poniedziałek, 24 czerwca 2013

2.198

W regulaminie funduszu świadczeń socjalnych Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu przewidziano możliwość dofinansowania ze zgromadzonych tam środków „opieki nad dziećmi w żłobkach oraz w przedszkolach”. Warunek przyznania dofinansowania jest właściwie jeden. Pracownik-rodzic musi być matką.

Wymądrzyłam się już na ten szokujący temat dla lokalnej prasy.
Ale to jest tak nośne i tak związane z „kobiecą narracją”, o której pisałam, że muszę – bo się przyduszę – rozwinąć wątek dyskryminacji.





Założenie regulaminu funduszu jest godne pochwały. Chodzi wszak o wspomożenie aktywizacji zawodowej kobiet, a wspomagania aktywizacji zawodowej kobiet nigdy nie za wiele.

[Pomimo wyprasowanych prześcieradeł i upranej firanki jestem zadeklarowaną zwolenniczką kobiecej samodzielności finansowej. Nie – zarabiania na waciki i na krem do twarzy i nie – wychodzenia do pracy, żeby mieć okazję założyć lepsze ciuchy, pobyć wśród ludzi i pogadać. Uważam, bo tak mnie wychowano, że kobieta powinna umieć na siebie zarobić. I to robić. Amen.]

Dlaczego więc nie popiskuję radośnie, że moja Alma Mater tak wielkodusznie wspomaga swoje pracownice-matki?
Bo mi opadła szczęka, bo odebrało mi mowę oraz władzę w palcach?

Tak.

Że nasze prawodawstwo nie nadąża za zmianami obyczajowymi, to wiadomo od dawna. Związki partnerskie są tu najlepszym przykładem. Ale doskonałym przykładem jest też zmiana kodeksu pracy wydłużająca urlop macierzyński do roku, bez faktycznej (czytaj: obowiązkowej) opcji dla ojców. Trzydziestoletni, bezdzietny minister pracy i polityki społecznej słodko trujący o tradycyjnych wyborach polskich rodziców spadł, zdaje się, z jakiejś archiwalnej gwiazdy (owszem, kręcą mnie astronomiczne porównania). Znani mi rówieśnicy ministra mają zgoła inne zdanie na temat rozmnażania i zamiast zająć się wyłącznie tradycyjnym zarabianiem kasy, zajmują się potomstwem, biorą urlopy ojcowskie i nie wyglądają na zawstydzonych umiejętnością obsługi niemowlaka.
Słowem – jest taka grupa ojców, rosnąca jak się wydaje, którzy czują się współodpowiedzialnymi rodzicami i całkiem na swoim miejscu w domu, z dziećmi, z zakupami i sprzątaniem.
A nasze prawo nie, polskie prawo utwierdza obywatela w przekonaniu, że od zajmowania się nielatem i domem jest matka.

Nieuwzględnienie faktycznych zmian w zwyczajach, więcej – dystansowanie się prawodawcy od wyznaczania kierunków rozwoju społecznego jednak mnie zaskakuje.
I martwi.

Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie utknęła swego czasu w sejmie (bo TRADYCYJNIE rodzic ma prawo KARCIĆ swoje dziecko, prawdaż; swoją drogą, jestem entuzjastką czasownika „karcić” jako synonimu dla kontaktu ręka-ciało), więc utknęła, ale ostatecznie poród był, powiedzmy, udany.
Teraz niemal jednogłośnie przeszła przez parlament nowelizacja kodeksu karnego i ściganie z urzędu przestępstw seksualnych aka gwałtów.
A rozwiązania rodzicielskie jakoś tak z oporem.

Dziwi mnie, że ojcowie nie grzmią, że dyskryminacja.

Na UAM zagrzmieli.
Odezwał się otóż pewien Francuz, to jednak symptomatyczne, że w żadnym polskim ojcu z UAM się nie obudziła rodzicielska świadomość i niezgoda na dyskryminację ze względu na płeć.
A przecież to jest poza wszystkim nielegalne. Ktoś nie doczytał kodeksu pracy, albo ma taką jego wykładnię, że uniwersytecki regulamin ZFŚS nie kreuje nierównego traktowania. Ciekawe.
Kolebka oświeceniowych trendów okazała się porażająco zachowawcza.
Na dofinansowanie opieki nad dzieckiem zasługuje, według kryteriów UAM, wyłącznie matka.
Myślę nad tym od kilku dni i nie znajduję po temu żadnych racjonalnych uzasadnień.
Dzieci zwykle miewają dwoje rodziców. Decyzje dotyczące źródeł utrzymania rodziny i sposobów opieki nad dzieckiem są przeważnie, mam wrażenie, decyzjami obojga. Dzieckiem może się zająć każde z rodziców, wyjąwszy pewnie czas intensywnego karmienia piersią.

Trudno dociec, jaka idea przyświecała autorowi (autorce?) regulaminu ZFŚS na UAM i dlaczego w jej tle stanęło założenie, że ewentualny problem z zapewnieniem opieki małemu dziecku jest kłopotem matki.

A wracając do szerszego kontekstu i braku systemowych rozwiązań zrównujących status ojców i matek.
Cóż, przyznaję w tym miejscu rację głosicielkom teorii „zrzuć to na swojego faceta”. Tak jest, zrzućmy to na naszych facetów i zafundujmy sobie aprecjację kobiecej narracji męskimi rękami. Facet, który spędzi trzy miesiące z dzieckiem (urlop ojcowski musi być obowiązkowy), więc facet, który spędzi kwartał zajmując się dzieckiem, ale także piorąc, gotując i sprzątając nigdy więcej nie zasugeruje, że pranie się robi samo, a obiad wystarczy podgrzać w mikrofali. Obowiązkowy urlop ojcowski wytrąci też dyskryminacyjny oręż pracodawcom – zatrudnienie faceta będzie niemal tak samo „ryzykowne”, jak zatrudnienie kobiety w wieku rozrodczym (a nawet bardziej, bo męski wiek rozrodczy trwa do emerytury, cóż za pożytki z menopauzy).

I nie przyjmuję argumentu, że pana Zdzicha, ślusarza z Rajczy w ogóle nie będzie kręcić takie rozwiązanie. Skoro jarmarczne telewizyjne widowiska są w stanie sprawić, że cały naród tańczy z nami, to przekonanie pana Zdzicha, ślusarza z Rajczy, że teraz się pląsa w wymianę pieluch i gotowanie obiadu nie powinno zająć więcej, niż 25-30 lat.


Z punktu widzenia mojej siedmioletniej Erny – powiedzmy, że w sam raz.






niedziela, 23 czerwca 2013

2.197

Zaplatam warkocze Erny.
Długie pasma dziecięcych włosów pachnących tym letnim wiatrem i upałem, co to je zbiera, wisząc głową w dół na huśtawce. Erna się trochę wierci, ale nie za wiele. Drapie się w kostkę, macza w misce z keczupem grzankę z szynką, popija herbatą.
Silny grzebie w szufladzie ze sztućcami. Wspiął się na palce i spomiędzy łyżeczek wydłubuje plastikowe strzykawki, którymi zwykłam podawać nielatom lekarstwa.
- Ksyzal – mantruje cicho. – Ksyzal. Ksyzal. Syjop.
Ojciec dzieciom pije kawę. Siedzi przy stole w porannym świetle filtrowanym żaluzjami. 
Kuchenno-letnia poświata w paski.
Nowy Człowiek je kanapkę. Milczy. Trochę się kiwa, wygląd ma zafrasowany.
- A dlaczego ludzie muszą płacić za mandaty – pyta z nagła Erna – chociaż wcale ich nie chcą kupić? Mamo?
- Mama, – zastanawia się Silny - a czy jutjo jest dzisiaj? Czy jutjo jest dzisiaj, mama?

Oddzielam ducha od kostno-mięsnego truchła, unoszę się, szybuję pod sufitem wokół lampy, patrzę na to z góry, 
z odległości, z dystansu.
To będzie dobry dzień, myślę, dobry dzień, myślę
Bardzo.






środa, 19 czerwca 2013

2.196

Pastwienie się tu niżej nad chybionym użyciem przez M.Ś. przykładu pani, która co prawda nie posprząta u wszystkich, za to u wielkomiejskich feministek – owszem (czym im umożliwia karierę zawodową) było, przyznaję, proste. Anegdota jest drastyczna, a krytyka drastycznych anegdot nie wymaga przenikliwości. Ani erudycji. Na swoje usprawiedliwienie wskazuję, że nie rozwinęłam (i nie rozwinę!), miłosiernie, wątku wynagrodzenia pani sprzątającej (faktura VAT czy raczej zlecenie z odprowadzaniem składek na ubezpieczenie społeczne?, bo chyba nie pogłębia się niedoli i braku emerytalnych perspektyw, wspierając szarą strefę?, zresztą – cóż mnie to obchodzi).
Powinno obchodzić, ale nie obchodzi, bo nie mam złudzeń, że nawrócę pół świata klawiaturą laptopa.

W pani sprzątającej jest jednak moc, czułam to, wskoczyła wczoraj z fasonem na Wysokie Obcasy i rozpętała burzę w misce mydlin. Manewrując, sądzę, kijem od mopa.



klik




Zarobiłam przy okazji filiżankę pomyj.
Dostało się mojej firance – jednej z dwóch, które mam w gospodarstwie domowym, oberwała plisowana spódnica Erny, podziwiam społeczeństwo za werwę w udzielaniu jedynie słusznych porad. Każde życie, jak wnioskuję, da się upgrade’ować przy pomocy kilku prostych trików. Nie prasuj, nie gotuj, nie zmywaj podłogi.
(i tutaj budzi się we mnie bestia – na miarę gospodyni domowej – i syczę jadowicie, przelatując wzrokiem po poradach komentatorów, że mnie nie dziwi kariera zawodowa perfekcyjnej pani domu; Małgorzata Rozenek nieustająco będzie miała w tym kraju co robić).
He he.

Ale dobra, dość o mnie, pomówmy o polityce, bo w końcu o politykę tu chodzi.

O politykę, a nie o to, czy blogerka o ksywie zimno prasuje prześcieradła czy ich nie prasuje.
Prasuje.
Bo lubi spać na wyprasowanym. I o.
Lubi siadać z wielodzietną rodziną do stołu, więc raz lepiej, a raz gorzej, za to codziennie skleca obiad.
Lubi świeżą odzież, więc pierze. Raczej częściej, niż rzadziej, ale skoro już się urodziło tylu ludzi ...
I mam wrażenie, że nie jestem w tym odosobniona, że się tym, co robię po godzinach w pracy zawodowej wpisuję w pewną kobiecą narrację. Nazwałam ją „zabawą w dom”, ale to zabawa na poważnie, istotna część fabuły. Pielęgnowanie ogniska, oj, oj, oj, ze świadomością, że to w sumie kluczowe i że ma znaczenie, żeby nie odpuścić i nie wciągać chłodnej pizzy na kanapie, wśród gazetek z Tesco, przed telewizorem.
I o dziwo, nie chodzi wyłącznie o formę. Forma – czysta podłoga, wyprasowana odzież, obiad po pracy/szkole – jest zaledwie oprawą. Chcę, żeby moim dzieciom dom kojarzył się z obiadem, z siedzeniem razem wokół stołu, z tym, że się porządnie odziewa, że miłość – będzie patetycznie – objawia się także w dbałości.
To nie jest jedyna możliwa narracja, jak mówię, jest jedną z wielu. Ale jest. Pomijanie jej nie trzyma się kupy.

Nazwałam ją kobiecą, a to takie dyskryminujące.

Próbuję rzecz rozebrać na części i wychodzi mi, że teraz powinno być o systemie wartości.
Rozumiem, że można kłaść akcent na pracę zawodową i w niej spędzać po 16 godzin.
Rozumiem, że priorytetem może być własny komfort, czas na pasje czy na coś tam.
Priorytetem może być także prywatność, rodzina i pielęgnowanie domu.

A można chcieć wszystkiego naraz. I to nie grzech, jak sądzę.

Innymi słowy, można chcieć, żeby praca zawodowa była tak samo ważna, jak osobisty rozwój i jak życie domowe. I to nie na zasadzie, że poświęcam całą energię pracy (ewentualnie sobie), a obowiązki gospodarskie outsourcinguję, ale na zasadzie równowagi, bo się szuka tak zwanego spełnienia po wszystkich stronach.

I to też mnie ukłuło w wywiadzie z M. Ś.
A właściwie, po rachunku sumienia, ucisnęło mnie generalnie w tym, jaką linię feminizmu M.Ś. prezentuje. MĘSKĄ linię. Że liczy się tylko działalność poza domem, bo gospodarskie działania są nierozwijające i nudne (niepłatne, niewymagające naukowych kompetencji, nie nie nie i nie).

Celowo abstrahuję tu od aspektów ekonomicznych i od praktycznej niemożności zlecenia „niżej” obowiązków domowych przez bardzo liczną grupę kobiet. Celowo, bo rzecz się mi rozpełza na miliony wątków. Ale pomijanie tego jest metodologicznie błędne. M. Ś. w praktyce wyłącza ze swojego feminizmu ogromną część kobiet. Te, które sprzątają u siebie i te, które sprzątają u tych, które same nie muszą sprzątać są, widać, z niedotykalnych. Ich feminizm nie obejmuje.
Wyżej powiedziałam, że niedowartościowanie kobiecej narracji jest nielogiczne. Tutaj mówię, że oderwanie się od kobiecej narracji jest wykluczające.

Wyczuwam wszakże jeden haczyk.
Otóż doskonale rozumiem pragnienie robienia rzeczy trwałych, wielkich i znaczących.
To pewnie poniekąd pragnienie nieśmiertelności. Żeby zostało po mnie dzieło. Żeby non omnis moriar.
Po kobiecych działaniach nie zostaje żaden ślad, pisałam o tym zylion razy, że mnie jednak wkurza, że moja energia idzie w naładowanie pralki, zamiast w dzieła wielkie, trwałe i znaczące, czymkolwiek by one nie były. Tego sposobu myślenia nie umiem się pozbyć.

Myślę jednak, że jest pewną pokorą przyznać, że życie otóż może się składać również z działań nietrwałych, niewielkich i nieznaczących i – mieć wartość.
Jest wartość w kobiecej narracji. I warto, żeby to akcentować.


(A kiedy „kobieca” narracja zyska wreszcie na społecznej wartości – nie wiem, w jaki sposób, ale zyska, jestem pewna, choćby i za 100 lat, wtedy straci – o tym też jestem przekonana – przymiotnik. Będzie alternatywą nie wyłącznie dla kobiet.
No. Pojechałam utopią.)







wtorek, 18 czerwca 2013

2.195

Ta historia – z życia wzięta – się powinna zaczynać od rytmicznej frazy stylowo powtarzanej w refrenie, od zdania typu ależ byłam naiwna.

Ależ byłam naiwna – i wyklaskujemy na trzy.

To jest w ogóle historia zgoła pensjonarskiego rozczarowania autorytetem.
Co prawda nigdy się nie modliłam do tego autorytetu ( … tej autorytetki ...), ani nie wypisywałam w sztambuchu żadnych złotych myśli, za to z przyjemnością czytałam jej felietony, bo trzymały wewnętrzną logikę i były w wielu miejscach spójne z tym, co i jak myślę.

Ależ byłam naiwna.

Magdalena Środa, ikona krajowego feminizmu w wywiadzie opublikowanym w „Magazynie Świątecznym” w drugim dniu Kongresu Kobiet (ten kontekst jest ważny, kurcze blade) rzecze:


Wie pani, jak trudno jest kobietom łączyć pracę w domu z karierą zawodową? 

- Przecież łączyłam i łączę. Nie jest trudno.

Nie? Pani pierze, prasuje, zmywa, gotuje... 

- Pierze pralka, prasować nie trzeba, gotować uwielbiam. A sprząta mi pewna pani.

Mówi pani jak przedstawicielka wielkomiejskiej klasy średniej... 

- Nie. Mówię jak realistka. Kiedyś ''domowa kobieta'' pracowała 24 godziny na dobę. Dziś najbardziej konserwatywna konserwatystka ma pralkę, zmywarkę i dziecko przed komputerem


[„Nauczycielka”, wywiad Agnieszki Kublikz Magdaleną Środą, Magazyn Świąteczny 15-16 czerwca 2013 r.]



Ależ byłam naiwna.
Miałam ikonę za miarodajny głos, za głos wręcz międzypokoleniowy, za matuzalema feminizmu. Ikona tymczasem popada otóż w utopijny bełkot. Ikona, jak się okazuje, przemawia z obcej planety, nadaje z odległych gwiazdozbiorów, dość poważnie odległych od Ziemia-Polska-dzisiaj.

[Dla potrzeb czczej polemiki z tym kawałkiem wypowiedzi, który zacytowałam wyżej zastanawiam się, czy w mieszkaniu pani, która sprząta u Magdaleny Środy w czasie kiedy rzeczona sprząta – ergo: jest w pracy, sprząta mianowicie inna pani, żeby się PKB kręcił i żeby teoria się trzymała kupy i zyskała na uniwersalizmie?]

Wracając natomiast do Ziemia-Polska-dzisiaj.
Któregoś ciepłego wieczoru kilka dni temu wróciłam ze służbowej wycieczki.
Eskapada była forsowna, miałam za sobą kilka intensywnych godzin trudnych rozmów i kilka godzin podróży w upale w tę i we w tę.
Dochodziła dwudziesta pierwsza, Ojciec Dzieciom odcedzał ostatniego z nielatów z kąpieli. Zdążyłam (fuks!) na wieczorne czytanie, przeczytałam, odsłuchałam raportów dziennych (wszystkich trzech naraz, ekonomicznie), pomiziałam, posmyrałam, utuliłam.
Nielaty słodko posapywały w swoich łóżeczkach, kiedy nastawiałam pranie (żeby szkolnej odzieży starczyło do piątku, teraz wszystko się brudzi ekspresem), a później zawisłam nad żelazkiem i deską. W tym czasie – nie mam tu co prawda ikon feminizmu, mam za to wielodzietne rodzicielstwo w praktyce – w tym czasie dorosły płci męskiej zmywał, zamiatał i bezpardonowo poskramiał chaos parteru.

I tak się kiwałam nad deską do prasowania z miniaturową spódnicą Erny w ręku i się zastanawiałam bystrze co na obiad kolejnego dnia, co jutro w robocie od rana, kiedy wreszcie wymienić pościele (oj, przydałoby się!), kiedy ostatnio byłam tak zmęczona jak teraz, zdaje się, że wczoraj wieczór.

I pomyślałam wtedy – przez przypadek, słowo daję - że łatwo forsować światłe teorie feminizmu, te wszystkie tezy o wyzwoleniu kobiet z okowów realiów, uroczy bełkot o równouprawnieniu, więc – że jest łatwo działać w teorii feminizmu, kiedy się nie ma na bieżąco żadnych alergicznych nosów do obtarcia o dwudziestej trzeciej, żadnych wymiotujących o piątej nad ranem czterolatków, żadnych firanek do uprania, bo są od kurzu lepkie, żadnych obiadków do ugotowania każdego dnia, dzień w dzień (a nie tylko wtedy, kiedy ma być przyjemnie), w ogóle, żadnych codziennych powinności od których nie ma odwrotu, chyba, że się praktykuje życiowy eskapizm (albo nadaje z obcej planety).

Bo równościowo – który z facetów wracając z podróży służbowej nastawia pranie/myje podłogę/gotuje obiad na kolejny dzień?

Ależ byłam naiwna.


[Źródło: Facebook, profil I love Virginia Woolf]


Cóż, lubię słowo „feminizm”.
I lubiłam się definiować jako „feministka”, było to w sielankowych czasach, kiedy rzeczownik „feministka” miał co prawda nieco obciachowe konotacje, ale był jednak daleki od groteski.

Nadal i niezmiennie z zawodową ostrożnością podchodzę do tych, które swoje wypowiedzi o kondycji kobiety zaczynają od „co prawda nie jestem feministką, ale …”.
Dlaczego, pytam, dlaczego nie jesteś feministką?
Zarabiasz tyle, ile twoi koledzy na równorzędnych stanowiskach? Żadnych szklanych sufitów? Żadnych społecznych oczekiwań, że mimo wszystko powinno się wyjść za mąż i rodzić dzieci? Twoja domowa robota jest dobrze doceniona?

Twoja domowa robota …

Ależ byłam naiwna.

Agnieszka Graff i Elżbieta Korolczuk w tekście „Umatczyńmy Polskę” [znowu: Magazyn Świąteczny, 16 listopada 2012 r.] pisały o nadaniu społecznej wartości tym wszystkim koniecznym, a nietrwałym domowym pracom, które w statystycznej większości wykonują kobiety.

Pralka sama nie pierze. Chętnych antagonistów zapraszam do testowania pralki w rodzinie z trójką dzieci. Segregowanie, ładowanie, rozwieszanie, wreszcie rozprowadzanie wysuszonych kilogramów odzieży po szufladach i szafach. Tego nie załatwi skrót klawiaturowy ani żadna czarodziejska komenda.
Nie znam też wielu entuzjastek regularnego napełniania lodówki (stałego ogarniania, czego brakuje, co dokupić), szorowania zlewów, prania firan.

Bez entuzjazmu, ale robimy to.
Po pierwsze dlatego, że „pewna pani” u wszystkich nie posprząta.
Po drugie dlatego – co nieco wstydliwe dla „prawdziwej feministki”, ale niech tam –  więc po drugie dlatego, że zapanowanie nad przestrzenią domową daje swoistą przyjemność. Radość z robienia domu, przyjemność zabawy w dom, bywa, że masochistyczną.

W istocie, problemem nie jest sama konieczność wyprania, ugotowania i przetarcia blatów ścierą. Kwestią jest niska społeczna wartość tej roboty, traktowanie tych wszystkich niezbędnych do jako-takiego życia działań jako nie-pracy, zrzucanie ich na wyłączne barki kobiet.

I ikona feminizmu też tu dokłada do pieca.

Magdalena Środa mówi co prawda, że:

- Feminizm niczego nie zapomniał. Kwestionując ''naturalność'' ról żeńskich i męskich, feminizm od stu lat apeluje o sprawiedliwość: panowie, weźcie odpowiedzialność za swoje dzieci, za gospodarstwa domowe, za pranie i prasowanie! Sprzątanie nie jest czymś gorszym niż praca w banku, tylko mniej pasjonującym i pozbawionym wynagrodzenia. Feminizm chce jednak czegoś więcej

Czego? 

- Polityki. By cokolwiek zmienić, by równość stała się faktem, potrzeba udziału kobiet we władzy. 



Byłoby doprawdy cudownie i rozpłynęłabym się w tej wizji, gdyby nie to wszystko, co zostało powiedziane wcześniej i później w wywiadzie – gdyby nie padły te wszystkie zdania o „prawdziwej” wartości pracy zawodowej kontra uciążliwościom życia domowego i niezbędności ich outsourcingu.


Ten pani feminizm liberalny zapomniał, że macierzyństwo jest dla kobiet ważne. 

- Pewnie, że jest, ja tego nie kwestionuję, ale praca jest równie ważna.



Ja myślę, że praca jest inaczej ważna.
Zdecydowanie inaczej ważna, niż macierzyństwo.
To są inne kategorie, tfu, ontologiczne.
Praca jest na zewnątrz. Dla pieniędzy, satysfakcji, dla niezależności, realizowania planów i zamierzeń. Dla dyskontowania wiedzy i umiejętności. Istnienia w społeczeństwie.
Macierzyństwo jest ze sfery intymnej. Jest, albo - może być mocnym, kobiecym doświadczeniem. Rozwijającym. Et caetera. Nie chodzi o pieniądze ani o czcze sukcesy, chodzi o robienie człowieka.

Więc jedno i drugie jest ważne.
Moje doświadczenie jest też takie, że chcę mieć obydwa.


Ale niech mi nikt, do cholery, nie wpiera, że łączenie macierzyństwa z pracą jest łatwe.
Jest do stu diabłów trudne i jest trudne od nowa każdego dnia. Jest codziennym balansowaniem na krawędzi i codziennym ocieraniem się o szaleństwo. Jest pośpiechem, zawalonymi terminami to tu, to tam, jest własnymi potrzebami upchniętymi w zapajęczały kąt na strychu.

Feministko, wróć do domu, pisze Aleksandra Klich.
Jeszcze jakiś czas temu nie sądziłam, że przyznam jej rację.

Ależ byłam naiwna.








czwartek, 6 czerwca 2013

2.194

… kontynuując wątek krzyku ze skraju jezdni.



- ART. MET. – odczytuje Ojciec dzieciom z powabem (oraz z radością) językowego neofity. – Czy to coś od sztuki? – pyta.
Z pewnością.
Coś bliskiego Metropolitan Operze.
Hi hi.
Towarzystwo mam już w samochodzie strudzone moimi utyskiwaniami na chaos przestrzenny, na bajzel w nieadekwatnej ramce z malowniczych wzgórz, miszmasz związany wstążką Sanu w kolorze ultramaryny, kokardka z zapory w Solinie.
Jakże byłoby tu pięknie, skończenie urokliwie bez ofensywy zmurszałego żel-betu, bez przerdzewiałych, pogiętych poręczy.
Mój wielki koszmarny sen? Wiaty z metalowych profili kryte eternitem albo blachą falistą. Wszędzie te wiaty, szarża dwuteowników. A pod wiatami złom i stosy cegieł.
Więc ---
- ART. MET. – czyta Ojciec dzieciom.
Wracamy z jakiejś wycieczki i się zabawiamy intelektualną eksploracją przydrożnych terenów.
Właściciel składu artykułów metalowych dopadł mikrej tabliczki, tak miciupernej, że w reklamie poszedł w grypserę. Zakładam więc, że składzik ART. MET. jest również maleńki, nie większy od tyciej skrzyneczki. Że się sprzedaje w nim tylko pół nakrętki, a z gwoździ wyłącznie najmniejsze. I młoteczki z ucha środkowego. Filigranowy ekspedient odważa po gramie najcieńszych blaszek (pęsetą), a należność rozlicza w grosikach.
GR.
Tymczasem tuż za ART. MET. rozpiera się willa. Zamek, siedziba rodu, sadyba. Aż żal, że od lat niewykończona i obrosła chwastem i mchem. Dwa pokaźne skrzydła spina ośmiokątna wieża, cóż za śmiały zamysł właściciela – kilka palet pustaków, a jak znacząco podniósł prestiż budynku. Plus – dodał uciechy spoglądania z wysoka na rozległą dolinę. Ale cóż to, ach, cóż to, ręka inwestora drgnęła przy wycenie stolarki okiennej, więc w czterokondygnacyjnej wieży jest tylko jedno miniaturowe okno, mniej więcej w połowie wysokości, fantazyjnie upięte między linią okien dwóch sąsiadujących skrzydeł.
Azaliż jakaś dziewica wyrzuci przez nie którejś majowej nocy płową swą kosę i wciągnie do wewnątrz oblubieńca?
Śluuut.
Brr, modliszka.


Tak czy inaczej, niestety już wróciliśmy z przedłużonego, bieszczadzkiego weekendu.
Tutaj mamy własną codzienną biedę. Zwaną potocznie gimelą.


- Czemu już wjacamy z takich ładnych wakacji??? – dramatycznie jęknął Silny w drodze powrotnej.

Więc żeby ładnie trwało bezustannie ruszyliśmy następnego dnia na lokalny festiwal różaneczników (muszę, koniecznie muszę puścić w Internet te kiczowate zdjęcia z Tajemniczego Ogrodu w Kórniku).








środa, 5 czerwca 2013

2.193

Wystarczy, że wyjedziemy przed siebie (z nielatami na tylnym siedzeniu i z walizami w bagażniku), żeby się do mnie przyplątał jakiś niespodziewany Leitmotiv wycieczki. A to patriotyzm w niezobowiązujących formach, a to wrzask w przestrzeni - używając arcytrafnego określenia Piotra Sarzyńskiego.

Było tak. Ruszyliśmy na południowy wschód i okolica do mnie zawyła.
Dlaczego zawyła dopiero w Podkarpackim? Nie wiem.
Bo pierwsze pięćset ileś kilometrów to albo Heimat albo dużo autostrady i mało widać? (poza tym – drzemałam na siedzeniu pasażera)
Bo co prawda na zachodzie nad Wartą też nie jesteśmy bez winy, ale tu mi się już oko przyzwyczaiło? Więcej, tutaj jednak kontrast między naturą a architekturą jest mniejszy (to ma być potężny komplement dla Podkarpackiego). Tam, na południowym wschodzie, na samiutkim południowo-wschodnim cyplu RP natura naprawdę zapiera dech w piersiach. Więc architektoniczne wytwory ludzkiej ręki tym bardziej obrażają okolicę.

Jedziemy. Turli turli. Obudziłam się i łypię.
Jedziemy i się biję pokutnie w zbiorową pierś narodu, narodzie, po co ci przy drogach taki gąszcz reklam, że nie widać pobocza, reklam też zresztą w gruncie rzeczy nie widać, widać kakofonię kolorów, numerów telefonów i tekstów, których przejeżdżając nie da się odczytać, bo są za małą czcionką i za gęsto, bezużyteczny zbytek treści (zawory hydrauliczne, opony używane, glazura, zakład usług pogrzebowych, kompleksowo, pomidory za 3,69).
Narodzie, po cóżeś to sobie uczynił, że z drogi nie dojrzysz kotliny, za to rzędy obłupanych tablic, każda w innym formacie i w innym braku estetyki, każda wyje tu jestem!, przydrożna putanica ze sklejki?

Tam, gdzie byliśmy jest wąsko. Raczej klaustrofobicznie, jeżeli się migusiem przyjechało z rozległych, nizinnych przestrzeni. Wąsko, pagórki z prawej i z lewej, droga się malowniczo między nimi wije, a tuż przy drodze stoi chata. Drewniana. Ma sto pięćdziesiąt lat i doskonałe proporcje długości do wysokości i tak dalej, rozmieszczenia otworów okiennych, z godnością się chyli ku ziemi. Gospodarze się już w ubiegłym wieku przenieśli do domu z cegieł. Dom jest trzypiętrowy, z budowlaną fantazją, z podwyższoną piwnicą, z balkonami na każdym piętrze (a nie przyjemniej by się siedziało wprost na trawniku? o narodzie, narodzie, do którego przynależę …). Górnych pięter domu nikt od zawsze chyba nie używa, bo w szczerbatych oknach zawieszono wzorzyste tkaniny. W każdym inną. Przed domem – resztka pustaków z budowy, od 1981 przykrytych plandeką. Jakieś deski. Ciągnik Ursus, rocznik tużpowojenny, nieużywany od czasu oddania murowanego domostwa do użytku. Kawał sfatygowanej siatki zamiast płotu (narodzie, po co ci tu płot?). Sporo złomu, archiwalnych maszyn rolniczych, przydasi z rdzy i zbutwienia. Dużo wyrośniętych chwastów.
To jednak chyba nie z biedy.
Jest samochód. Albo i dwa. Poza tym - ile kosztuje uprzątnięcie własnego przydomowego burdelu?

Jedziemy kulawą trasą do Komańczy, jeden pas jezdni jest zdarty w półmetrowe wyrwy, turlamy się wąską wstążką asfaltu w ruchu wahadłowym, dwadzieścia kilometrów w godzinę, a tuż obok przejeżdżających aut, na skraju drogi kuca dwójka dzieci. Nachylają się nad wyłomem w asfalcie, jedno i drugie z patykiem i łowią. Buro, ponuro, beznamiętnie. Błoto, niedola, mizeria.
(jasne, przyjechała paniusia z miasta, wyfiokowała się, nadęła i wydziwia)
Paniusia z miasta i reszta wycieczki dwie posesje wcześniej minęła wypaśny plac zabaw, niechybnie wystawiony przez lokalną gminę za środki z dotacji na sport, kulturę albo na coś tam. Na wspieranie rodziny. Na kolorowym placu zabaw nie bawiło się żadne dziecko.
Więc to, nad czym należałoby zapłakać to nie – wstrząsający skądinąd – widok dzieci pławiących patyki na ulicy (a precyzyjniej – na dość ruchliwej trasie 892), ale – dlaczego nikt im nie pokazał, że można na huśtawki albo do piaskownicy?
Narodzie, narodzie.

Uwiera mnie ta przestrzeń i ten sposób myślenia.


A z drugiej strony, patrząc od pełnej strony szklanki (jakże malowniczo pełnej!) - po ubiegłorocznej, dość pobieżnej eksploracji Bieszczad (z nogą w ortezie kuśtykałam tylko nad Zalewem) ruszyliśmy w tym roku z impetem na połoniny.
O bogowie górotwórczych wypiętrzeń, jakże tam jest pięknie!


(a wrażenie, jakobym JUŻ nie nadążała na szlaku za nielatami jest błędne)