sobota, 21 grudnia 2013

2.222 [O "Gwiazdce w Pałacu"]


Któregoś dnia odebrałam maila.

W imieniu Pary Prezydenckiej Anny i Bronisława Komorowskich
serdecznie zapraszamy
Taką-i-Owaką-Panią
do udziału w świątecznym rodzinnym spotkaniu
„Gwiazdka w Pałacu” ---


Cholera. To niemożliwe, pomyślałam.
Kompletnie i bezwzględnie spam, proszę mnie uszczypnąć, proszę mnie ocucić. Proszę sobie nie robić jaj. Now.

[W ogólnym zarysie o tym samym pisze u siebie Chuda, więc nie byłam jedyna w moim omdlewaniu po lekturze maila].


--- Para Prezydencka zaprasza do Pałacu rodziców z dziećmi,
aby w świątecznej atmosferze porozmawiać o ważnej dla wszystkich wartości, jaką jest Rodzina. 
Chcemy, by rozmowy o życiu rodzinnym
były pretekstem do refleksji nad znaczeniem Rodziny, radością z kontaktu z dziećmi,
a także zachodzącymi zmianami dotyczącymi podziału ról i obowiązków między rodzicami.


Kiedy już dotarłam do przytomności, a później porozmawiałam raz i drugi z przemiłą Panią z Biura Polityki Społecznej Kancelarii Prezydenta, mniej więcej uwierzyłam, że to raczej prawda.
Odprasowałam koszule chłopakom, Ernie nakrochmaliłam kokardy. Ojciec Dzieciom wypucował cholewki kozaków.
I pojechaliśmy na przełaj przez kraj.


--- Goście będą mieli okazję, aby podczas warsztatów kulinarnych wspólnie z dziećmi przygotować
świąteczne pierniki i czekoladowe bombki w towarzystwie wybitnych szefów kuchni i cukierników …



No i owszem, lukrowaliśmy bombki i malowali pierniki i nawet na pudelku o tym pisali.
Wymądrzyłam się do mikrofonu i poznałam Joannę Woźniczko-Czeczott, przemiłe spotkanie!
Strzeliliśmy sobie uśmiechniętą fotografię z Pierwszą Damą [chociaż Silny się usilnie wyrywał z kadru].
- Zawiąż sznurowadło, - doradziła Nowemu Człowiekowi Anna Komorowska - bo się tu zaraz przewrócisz.
Nowy Człowiek bąknął coś niezrozumiale.
Zjedliśmy pierogi i babeczki z owocami. Zaczepiłam Agnieszkę Stein. Miło ją było zobaczyć live!
Zwiedziliśmy Pałac.
Było to wszystko dość odrealnione i nierzeczywiste, przemykać bocznymi korytarzami Pałacu, żeby ekspresowo dotrzeć do „Okrągłego Stołu”, a później z powrotem, przez Antyszambrę do Sali Kolumnowej. Swoją drogą - ta na zdjęciach wypadła wspaniale, a my, siedząc w trakcie spotkania za stołami nie tyle widzieliśmy imponującą kolumnadę, ile armię fotografów i kamerzystów, tłum na długość/szerokość ściany.
Ojciec Dziatkom szturchnął mnie na widok jednej z celebrytek:
- Nie założyła rajstop! Co za brak ogłady!
Nie założyła, w istocie, świeciła gołym palcem w klapku.
Ale – i oto jest protokolarne pytanie – czy na spotkaniu w Pałacu obowiązuje dress code z korporacji?
Nas obowiązywał lekki ścisk w żołądkach i radosne podekscytowanie.

Nigdy o tobie nie zapomnimy, „Gwiazdko w Pałacu”. 
No, chyba że nas zetnie Alzheimer. 



… a w Warszawie, jak zwykle, było znacznie, ZNACZNIE zimniej niż w Poznaniu ;)





poniedziałek, 16 grudnia 2013

2.221 [O tricepsie]


… patriarchat przerobił mnie natomiast w innej mierze i już nie ma dla mnie ratunku, znikąd zbawienia.

Wracając więc do tekstu o ślicznie ułożonych nóziach – nie jestem w końcu bez winy. Lubię wysokie obcasy i nie odegram tu komedii, że makijaż – o ile w ogóle! - nakładam w Sylwestra i we własne imieniny.
… bo przecież nie wychodzę bez oka po pyry.
… a spróbujcie przejść w szpilkach przez poznański Stary Rynek. Kto nie szedł, ten nie wie (i nie, żebym przez Rynek chodziła co dzień do warzywnego).
Ale za każdym razem, kiedy drobię kroczusie między szczerbatymi płytami chodnika, za każdym razem, kiedy balansuję wąskim korkiem na nierównej krawędzi (omatko! lecę! lecę!), się pytam do wewnątrz, że po co mi to było. Te parę centymetrów w górę.

Ogólnie ponico.

Cóż, obcas musi wyginąć, jak wyginął gorset, jak wyginęła turniura. Jak kapelusz z woalką na każde wyjście na zewnątrz.


… ale mnie ta reforma szczęśliwie nie obejmie.



I to są oczywiście bezsęsu banałki pisane około północy, więc na półtrzeźwo.
A rzecz jest przecież poważna i mam ostatnio potrzebę, żeby o tym mówić i żeby słuchać – o kobiecej cielesności postrzeganej przez pryzmat ograniczeń.
Dlaczego wysokie obcasy? Dlaczego modelujące gacie pod obcisłą sukienką?
Dlaczego złożone kolanka i buzia w ciup (a usta koniecznie pociągnięte dobrą szminką)?
Do którego miejsca jest „ja tak chcę”, a od którego się zaczyna, że „przecież nie wypada” (nie założyć stanika pod sweter)?
Nie wypada, żeby znad paska wypłynęła fałda. Nie wypada podłubać palcami (o niepomalowanych paznokciach) w posiwiałych kosmykach.


Ładny list był tydzień temu w „Wysokich Obcasach”.

[źródło: WO nr 49 (756) z 7 grudnia 2013 r.]


Kiedy wypada się skazać na banicję?

Dlaczego zasady tej gry wiążą tylko kobiety?


---------------------------------------


Jakiś czas temu wszystkie portale, które otwieram zaćwierkały o „What's Your Excuse” matki trójki dzieci, Marii Kang.
Co masz na swoje usprawiedliwienie? Gdzie płaski brzuch i umięśnione uda? Gdzie jest twój triceps?
Maria Kang go ma. Oraz kaloryfer na żebrach. I jeden, dwa, trzech synów.
Proszę, można WYGLĄDAĆ, kiedy tylko się chce.

Pasjonuje mnie tematyka potrójnego macierzyństwa, więc się na kwadrans wciągnęłam w temat. Nawet mnie po polsku ukłuło, że - wiecie. Po czym się migiem otrząsnęłam.

A gdyby tak „What's Your Excuse”, że nie czytasz?
Co ostatnio przeczytałaś i dlaczego to była instrukcja mieszania budyniu?
Czeko-lado-wego?
Co masz na swoje usprawiedliwienie, że mentalnie drętwiejesz?
Że też nikt do tej pory w Ameryce na to nie wpadł. Matka trójki dzieci na tle biblioteczki.
Matka trójki dzieci z e-bookiem w ręku, drugą ręką trze marchew albo popycha kołyskę.
Matka trójki dzieci i karta stałego klienta w księgarni/karta biblioteczna.
A ty? Dlaczego się gapisz w ten beznadziejny serial? What's Your Excuse?
E?

O tempora, o mores, dlaczego tak się fiksujemy na tricepsie?


A na koniec, na raz dwa trzy googlamy matkę trójki dzieci:





… i dobranoc wszystkim.



sobota, 14 grudnia 2013

2.220 [O wadze]


Któregoś z listopadowych dni, takich, kiedy to mrok zapada zanim się na dobre przejaśni, a słońce słabo ćmi zza chmur przez kwadrans jechałam z punktu a do punktu b. Tempo, tempo, bieg z laptopem i z siatami [w bagażniku śmieciarki], RPG między pracą a punktami edukacji, level advanced.


[Na marginesie - wypchane siaty z tekstu niżej to jednak w pewnym sensie metafora – żeby było jasne. Nie chodzi o to, czy „zamawiamy zakupy spożywcze przez internet”, czy wolimy postać w ogonku w lokalnym warzywniaku, ani o to, czy nasze dziecko z przedszkola odbiera opiekunka albo babcia/dziadek, czy raczej same po nie gnamy po pracy w pracy. Chodzi o rozłożenie akcentów – czy życie domowe jest dla nas istotne, czy przykładamy do niego wagę. Czy nie.

Silny medialnie feministyczny głos pieje ostatnio - via "superwoman na rynku pracy" - że domowe krzątanie i opieka są do scedowania. Że w życiu liczy się de facto tylko to, co „osiągamy”, sprawdzając się na „konkurencyjnym rynku” i w generowaniu PKB. Z jednej strony jest to niesłychanie wykluczające dla kobiet, których, mimo że pracują zawodowo, zwyczajnie nie stać na cedowanie. Ale poza wszystkim nie trawię banalizowania prywatności i spychania jej do kąta, wstydliwego aspektu życia, pralki, zmywarki i garnków. I opieki nad wrzeszczącymi bachorami. Że to dobre dla kucht (bez szacunku dla kucht) i ciemniaczek, a nie dla superwoman.
Superwoman nie przewija, nie pierze i nie tłucze kopyścią w gary.

Nie dzierżę tego, bo uważam, że prywatność – czytana jako „domowość” – ma znaczenie. I wagę.]


Wracając do ciemnego listopada – jechałam i na czerwonych światłach grzmotnęła mnie po oczach reklama. „Wybierz swoją drogę”. Jakie to ładne, pomyślałam. Naprawdę głębokie, och, zgadzam się. A później podjechałam bliżej.
„ale najpierw spróbuj wszystkiego” dopowiadała reklama.
Oj tam, spadaj.
Copywriter nie był jednak Baumanem.

[źródło: kampania Magazynu Logo http://www.marketing-news.pl/message.php?art=40185 ]


Wybierz swoją drogę, chociaż nie możesz spróbować wszystkiego. Tak, pod tym mogłabym się podpisać obiema rękami. Nie możesz spróbować wszystkiego, ale od czego masz rozum? Wybieraj, mając na uwadze siebie i tych, którzy są dla Ciebie ważni.

To tylko pozornie się nie wiąże z motywem siatki.



Kiedy stukam w garnki i kiedy się drę „Nowy Człowieku, znowu nie posprzątałeś!” i kiedy wyciągam mokre pranie z pralki (a w kieszeni czyichś spodni została chusteczka higieniczna albo nawet cała paczka) i tak dalej, kiedy naprawdę zaprawdę mam poczucie, że zostałam stworzona do rzeczy wielkich, istotnych i ważnych, a nie do takich …
Dobra.

Kwintesencja „siatki z zakupami”: kiedy robię to wszystko, od czego nie rośnie produkt krajowy brutto, co się nie przekłada na kasę, co nie jest żadnym osiągnięciem myśli ludzkiej, ani nawet kulturą i sztuką (bo w końcu nie jest sztuką nie przypalić obiadu), wtedy – ale to dopiero od pewnego czasu, od kilku lat – wtedy mam poczucie, że tu jest życie. Tu, w relacjach z dziećmi, których sobie narodziłam całą masę. W domu, który wieczorem pachnie jedzeniem, mimo że generalnie nie znoszę gotowania.
Taki wybór. Wybierz swoją drogę.

A rano do pracy.
Ale nie znoszę wmawiania, że tylko to, co w pracy jest ważne.


Byłoby fajnie, żeby do mainstreamu przebiła się myśl, że i sfera domowa, rodzinna ma wagę. 

[autor: David Allen; wykonanie: internety]


Tymczasem czytam w dzisiejszym „Magazynie” [„Kobiety na skraju wyczerpania”, Agnieszka Kublik rozmawia z dr Joanną Roszak] o tym, co jest w kontekście macierzyńskim „źle widziane” i w których kierunkach podąża presja społeczna na matki.
Źle widziane jest, żeby rodzina traciła na pracy zawodowej matki. Akceptowane jest, kiedy kobieta godzi obowiązki płynnie, bez straty dla rodziny.

W drugiej części wywiad wypływa spomiędzy raf, ale pierwsze cztery szpalty o społecznym odrzuceniu złej – bo pracującej zawodowo - matki są słabe.
To oczywiście mało naukowe i kompletnie nie poddające się parametrom mierzalnym, ale warto, wydaje się, w kontekście macierzyństwa nie zapominać o aspekcie emocjonalnym.

Fastrygowałam po nocy kostium baleriny, kiedy Erna miała cztery lata nie dlatego, że „czułam społeczną presję na złą – bo pracującą zawodowo - matkę”, ile dlatego, żeby rano zobaczyć radość w jej oczach.
Kiedy po pracy gnam do warzywniaka, to nie dlatego, żeby zyskać „społeczną akceptację”, ale po to, żeby zjeść z rodziną coś fajnego na kolację.


To jest na tyle świadome, że nie przyjmuję zarzutu, że mnie przerobił patriarchat.





czwartek, 12 grudnia 2013

2.219 [O biegu z rozwianym szalem]


Na porysunku Magdy Danaj gustowna brunetka z krwistoczerwonymi ustami leciutko, niczym Pudzian w opcji „spacer drwala” unosi dwie siaty z ziemniakami, bułami i z marchwią, a rozwiany szal ledwo za nią nadgania.
- Wychodzimy z pracy, rzecze bruneta, idziemy zapierdalać do chaty.
(też mam taką torebkę na ukos zahaczoną o prawe ramię)
Bruneto, bruneto, toż to ja.



… a teraz migusiem przejrzałam zastrzeżenia prawnoautorskie Magdy Danaj i otóż – hurra! - w myśl licencji Creative Commons BY-NC-ND 2.5 PL mogę sobie tutaj bez ścisku w żołądku opublikować stosowną ikonkę, byle podpisaną, zatem bruneta w drodze z pracy do pracy, volià:




Pod koniec roku, rok w rok, kurczy mi się czas. Z niczym nie zdążam łamane przez „zaległości są moim alternatywnym mianem”. To drugie zresztą nie wyłącznie pod koniec roku. Stale. Tutaj też mam tyle do napisania, wyrabiam potężne tyły w notatkach, wątek nóżek w ciup jeszcze będzie wałkowany, dzisiaj muszę pół zdania o polemice wokół superwoman u sióstr feministek i spadam.

Czytałyście/czytaliście tekst „Super!” Agnieszki Graff w „Wysokich Obcasach” z siódmego grudnia?
Miałam wrażenie pewnego déjà lu, sympatyczne bardzo. Wręcz déjà écrit, „już napisane” na tym blogasku.



Neoliberalne pitolenie o sprawnym zarządzaniu własnym życiem, w tym – macierzyństwem, jako jednym z zadań do wykonania budzi we mnie zamiennie odruch współczucia i irytację. Skrajnie nie-neoliberalnie uważam, że bajanie o kontrolowaniu życia we wszelkich aspektach i obszarach nie dość, że samo w sobie jednak chorobliwe, jest też kłamstwem. Nie wierzę w żadną narrację z rodzaju „mnie się wszystko udaje: pracować z sukcesami w pełnym wymiarze i mieć przytulne, rodzinne gniazdko, to kwestia organizacji”. A gdzie koszty, drogie superpanie? Nie ma żadnych kosztów? Żadnych zarwanych nocy? Worów pod oczami? Awansów, które umknęły? Żadnych dzieci z zestawem problemów wychowawczych? Małżonka skaczącego na bok?
Jeżeli nie ma, no to gratuluję, kurcze blade. Chociaż oczywiście nie wierzę w taką bajkę.

A poza tym, o tym też już pisałam, pomnażanie PKB w górnych rejonach zawodowej hierarchii to nie jest jedyna kobieca opcja. Więcej, to jest w sumie opcja statystycznie dość rzadka. Zatem - jeżeli Kongres Kobiet promuje ją jako jedyną obowiązującą, to rzecz wypada dość marnie. Jestem całym sercem po stronie tego, o czym pisze Agnieszka Graff.

[źródło: Agnieszka Graff; „Super!”, http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,127763,15087232,Super_.html ]





Tymczasem – na felieton AG zareagowała Dorota Warakomska, spiritus movens, jak mniemam, projektu „Superwoman na rynku pracy”.

Mój odbiór recepty na sukces z warsztatów „Godzenie ról” już znacie, nie do końca – powiedzmy - podzielam zachwyt nad „wzmocnieniami” i nie mogę zbyt wiele powiedzieć na temat pozytywnych inspiracji. A kiedy czytam:

Te wszystkie kobiety, o których, czy w imieniu których swój tekst pisze Agnieszka Graff („...które nie są super, mają dzieci i też chciałyby się utrzymać na rynku pracy.”) zachęcam do zmiany sposobu myślenia o sobie samych, zachęcam też do większej współpracy z Kongresem i współtworzenia i realizowania jego priorytetów. Nie mówmy, nie piszmy „niech Kongres się czymś zajmie”, tylko zajmijmy się tym razem. 
 [źródło: Dorota Warakomska; "Superwoman" ma na celu wzmocnienie kobiet!; http://www.kongreskobiet.pl/pl-PL/news/show/superwoman_ma_na_celu_wzmocnienie_kobiet ]


… kiedy czytam „zmień sposób myślenia, babo”, to naprawdę mi słabo.

Bo jeżeli nie jestem superwoman to nie dlatego, że się za mało staram, i nie dlatego, że mi brak pozytywnych wzmocnień, i nie dlatego, że mam niedobory motywacji. Nie jestem superwoman i nie mam zamiaru udawać, że do niej aspiruję, bo – powiedzmy - taka karma.

Lecę z pracy w pracy do pracy w domu z siatami i z rozwianym szalem.
A receptą na to nie jest zatrudnienie opiekunki, pomocy domowej, szofera i kucharza.

Rzekłabym coś o recepcie w postaci umatczynnienia Polski, ale byłby to banał. 





środa, 27 listopada 2013

2.218 [O siedzeniu]


Ojciec dzieciom się wyciągnął na kanapie i włączył telewizor.
Przedtem oczywiście zmył naczynia i uprzątnął łazienkowy Armagedon.


[Mam wrażenie, że żeby się zmieścić w pewnym postnowoczesnym trendzie wypada podkreślić, że się dzieli stół i łoże z partnerem, który nie jest wyłącznie domowym manekinem. A zatem niniejszym – faszyn from zimno.blog – ja również to czynię. Zresztą, zbieram materiały do notki o dzieleniu się domową robotą „po równo” vs. „sprawiedliwie”.]


… tymczasem umęczony bohater anegdoty uruchomił publicystkę polityczną (malowałam pazury w panterkę, nakładałam maseczkę na łydki, tapirowałam grzywkę).
W studiu telewizyjnym redaktor płci męskiej przepytywał dwie bystre kobiety na okoliczność rekonstrukcji rządu i dekonstrukcji Adama H. z PiS. Dyskusja była dość żywa, sensowna, a kiedy kamera obejmowała obecnych szerokim kadrem, oczom telewidzów ukazywał się dziennikarz w standardowej pozie i cztery nogi dwóch komentatorek upozowane na Stanisławę Ryster, cztery idealnie skrzyżowane kończyny, równolegle i w lekkim nachyleniu, nogi z kątomierza. Od pasa w górę merytoryka, elokwencja i wiedza, od pasa w dół pensja dla panien u sióstr sakramentek. W szerokim kadrze traciłam koncentrację na ścieżce dźwiękowej, od wpatrywania się w perfekcyjne damskie pęciny cierpła mi szyja.


Była taka akcja, chyba zresztą nadal jest „Men Taking Up Too Much Space On The Subway”, swego czasu burzliwie komentowana w „Codzienniku Feministycznym” („Wasze jądra nie są aż tak wielkie” kontra „Feministki, nie bójcie się wietrzyć swoich jąder razem z mężczyznami”, rzecz się działa na wyśrubowanym poziomie polemiki). Tak czy inaczej męski rozkrok jest codzienną przeciętnością, podobnie jak damska stanisławaryster, sama ją sporadycznie uprawiam, nie jestem bez winy.

Składam raz po raz nózie pod kątem i w cierpnący węzeł, a i tak mnie uderzył obraz dwóch kompetentnych komentatorek politycznych w pensjonarskich pozach.
Co je do tego popchnęło? Jaki to obyczaj? Nawyk? Jaka to konwencja?
Jaki ceremoniał narzuca kompetentnym kobietom układanie nóżek na grzeczną dziewczynkę? Między rozwaleniem nóg w 180o rozkroku a stanisławąryster jest pokaźna – nomen omen - przestrzeń.

Wpatrując się w idealne pęciny publicystek zrobiłam ekspresowy rachunek sumienia.

Nigdy nie strofuję Erny „ładnie siedź!”. Żadnego „nóżki razem!”, won z nóżkami razem, won z kolankami do siebie i to nie jest postulat rozwiązłości, zepsucia i rozwydrzenia, to jest raczej postulat wygodnego poczucia się w przestrzeni.
No i wyzwolenia się z imperatywu permanentnego uwodzenia. Czarowania ulotnym wdziękiem efemerycznej stanisławyryster (która swoją drogą ani na jotę efemeryczna nie była).


---------------------------------------------------------


Od pewnego czasu jestem wyznawczynią Ingi Iwasiów, od kiedy – precyzyjnie – się jej pozbyto z nagrody Gryfii, czytam co popadnie, a co wyszło z jej klawiatury, zaznaczam fragmenty w książkach, „Blogotony” mam oklejone gąszczem pasków samoprzylepnych, ale na to, o czym wyżej jest cytat z „Magazynu Świątecznego”:

 

[źródło: „Sukienka dla feministki”, wywiad Doroty Wodeckiej z Ingą Iwasiów, Magazyn Świąteczny, 2-3 listopada 2013]



„Może kiedyś sukieneczka i dekolt nie będą miały wpływu na postrzeganie i ustawianie nas w przestrzeni publicznej”.
Liczę na to.
I że się same wyzwolimy.



A póki co czytam „Politykę”.
W artykule „Pani dyrektor kraju” Łukasz Lipiński i Ignacy Niemczycki analizują awans Elżbiety Bieńkowskiej na wicepremierkę i ministrę transportu.

„Młoda, atrakcyjna, bezpośrednia minister, która jednocześnie ma opinię bardzo sprawnej urzędniczki, może dodać trochę seksapilu coraz chłodniej odbieranemu gabinetowi Donalda Tuska.”

[źródło: „Polityka” Nr 48 (2935), 27.11-3.12.2013]


Seksowny poprzedni minister transportu miał porównywalnie mniej seksapilu?
Seksapil poprzedniego ministra, ponoć oszałamiający, nie dał rady ocieplić tego i owego?


Idiotyczne teksty w stylu wyżej cytowanego mnie smucą i oburzają jednocześnie i dziwi mnie niepomiernie, że to przechodzi przez redakcję i korektę poważnego tygodnika.






sobota, 23 listopada 2013

2.217 [O różnościach]


Wielkopolski Kongres Kobiet potwierdził przyjęcie zwięzłej listy moich skarg, zażaleń i uwag do „Superwoman” i obiecał je podać dalej, w paszczę Lewiatana. Trzymajmy rękę na pulsie.  


Póki co – co już z radością odnotowałam na profilu fejsowym – Kongres zaryzykował i umatczynnia Polskę. I nawet, jeżeli moja wiara w siłę rażenia słowa pisanego jest naiwna, przyjmuję umatczynnienie Kongresu z radością.



Poza tym - za moment wykuję tekst Graff/Korolczuk na pamięć.
Wciągam go regularnie, raz dziennie i się delektuję.
.
.
.
„Nasza optyka jest inna. Uważamy, że opieka ma realną wartość i powinna być doceniona niezależnie od tego, czy jest wykonywana w rodzinie, czy jest pracą zarobkową. Uważamy też, że opieka nie powinna mieć płci, tzn. nie powinna być domeną kobiet. Dając odpór konserwatystom, którzy pod płaszczykiem "polityki prorodzinnej" wypychają kobiety poza rynek pracy, trzeba pamiętać, że ów rynek powstał z myślą o mężczyznach, i dlatego sam z siebie nie bierze pod uwagę ludzkich potrzeb związanych z opieką nad dziećmi czy osobami niesamodzielnymi. Rynek zakłada, że praca opiekuńcza dzieje się niejako sama, na zapleczu, czyli wykonują je w domach żony "pracowników". Rolą ruchu kobiecego jest wymusić zmiany w tej sferze, czyli redefiniować nie tylko "kobietę", ale i "pracownika". Odcinając się, jak Magdalena Środa, od idei urlopów rodzicielskich, odcinamy się od takiej możliwości.




No i oczywiście jest piątek, o, już nawet sobota, więc po serii tekstów interwencyjnych, „abstrakcyjnych” (cytat z komciów), czyli generalnie tekstów z ucha powinnam pewnie zabawić czytelnika jakąś życiową anegdotą typu co kupiłam, co zjadłam albo co radosnego u moich drogich pociech.
… inaczej nikt tu już nie będzie zaglądał.

Dobra.
Mam jedną!
O sentymentalizmie do bólu.
Otóż kiedy prasuję dla Silnego ubrania po Nowym Człowieku, a wyciągam rzeczone z pudeł co jakiś czas, mam porządnie zarchiwizowane wczesne lata pierwszego dziecka, przy kolejnych dzieciach uporządkowanie przechodzi, więc kiedy prasuję i żelazko wydobywa z tkaniny zapach proszku i płynu do płukania sprzed sześciu lat, zapach roku 2007, a może nawet 2006 to, mimo że stoję nad deską z niewzruszonym wyrazem twarzy, cały środek mi płacze za bezpowrotnie utraconą, och!, niewinnością.
Za młodą matką, którą byłam w 2007.
(… wtedy pisałam na blogu bardzo życiowe notki)

Teraz jednak lepiej mi wychodzi interwencja, co ja za to mogę.

Nici z olfaktorycznego fristajla o życiu wewnętrznym autorki bloga.



Bo siedzę otóż na przykład w południe za biurkiem, żuję trzecią kanapkę i przerzucam „Wyborczą”. Od paru dni śledzę cykl „Głodowa praca na godziny”. Do pracy za grosze, celem obserwacji współuczestniczącej się najmują – czy to nie symptomatyczne – redaktorki „Wyborczej”. RedaktORKI, orki, orki, a nie redaktORZY.
I się je wyzyskuje, kantuje, ogólnie to przykry cykl reportaży, obnażający charakter stosunków pracy tam, gdzie nie sięga obcas Superwoman.

Czytam, no i nie mogę się nie uśmiechnąć (uwaga: to jednak cyniczny uśmiech) pod nosem.

[Źródło: Bartosz Sendrowicz, Wojciech Czuchnowski „Czas na pracodawców”, GW, czwartek, 21 listopada 2013 r. ]

Czego tu się właściwie czepiać?
Jan Guz, szef OPZZ powiedział jak jest. Inną stawkę ma sprzątaczka, inną specjalista w banku. To naturalne przykłady, życiowe.
A czy nie zabawne, że Jan Guz, szef OPZZ wypowiadając się dla prasy o kwocie minimalnej godzinówki nie porównał w pierwszym odruchu wynagrodzenia niewykwalifikowanego robotnika na budowie i pensji copywriterki z agencji reklamowej?
Niższe wynagrodzenie dla kobiet jest do tego stopnia rynkową oczywistością, że w sumie nie ma o czym dyskutować. Większość czytelników się prześliźnie po spostrzeżeniu Jana Guza ze zrozumieniem i popędzi do kolejnych akapitów artykułu.

[Wiem, to tekst i problem z ucha, nie tego ode mnie oczekuje czytelniczka/czytelnik bloga.
Sorry, czytelniczko/czytelniku. Dzisiaj znowu nie będzie o zakupach.]


Będzie o jeszcze jednym moim skojarzeniu i już kończę.


Dwa mi utkwiły.




Widziałyście/widzieliście wczorajsze foty z rekonstrukcji rządu?
Kojarzycie Licię Ronzulli?


Tyle.
Dzisiaj nie wyciągam wniosków ;)))




środa, 20 listopada 2013

2.216 [O warsztatach Superwoman]


W odruchu bezradnej wściekłości po warsztatach „Superwoman na rynku pracy” napisałam kawał tekstu.
A później go przeczytałam raz i drugi i od kilku dni zadaję sobie pytanie: po co? Po co upubliczniać moją frustrację?
Ale, do licha, właśnie po to.
Bo tak.

***

Nie zapisałam się na warsztaty Godzenia ról”, żeby dać się sprowokować, rozdrażnić, ani tym bardziej po to, żeby napiętnować „Superwoman” na blogu dla czczej satysfakcji gnojenia pomysłu albo wykonania. Co prawda nie potrzebuję formacji w kwestii upychania w dobie tego i owego, ale miałam nadzieję na sensowny flow. Lubię rozmawiać z kobietami.
Tymczasem.
Cóż.

- Jakie są wasze cele w życiu? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na kartce.

Mój cel? Z grubsza? Przetrwać.
Rozwinąć myśl? Dotrwać do kresu czyli śmierci w znośnej kondycji ducha i ciała.
Uch. Nie o taki cel chodziło w pytaniu? A, to przepraszam.
Na celu „śmierć” nie da się zatknąć chorągiewki i pobiec dalej. Jasne.


- Jakie są wasze cele w wychowaniu dzieci? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na kartce.

Wychowuję dzieci bez celu, nie napisałam. Czasami również bez sensu. I od czapy.
Nigdy nikogo przed moimi dziećmi nie wychowywałam, więc stosuję improwizację.
Poza tym, każde z moich dzieci jest inne, diametralnie, stąd stuprocentowe metody dotarcia wyćwiczone z jednym nie przydają się z więcej żadnym.


- Moim celem jest wychowanie samodzielnego człowieka, - poddała myśl prowadząca - który sobie poradzi. Postawienie tego celu i jego konsekwentna realizacja sprawiły, że mój obecnie czteroletni syn nigdy nie przechodził kryzysu dwulatka, nigdy się nie rzucił na ziemię w celu wymuszania.

Łał. Gratuluję, nie mam komentarza.


I mogłabym tak długo, cytatami: o schemacie celów w życiu do zrealizowania, o możliwości nabycia każdej umiejętności w ciągu dwudziestu godzin rzetelnej pracy (jak to, droga redakcjo, ale jak to?), o listowaniu ról ze wskazaniem tych, które nas nie bawią i są do eliminacji, o związku z mężczyzną, który to związek nie jest w istocie niczym innym, jak rodzajem kontraktu, więc świadomie negocjujmy warunki małżeństwa przed ślubem, żeby ochrona naszych interesów była obwarowana stosownymi klauzulami.


- A co, jeżeli nasz partner po latach za nami nie nadąża? - spytała prowadząca.
- ZMIENIAMY! – ucieszyła się kobieta z rzędu za mną. Kilka zdań wcześniej entuzjastycznie opowiadała o wychowywaniu kilkuletniej wnuczki.
- No … - zacięła się prowadząca – może nie tak od razu zmieniamy …


[Tutaj, o zła wyobraźnio, wizualizowałam sobie postawną bizneswoman w dopasowanej garsonce, pewnie stąpającą na wysokich obcasach i jej rozpaćkanego męża w rozciągniętym swetrze wełnianym, gość ma dość błędny wzrok, się rozgląda na boki bezradnie, gasi peta w filiżance, a wokół feta, premiera, foty paparazzi na ściance, generalnie Lions Club, Stary Browar i Matrix.
Dlaczego on za nią nie nadążył? Jak to się stało, że tak się rozleźli przez ostatnich piętnaście lat? Gdzie jest ich wspólny świat? Czyżby codziennie nie spali na jednej wersalce? Czy to wyłącznie jego wina, że kiedy ona leciała na botoks, on przedrzemywał w kapciach?]


Tymczasem …
- Porozmawiajmy o czasie, - mówi prowadząca – i o delegowaniu zadań. Ja na przykład już wcale nie sprzątam.


… a ja nie słucham dalej. O sprzątaniu napisałam tu tyle, że więcej nie dam rady. Zresztą, nieodmiennie mnie zdumiewa to samo, ów uniwersalny postulat scedowania sprzątania na inną kobietę, postulat do wdrożenia przez każdą superwoman na rynku pracy.
Wyjąwszy jednak, mimo wszystko - zachowajmy pozory logiki - superwoman zatrudnione przy sprzątaniu.
To znaczy, pardon. Mówiłyśmy o superwoman, prawda? Te, których nie stać na scedowanie sprzątania, te, które zawodowo sprzątają, nawet na czarno, te, które pracują za nędzną stawkę – one nie ganiają na warsztaty „Superwoman na rynku pracy”, więc można bez obciachu brnąć w neoliberalną gadkę babek, którym się finansowo udało.
I doprawdy nie chodzi o to, że mi tak nie wyszło, jak innym, więc przemawia przeze mnie zawiść. Przeciwnie jakby.
Lewicowo mi wstyd za Konfederację Lewiatan.


… a warsztaty trwają …
- Od kiedy uświadomiłam sobie, – mówi prowadząca – że wnuki są darem dla dziadków, zmieniłam podejście. Masz okazję się przez tydzień zająć wnuczkiem, dzwonię do mojej mamy, co ty na to?
Uśmiech rozświetla twarz prowadzącej, ręce się rozkładają w radosnym wymachu, voilà, problem z opieką nad dzieckiem został rozwiązany.

O udziale babć w sukcesie projektu „Superwoman na rynku pracy” nie pisałam, pisałyście Wy, Drogie Czytelnice, w komentarzach do tekstu 2.214.
Konkludując, zasięg projektu „Superwoman na rynku pracy” ginie w okolicach menopauzy. Trzy kreski, dwie kreski, brak sieci. Babciejesz - wypadasz. Babcia to babcia, a nie superwoman (tym bardziej nie na rynku pracy, tym niemniej, co z zasadą zrównywania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn w ciągu nadchodzących lat?). Tak czy inaczej, babcia nie ma rezonować, ma za to zrezygnować z tego, co posiadła i się włączyć w sukces córki.
Nawet z zaświatów. Nawet z tysiąca dwustu kilometrów, pieprzyć kłopot z komunikacją. Zmartwychwstanie babć w pakiecie standard.


Słowem, sukces „Superwoman na rynku pracy” jest wsparty na schylonych plecach innych kobiet, niczym ziemia, pal licho tandetne porównanie, na ramionach gigantów.

I dlatego shame on you, Konfederacjo Lewiatan.

Para-korporacyjna, neoliberalna gadka jest równie szkodliwa, moim bezczelnym zdaniem, jak gadka ultraprawicowa, jak konserwatywne pitolenie o przyrodzonym powołaniu kobiety do rodzenia dzieci i gotowania. I gdyby zamiast Konfederacji Lewiatan na Kongresie Kobiet się pojawiła Małgorzata Terlikowska z koleżankami celem poprowadzenia warsztatów, podniosłabym porównywalny raban.

Przyjmuję, rzecz jasna, że są kobiety wyznające ultrakonserwatywne zasady. Nie wartościuję, nie oceniam. Skrobnę coś to tu, to tam, kiedy ich poglądy stają się ciałem w publicznym przepływie danych. Tyle.
Przyjmuję też, że są kobiety traktujące swoje życie jak sekwencję zadań do wykonania. Kobiety, dla których macierzyństwo jest jednym z celów do osiągnięcia, zatykamy chorągiewkę na szczycie i biegniemy dalej. Więcej, szybciej, am am am.
Jeżeli rzeczone mają w tym komfort – brawo.

Problem z miejscem i czasem.
Kongres Kobiet nie był, jak się zdaje, w założeniach szkoleniem dla bizneswoman. Sensownie mówiło się na nim, w trakcie panelowych prezentacji i na korytarzu, o zmianie świata. O wspólnym świecie mężczyzn i kobiet. A w tym wspólnym świecie, w świetle warsztatów, więcej jest wykluczonych kobiet, niż włączonych. Słabe.




A nade wszystko to chromolę, Konfederacjo, przemianę świata w korporację.
Powiedziałam.





piątek, 15 listopada 2013

2.215 [O Wielkopolskim Kongresie Kobiet]


Popełniłam szowinistyczną gafę, przyznaję, pisząc w poprzednim kawałku o „męskich regułach gry” i „męskim podejściu do świata”, pejoratywny kontekst był aż nazbyt ewidentny, przepraszam.
Powinnam była rzecz jasna napisać, że mnie uwierają reguły patriarchalnego świata. Ta zmiana jest w sumie nadal dość kosmetyczna, wymiana przymiotników z „męski” na „patriarchalny”, ale – powiedzmy - odzwierciedla fakt, że nie wszyscy mężczyźni cierpią na okołokorporacyjną fiksację. Zatem – przepraszam.
Przepraszam ojców na ojcowskim. Ojców, tak jak ojciec moich nielatów, prowadzących dzieci co rano do placówek edukacji, ganiających za dziećmi to tu, to tam. Ojców wycierających dziecięce smarki. Łzy. Ojców smarujących kanapki dla dzieci na drugie śniadanie.
W ogóle, mogłabym przeprosić wszystkich i wszystkie i się publicznie pokajać, byle tylko „męska narracja” nieco zmieniła fabułę. Amen.


Przy okazji muszę też zdementować. Albo wyjaśnić. Otóż nie uważam Kongresu Kobiet za przestrzeń bezużytecznego gdakania. Przeciwnie, jestem przekonana, że kobiety muszą gdakać, głośno, zbiorowo i na wiele głosów. Najwyższy czas, żeby w przestrzeni publicznej pojawił się wyrazisty, sensowny kobiecy dyskurs i to nie wyłącznie wokół zagadnienia perfekcyjnego pucowania blatów, powiększania biustów, pomniejszania zmarszczek albo wychowania małolatów. Moje rozczarowanie wiąże się wyłącznie z tym, co Kongres Kobiet ma do zakomunikowania metaforycznymi ustami Konfederacji Lewiatan.


A było tak.


Od wyjścia potruchtałam na lewo, a później znowu na lewo, wzdłuż budynku WSNHiD. Jeden, dwa, trzy szybkie kroki w gęstniejący wieczór, było tuż po czwartej, i w przenikliwy chłód. We wrześniu się zaparłam i nadal nie wymieniam cienkiego prochowca na puchówkę, ciągle walczę. Z jesienią ewoluującą w zimę i z klimatem mało umiarkowanym. Cztery, pięć, sześć kroków i w oddali, u kresu pustego placu zarejestrowałam mur, betonowe ogrodzenie od ściany budynku do parkanu z siatki.
No pasarán!, a po drugiej stronie płotu porzuciłam rano śmieciarkę.
Pod budynkiem dwóch młodych gości z cateringu paliło fajki. Dołożyłam mój parujący oddech do ich marlboro light.
- Panowie, - wydyszałam – którędy stąd na parking?
Że w lewo, do świateł, a później znowu w lewo, zaczął jeden z palaczy. Hektar drogi.
- Ale możemy podsadzić! – Zaproponował drugi.
Murek nie taki wysoki, fakt.
Dlaczego nie przeskoczyć by.
Przytomnie jednak oszacowałam raz-dwa możliwości wąskich spodni, prochowczyka za kolano.
- Merci, - rzekłam – panowie, może następnym razem.
I zamiast w lewo, do świateł, pognałam w prawo. Przed budynkiem, przed kolejnym, na ukos przez trawnik. Przez miękką ziemię o zapachu butwiejącego listopada. Trawnik kończył się murem, stałam na wysokości dachów samochodów poutykanych na parkingu dla kadry.
Odłożyłam na ziemię gruby segregator. I torebkę. Rękawiczki. Mam nadzieję, że wczorajsza ciemność tuż po szesnastej i mgła zanonimizowała moje nieporadne zsuwanie się po ścianie, tak żeby nie uszkodzić tego stawu, co to mi go w zeszłym lipcu gipsowano.
Dotruchtałam do śmieciarki, odpaliłam. Pognałam do przedszkola po najmłodszego nielata.
Drugi wielkopolski kongres kobiet miejmy za oficjalnie odfajkowany.


A tu siedzę. Proszę bardzo.




To było dobre spotkanie.
Myślę, że mi będzie tu jeszcze wielokrotnie wracać. Magdalena Środa mówiąca o szkole lwowsko-warszawskiej (Ajdukiewicz i bracia) jako o metodologicznym modelu nowoczesnej edukacji, a później o Jezusie, pierwszym genderyście. I radny Szynkowski, PIS, który się schwycił na to dictum za głowę w geście ponad miarę teatralnym. Piotr Pacewicz, który referował wyniki badań nad obecnością kobiet w mediach (niezbyt krzepiące, między nami) i wyartykułował nośne zdanie, że problem z obecnością kobiet w życiu publicznym się w istocie nie sprowadza do tego, żeby mężczyźni się posunęli i zrobili miejsce naszym pięknym paniom. O to też rzecz jasna chodzi, ale jeszcze bardziej o przedefiniowanie świata. Cóż, kręci mnie przedefiniowanie świata.
A prof. Izabela Kowalczyk mnie literalnie rozpłakała uwagą o wartości sprzątania. Mam wrażenie, że była jedyną, która otwarcie przebąknęła o istotności kobiecej narracji. Mam wrażenie, że jest pewien problem z kobiecą narracją, tą niepubliczną, „konserwatywną”, domową, pozornie nie wyzwoloną z oków (wygląda na to, że to prawidłowa odmiana) patriarchatu. Z codziennością masy kobiet w tym kraju.


Wczoraj w trakcie paneli nie nic było o matkach i ok. Macierzyństwo to tylko jeden z kobiecych wątków, zgadzam się. Głęboko ubolewam za to, że wątek macierzyński się pojawił w warsztatach organizowanych przez Konfederację Lewiatan.


Ale o tym, przy założeniu ryzyka zostania sromotnie pozwaną, w następnym odcinku programu.
Dobranoc. 










-----------------------------------------------------

PS. Jeszcze jedno. Ważne.
Przepraszam Elżbietę Korolczuk, współautorkę zalinkowanego niżej tekstu o umatczynnieniu Polski za pominięcie, wspomniałam wyłącznie o Agnieszce Graff.
Dzięki Elżbiecie, która skomentowała notkę oto link do wstępu do książki „Pożegnanie z Matką Polką”: http://www.wuw.home.pl/ksiegarnia/dodatki/Pozegnanie_wstep.pdf .
Arcyciekawy.