkie bajorko, rozbryzgując na boki pióropusze wody.
Rodzice zaśmiali się głośno.
Tata zrobił dla nas pyszny obiad. Po obiedzie siedliśmy w dużym pokoju na kanapie z miękkich liści i czytaliśmy książki.
I wtedy rozległ się dzwonek.
- Kto to? – spytałem.
- Pewnie Pani Okapi. – odpowiedziała mama i poszła otworzyć drzwi.
Nie zdążyłem zapytać, czy chodzi o Panią Okapi z oddziału noworodków.
- No, mój malutki … - Pani Pielęgniarka Okapi pochyliła się nade mną. Pachniała szpitalem, kroplówką i inkubatorem. – Grzecznie podaj mi rączkę …
Pani Okapi uniosła z tacy wielką strzykawkę zakończoną długą, cienką igłą. Mama pogłaskała mnie po głowie i cicho szepnęła, że jeszcze przez jakiś czas będę musiał dostawać lekarstwa, bo jestem osłabiony.
- Nie! – krzyknąłem.
W domu nie miało mnie spotykać już nic nieprzyjemnego!
- To niesprawiedliwe! – wołałem. – Nie zgadzam się! Zastrzyk boli!
Pani Pielęgniarka Okapi westchnęła głęboko. Tata posadził mnie sobie na kolanach i mocno przycisnął do brzucha. Zamknąłem oczy.
- AAA! TO BOLI! – wrzasnąłem. – BOLI! BOLI! BOLI! PUŚĆ MNIE!
- Przecież nic już nie robię. – roześmiała się Pani Okapi.
Stała w niewielkiej odległości od naszej liścianej kanapy i porządkowała jakieś instrumenty w małym, skórzanym kufrze.
- Kiedy dostanę zastrzyk? – załkałem.
- Już dawno po nim. – odrzekł tata i dał mi siarczystego całusa.

Pani Pielęgniarka Okapi przychodziła do naszego domu jeszcze przez wiele tygodni, za każdym razem z wielką strzykawką zakończoną ostrą igłą. Płakałem, uciekałem, chowałem się w szafach albo pod kuchennym stołem, ale mama znajdowała mnie wszędzie, w każdej kryjówce i przy wtórze jęków i zawodzeń odbywaliśmy przykry rytuał ukłucia.

- Jak się dziś czuje mój mały cyrkowiec? – pytała Pani Pielęgniarka Okapi stając w drzwiach naszego domu. – Dzisiaj wskakujesz do kufra czy chowasz się za zasłonką?
Mama chichotała, mnie nie było do śmiechu.
Zastrzyki są okropne!

Aż w końcu nabrałem odporności, wzmocniłem się i Pani Pielęgniarka Okapi przestała do nas przychodzić. Odetchnąłem z ulgą.
Do czasu szczepień okresowych.

Wyznam Wam coś w zaufaniu. Kiedy jesteś mały i w panice uciekasz przed lekarzem wszyscy mówią „o, jaka słodka dzidzia!” i próbują cię zabawiać, odwrócić twoją uwagę od nieuchronnego bólu. Mama cię bierze na kolana, obiecuje lody ze słodką śmietaną i nowy zestaw klocków, bylebyś tylko podciągnął rękaw i siedział bez ruchu. Pielęgniarka Okapi robi ci teatr kukiełkowy z butelek syropu i z bandaża, więc nawet nie czujesz, że się zbliża ukłucie.
Bach! Ał! Sssyk! I po sprawie.
Dobrze być małą dzidzią, która się boi doktora.

Kiedy rośniesz i nabierasz ciała i już ważysz z trzysta kilogramów, nikt ci nie mówi „ciu, ciu, hipopotamku”. Pani Pielęgniarka Okapi po prostu wskazuje fotel w wielkim białym gabinecie i nakazuje surowym tonem:
- Q, proszę, siadaj i podaj mi ramię. Zaszczepię cię teraz przeciw pustynnej gorączce.
A ty wcale nie chcesz podawać ramienia ani podciągać rękawa. Ani usiąść.
To znaczy, TY, czytelniczko albo czytelniku może nawet i chcesz, bo lubisz być szczepiony, ale JA, Q, hipopotam nie chcę. Dobrze wiem, jak smakuje ukłucie. Paskudnie!
Brr.
Nie cierpię tego uczucia, kiedy lodowata igła zanurza się w moim ciele. I kiedy psssyt! – tłok strzykawki wciska mi zimny lek pod skórę.
Ohyda!

Tymczasem jednak niemal zapomniałem, że zastrzyki są takie paskudne.
Aż nadszedł dzień okresowych szczepień ochronnych.

Tego ranka Pani Antylopa Gnu zapowiedziała, że zamiast lekcji w szkole pójdziemy do przychodni, do Pana Doktora Geparda, odbyć coroczne szczepienie małych zwierząt przeciw pustynnej gorączce.
Poczułem, jak uginają się pode mną nogi. I jak ciemnieje mi w oczach.
Nie wiem, jak dotarłem na miejsce. Szedłem w parze z lwem Janem i starałem się nie myśleć o tym, co ma mnie dziś spotkać.

- Zastrzyki, zastrzyki … - mruknął pod nosem Doktor Gepard, przyglądając się z uwagą uczniom naszej klasy zebranym w szpitalnej przychodni. - uwielbiam zastrzyki, kroplówki i mój śliczny tomograf …
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to tylko taka mantra, czyli zdanie, które się powtarza bezwiednie, raz po raz. Doktor Gepard w chwilach zadumy powtarzał zdanie o zastrzykach i kroplówkach.
Zastrzyki?
Zadrżałem.
Zlał mnie zimny pot.
Moje solidne, jak młode pniaki hipopotamie nogi ugięły się pode mną, jakby były z cukrowej waty.
- Ratunku! – wrzasnąłem. – RATUNKU! S.O.S! NA POMOC!!!
Uczniowie mojej klasy patrzyli na mnie, jak na szalonego aktora. Niektórzy ukradkiem chichotali, inni pokazywali mnie sobie palcami.
– RATUNKU! – darłem się. - S.O.S! NA POMOC!!!

Stara Marabucica Helena, która tego dnia przyszła do szpitala oddać krew jako honorowy dawca, rzuciła się z parasolką na Doktora Geparda.
- Wstydziłby się pan! – huknęła, wymachując brezentowym orężem. – Taki duży a dręczy takiego malucha!
Korzystając z okazji czmychnąłem pod ławeczkę dla oczekujących. Wciągnąłem brzuch, przylgnąłem płasko do lodowatej posadzki i wstrzymałem oddech.
Doktor Gepard odłożył strzykawkę, którą właśnie szykował, żeby nią zaszczepić Marabuta Michała (Marabut Michał siedział dziwnie spokojnie i nawet śmiał się pod nosem) i skłonił się z galanterią i z szacunkiem dla starszej damy.
- Pozwoli pani, - rzekł. – że się w tych okolicznościach oddalę. Nic tu po mnie.
Jednym susem przemierzył szpitalną poczekalnię i zniknął za drzwiami oddziału intensywnej terapii.
Zostaliśmy, wszystkie co do jednego pierwszaki ze zwierzęcej szkoły, zdani na łaskę Pani Pielęgniarki Okapi.
- Podnosimy rękawy, podchodzimy po kolei. – rzekła surowo nasza biało odziana dręczycielka. – Zaszczepione dziecko siada na ławeczce pod oknem.
Uczniowie mojej klasy zaczęli podchodzić do Pani Pielęgniarki Okapi. Żyrafka Kiki, lew Jan, trzy małe mandryle (oni - trzymając jeden dłoń drugiego w dłoni), Felinka i Felek, rodzeństwo słoni, antylopa Hanka …
Pani Pielęgniarka Okapi kolejno szczepiła dzieci a później odnotowywała ten fakt w dzienniku klasowym.
- Jednego mi tu jeszcze brak. – rzekła na koniec. – Haniu, - zwróciła się do antylopy. – bądź tak miła i pójdź poproś tu pielęgniarzy-jaguarów. Zaznacz, że to pilne. Bardzo ich potrzebuję.
Skurczyłem się w mojej kryjówce pod ławką a gdybym był kameleonem zlałbym się pewnie kolorystycznie ze ścianą przychodni.

I wtedy podszedł do mnie Jan.
Ukląkł tuż przy ławce na podłodze.
- Hej, Q, jesteś bohaterem – szepnął. – pamiętasz?
Tak, pamiętam, rzekłem, doskonale pamiętam o naszej przysiędze bohaterstwa złożonej zeszłego lata nad Potokiem Zebr.
- A bohaterowie nie chowają się pod ławeczką, - ciągnął Jan. – tylko stawiają czoła kłopotom. Pamiętasz nasze Zasady Bohaterów?
Pewnie, że pamiętam, szepnąłem.
- Boisz się zastrzyku? – cicho przemawiał do mnie Jan. – Pomyśl, że za chwilę będzie po nim i zamknij oczy albo zaciśnij zęby. Spójrz, nawet trzy małe mandryle przeszły przez szczepienie z uśmiechem.
Odetchnąłem głęboko.
- Może mają grubszą skórę, niż ja? – rzuciłem nieśmiało.
- Grubszą skórę od ciebie? – roześmiał się lew Jan. – Żartujesz? To ty masz najgrubszą skórę ze wszystkich zwierząt!
- Hm. – westchnąłem.
- Wyjdź spod tej ławki i nie bądź już dłużej własnym strachem. – Jan trącił mnie łapą. – A jeżeli chcesz, to potrzymam cię za rękę.
- Pewnie, że chcę. – rzekłem.
Wyczołgałem się spod siedziska. Stanąłem przed Panią Okapi. Otrzepałem zakurzone spodnie.

Strzykawka, którą wzięła w rękę Pani Okapi była TAKA malutka. Tycia, tycia. Myślałem kiedyś, że strzykawki są znacznie większe, ogromne.
- Nie jestem własnym strachem! – zawołałem donośnie, zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę.
Drugą ścisnął mi Jan. To dobry kumpel!
Pani Pielęgniarka Okapi zaszczepiła mnie tak szybko, że nic nie poczułem. Nic a nic. Lew Jan ma rację, kiedy twierdzi, że hipopotamia skóra jest gruba.
BO JEST!
Jest gruba, jak nie wiem co!

I już się nie boję zastrzyków, przecież nie ma czego.
I nie już jestem własnym strachem, jestem hipopotamem Q.
Czasem się boję, bo każdy czasem się boi. 
Pewnie, że się boję, ale staję strachowi naprzeciw i walczę z nim, walczę ze sobą.
Jak prawdziwy bohater znad Strumienia Zebr!
Jak Q, hipopotam!

1 komentarz: