środa, 29 stycznia 2014

2.225 [O rozpoznaniu symbolicznym]


Trwa tryumfalny przemarsz Pomarańczowej Ramki przez internety, Ramka gwiazdorzy właśnie na demotywatorach [cel: gimbaza osiągnięty], ja, jej bezimienna matka-Frankenstein mogę się tylko cieszyć. Piję za powodzenie Ramki herbatę z cytryną.
Moja Pomarańczowa Ramko! Dżenderko ty moja! Karierko! 


To ten kolejny raz w życiu, kiedy czuję, że sława, uroda i fortuna są doprawdy w zasięgu ręki.
A później dzwoni budzik ---
i trzeba się zwlec z pościeli ;)))
Sny o potędze, któż z nas ich nie śni.

***

Tymczasem, parafrazując Mirona z „Tajnego dziennika” [a nie, że to tylko prozaiczne dziabdzianie o macierzyńskich udrękach]: fabuła współuczestnicząca.

Od dwóch tygodni ciągle dwoje jest chorych, permanentna infekcja.
Dzień w dzień, minuta w minutę któreś jęczy, inne ma gila.
Przebalowuję fortunę w aptece bez spektakularnych efektów.
Korporacje farmaceutyczne rosną w siłę przyssane do mojej portmonetki, gdybyż jeszcze mi od tego zdrowieli, przełknęłabym.
A tu kicha. Charczący kaszel i liczne wydzieliny.

Mojej narracji ja! ja! ja! nie ma.
Jest hot news, ile dawek mukofluidu wstrzyknęłam średnio na godzinę przez ostatnich czternaście dni do różnych nosów.
Wiele.
A ja! ja! ja!, w tych okolicznościach jednocześnie i ornitolog, i ptak z zaciekawieniem obserwuję atrofię własnego ja! ja! ja! w wielomacierzyństwie. To ciekawe. Serio.
Robię zapiski na mankietach.

***

Czytałam wczoraj notatkę z dyskusji w radiowej „Dwójce” - "O Matce Polce w ponowoczesnym kapitalizmie" (Bauman górą, też twierdzę, że zewnętrzne realia są coraz płynniejsze i znikąd już oparcia ani autorytetów).
Ale do rzeczy.
Kilkukrotnie wracałam do tego kawałka:

Dr Elżbieta Korolczuk, socjolog, współautorka książki "Pożegnanie z Matką Polką", przypomniała o historycznym pochodzeniu tego mitu. - Wydaje mi się, że w naszej obecnej rzeczywistości społecznej funkcjonują dwa punkty odniesienia do stereotypu Matki Polki - mówiła. - Z jednej strony mamy postromantyczny wizerunek, że Matka Polka to osoba, która dba o fizyczną reprodukcję narodu, sprowadza na świat kolejne pokolenia Polaków i Polek, ale też dba o reprodukcję kulturową, o język, edukację, kwestie religii. Ta wizja zakorzeniona jest w dyskursie nacjonalistycznym, w którym Matka Polka pojawia się w trójcy z Polonią i Matką Boską. Te trzy wyobrażenia kobiecości są bardzo mocno obecne w kulturze polskiej. Druga wizja pojawiła się w okresie PRL. To Matka Polka jako umęczona kobieta, która obładowana siatkami wraca do domu po pracy, musi ugotować obiad, uprasować ubrania, obsłużyć całą rodzinę i wszystko przygotować - opowiadała.

- Myślę, że te dwie figury łączy jedna rzecz - ciągnęła dr Elżbieta Korolczuk. - To nakaz poświęcenia i założenie, że owo poświęcenie jest altruistyczne, że wynika ono z głębokiej potrzeby serca. Dla wielu kobiet to rzeczywiście taka potrzeba. W założeniu jednak miały one otrzymywać w zamian pewien rodzaj szacunku, prestiż, symboliczne rozpoznanie ich roli. Praca macierzyńska i w ogóle praca domowa to jest przecież wielkie zadanie niezbędne dla funkcjonowania społeczeństwa. Wiele wskazuje jednak, że mimo tych poświęceń matka nie spotyka się z szacunkiem społecznym, nie przekłada się to także na jej emeryturę. Niestety żyjemy w systemie neoliberalnym, w którym jesteśmy oceniani na podstawie naszego sukcesu finansowego, a nie na podstawie sukcesu rozumianego np. jako dobre wychowanie dzieci albo dobre relacje rodzinne - dodała.




Czego oczekuję w zamian za fizyczną reprodukcję narodu?
Czego Wy oczekujecie?

Nigdy nie miałam złudzeń co do „prestiżu” bycia matką. Szacunek manifestujący się przepuszczaniem w drzwiach do windy mi niepotrzebny. Łapię się więc co najwyżej na „symboliczne rozpoznanie mojej roli”. Tak, zdecydowanie kręci mnie „symboliczne rozpoznanie roli”.
Supermatka zdechła, jest przemęczona dziergaczka dnia za dniem.

Biorąc pod uwagę okoliczności faktyczne zimowego sezonu przeziębień symbolicznym rozpoznaniem roli byłoby powiązanie Matki Polki w stałe związki frazeologiczne z takimi przymiotnikami jak skonana, utrudzona, bez siły.
Matkowanie męczy.
Rodzicielstwo męczy [bo u nas na chacie działają dżendery] i ta konstatacja nie jest czczym biadoleniem, ale stwierdzeniem faktów, o których uszanowanie upraszałabym.
O, jakże mnie irytują ciotki dobre radki wskazujące długim tipsem na tę albo na ową, która tak sobie dobrze radzi, a ma znacznie gorzej od ciebie, więc na co ty narzekasz, no ja nie wiem.

Nie chcę narzekać. Chcę za to w prywatnych rozmowach i w dyskursie publicznym przyzwolenia na rodzicielskie zmęczenie. Na prawo do bycia steranym obsługą nieletnich.


Rozmawiałam niedawno z koleżanką o wspólnej dalekiej znajomej, która dwa czy trzy miesiące temu powiła.
- I co? – pytam - I jak?
Nasza kuma była najszczęśliwszą ciężarną, całą w uśmiechach i radosnym oczekiwaniu na upragnione niemowlę.
- Przerażona, że to tyle roboty – mówi koleżanka. – Przytłoczona i depresyjna.
Macierzyńska sielanka ma nadal doskonały PR.
To mi się wszystko wiąże w jakąś makiaweliczną całość z kultem młodości, witalności, ogólnie – ze współczesnym nakazem bycia zadowolonym, uśmiechniętym, fit i maksymalnie w wieku 20+.
A jeżeli sobie nie radzisz, to łyknij tabletkę.

Dzieci?
Och, spędzamy kreatywnie czas w weekendy. A co wieczór mamy quality time.
Poza tym się dzielimy obowiązkami po równo z ojcem dzieci. Dwa razy w tygodniu chodzę na jogę, trzy razy biegam.

Kurdebalans, my z Ojcem dzieciom się nie dzielimy, każde orze to, co jest do zrobienia bez zastanowienia, a i tak kończymy dzień domowej roboty dzień w dzień po dwudziestej drugiej.
Nieżywi.


I tak wygląda życie, warto by to „symbolicznie rozpoznać” myślę.





wtorek, 28 stycznia 2014

2.224 [O voyeryzmach]


Otóż kiedy mnie opuściła w tym rozdaniu smykałka do pisania o sobie dla internetów trafiłam – cóż za wyrafinowana satyra prosto-z-biblioteki – na „Tajny dziennik” Mirona Białoszewskiego. Rzecz jest opasła, liczy ponad dziewięćset stron i porządnie wydana, w twardej oprawie i zszyta. Tom jest w sensie materialnym dość ciężki i treść też nielekka, imponująca narracja ja! ja! ja! na dziewięciuset stronach, muszę rzec, że to zdecydowanie mój faworyt na bloga roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego i poprzednich, i następnych. Rzadko czytuję dzienniki (i tu się ugryzłam w te dwa palce wskazujące, metaforycznie, którymi rąbię w klawiaturę; rzadko-bo-rzadko, ale teraz na przykład dla odmiany Pilcha i jakże mnie on przygnębia), więc – zasadniczo rzadko, bo od skanu z życia wolę jednak dobrze uszytą fabułę, a tu ten Miron. I jego bóle. Antybiotyki. Trzy łyżeczki galaretki z czarnej porzeczki, toż jest nieprzyzwoitością patrzeć w takie teksty, to voyeryzm.
Miałem sporo gości.
Była profesor Misia, docent Maryna i Małgorzata B. Małgorzata B. przyniosła mi pęk kolorowych świeczek.
Wigilijne statusy Mirona z fejsbuka, którego nie było, profetycznie. 1977.


Doświadczam, kategorycznie, przegrzania od nadmiaru ja! ja! ja! w internetach, od kakofonii nieprzemyślanych tez, od wystawiania tych swoich udrapowanych ja w witrynach. Przybranych sztucznym kwieciem. Narcyzkami przybranych. Plus samojebka od lepszego profilu.
O czym teraz myślisz? pyta witryna.
Wcale nie myślę, witryno.
Oraz nie mam [lepszego] profilu.


Wszędzie ja!, a może by mi ktoś przetłumaczył świat, bo nie do końca mi się bilansują pasywa i aktywa.
Od kilku dni na przykład nie wiem co zrobić z takim fantem, że kliknęłam beztrosko we wnętrzarski reportaż Jerzego Owsiaka i – cóż, voyerystka! – obejrzałam każdy obraz na ścianie, który było widać i puchaty ręcznik, obrotowe stołki w kuchni i wannę na girkach.
A teraz nie wiem, co mam sobie z tym zrobić. Chcę wierzyć w szlachetne intencje, w chwalebne pobudki, w „po czynach go poznacie”. W aparaty do przesiewowego badania słuchu, którymi mi testowano na salach poporodowych nieletnich. W te ostatnie nie muszę wierzyć, dotknęłam.
A tu co? Miał być dowód na skromne lokum w popularnym standardzie? To czas zwolnić piarowców, którzy na tak oskarowe dziełko pozwolili, dowód nie wyszedł.
Jeżeli chodziło o coś innego, to ja nie wiem o co, ale wyczuwam zgrzyt.

 ***

- Mama, - pyta Erna – a wiesz czym jest śmierć?
Końcem? Początkiem? Ostatecznym przeminięciem?
- Nie, - rzecze Erna – jest taksówkarzem do piekła.
I nie mam pojęcia, doprawdy, skąd tyle zgryzoty w tak filigranowej panience.

 ***

A skoro już jesteśmy przy fejsbukach, ba, cały czas jesteśmy przy fejsbukach, pisząc nie-o-sobie, bez przerwy w końcu tu o sobie piszę, więc skoro jesteśmy, to sztuczna inteligencja spod jurysdykcji stanu Kalifornia mnie wyczuła, niczym prosiak grzyba i - jak donosi Chuda - przestrzega przed korzystaniem z tutejszych refleksji.
   


Być zaszczycona ja.
Kurcze, serio.



Skąd bym wzięła kontent do tej notki, gdyby nie fejsbuk?
Bo otóż siedzę i łowię w lawinie beztreści i co-ja-widzę?, patrzę, widzę i rechoczę i oto po co mi fejsbuk.

Kilka dni temu wrzuciłam na blogowy profil skan z „Polityki” sprzed dwóch tygodni, cytat z Magdaleny Środy, wcześniej go jeszcze obwiodłam pomarańczową ramką przy użyciu zaawansowanych narzędzi programu Paint, żeby wyglądało ślicznie (ślicznie choć raczej nielegalnie, przymykam oczy na całą moją wiedzę o wykonywaniu autorskich praw zależnych i rozpowszechnianiu tak powstałych utworów, kiedy skanuję teksty i je wrzucam na serwis pod prawem Kalifornii albo na tutejszy, uznaję dla spokoju sumienia, że chodzi o cytat, o prawo do cytatu, tak, to zdecydowanie za każdym razem jest cytat):




Spodobał mi się ten bon mot, bo nie dalej, jak pół roku temu pisałam tutaj bulgoczący tekst o feministkach, którym w domach sprzątają przeznaczone do tych celów kobiety. A tu proszę. Jednak małżonek. Hm.
Więc wrzuciłam. Post – jak na moje niszowe miejsce w internetach - miał znakomite osiągi popularności i udostępnień. A po trzech dniach fotę udostępniła sama Magdalena Środa na swoim profilu, niestety bez moich kąśliwych uwag, za to z nieprawdziwą adnotacją, że grafikę uczyniła niejaka Europa+.




Nie, naprawdę nie Europa+. Ja, moi, me. Moją pomarańczową ramkę rozpoznaję nawet pod prawem Kalifornii.

Miałam powód do wewnętrznego kwiku przez dłuższych kilka chwil.




czwartek, 23 stycznia 2014

2.223 [O awarii na stykach]


Blog mi się zepsuł, jak Państwo widzą. I chociaż sytuacja nie jest nowa, powtarza się w nieregularnych zrywach od blisko dwunastu lat, od kiedy piszę „zimno”, to za każdym razem bywa – co tu kryć! – poważną psychofizyczną katastrofą, bo istotą grafomanii jest – ach! - niewysłowione cierpienie, kiedy grafomana opuszczają litery.
I ani ziu.

Tuż po Świętach chciałam Wam napisać, że nie-wiem-jak-Wy-to-robicie, ale ja nie umiem zdążyć z choinką, pierogami i z odprasowaniem nieletnich i jeszcze wrzucić status na fejsa, że merry christmas, Drodzy Czytelnicy.
Po prostu permanentne tyły.
Nie napisałam, bo zgubiłam alfabet, już mówiłam.

Później (i wcześniej) wielokrotnie przychodziła mi do głowy myśl, że coraz mniej i słabiej łapię z otaczającego świata, więc jak w tych okolicznościach pisać? No się nie da.

Żeby wymienić pierwsze z brzegu i w związku z Leitmotivem bloga – najpierw prof. Zoll, przewodniczący komisji kodyfikacyjnej prawa karnego przy ministrze sprawiedliwości (poprzednio, przypomnijmy, sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego tudzież rzecznik praw obywatelskich), który w antyaborcyjnym amoku wymiennie szafował w mediach „dzieckiem poczętym zdolnym do samodzielnego życia” i zarodkiem in vitro, nie wspominając o tak zwanej „pigułce wczesnoporonnej” (przy czym to, co jest w chwili obecnej dopuszczone do obrotu w Polsce nazywa się antykoncepcją postkoitalną, o ile się nie mylę).



… a zaraz po profesorze wigilijna demonstracja Katarzyny Bratkowskiej pt. „przerwałam tę ciążę, o której mówiłam” oraz „ciąża to nic takiego”. Okurde.

Od jednego i drugiego ekstremum jest mi niedobrze, literalnie mi słabo, gdzie w tym wszystkim choćby cień humanistycznej refleksji? Biłam się z myślą, czy aby czasem mnie blog i historia nie wzywają do notki do antykoncepcji, aborcji i innych takich dżenderach, ale nie, nie wzywają. Ginę w gąszczu cudzych słów i nie swoich tez, z których z żadnymi się nie identyfikuję niestety.



Później, w nagłej eksplozji optymizmu chciałam się z Wami podzielić radosną nowiną wyczytaną w newsletterze Rzecznika Praw Obywatelskich (hm, rzeczniczki w istocie). I chociaż ta wiadomość ma praktyczny wymiar dla, jak myślę, ułamka promila czytelniczek bloga, to w sensie społecznym jest przecież zwycięstwem pewnej macierzyńskiej myśli obywatelskiej, więc miałam zamiar z nią pobiec ku Wam radośnie w notatce. Nie pobiegłam.

Otóż zastępca rzeczonej Rzeczniczki skierował w połowie grudnia pismo do ministra sprawiedliwości, w którym to piśmie zwraca uwagę na dyskryminujące matki karmiące zasady prowadzenia egzaminów adwokackiego, radcowskiego i notarialnego.   

Miód na moje serce:

„Analizując zasady tych egzaminów należy także zwrócić uwagę na sytuację matek karmiących piersią. Obecnie mogą one opuścić salę egzaminacyjną w celu nakarmienia dziecka, jednak czas tej przerwy także nie jest doliczany do czasu egzaminu. Trzeba przy tym zwrócić uwagę, że pomimo, iż nie jest możliwe dokładne określenie częstotliwości karmienia piersią to ustawodawca w art. 187 ustawy z dnia 26 czerwca 1974 r. Kodeks pracy (Dz. U. z 1974 r. Nr 24, poz. 141 ze zm.), przewidział zasady regulujące prawo pracownic karmiących piersią do przerw wliczanych do czasu pracy. Zasadnym wydaje się więc wprowadzenie reguł pozwalających na doliczenie do czasu egzaminu przystępującej do niego kobiecie karmiącej piersią określonej przerwy na karmienie. Obecnie przewodniczący komisji egzaminacyjnej może zarządzić przerwę na karmienie dziecka, nie ma jednak możliwości wydłużenia czasu egzaminu o czas tych przerw.

Trzeba przy tym zauważyć, że z zgodnie art. 18 Konstytucji RP macierzyństwo znajduje się pod opieką i ochroną Rzeczypospolitej Polskiej. Niewątpliwie w celu realizacji tej konstytucyjnej gwarancji należy wprowadzić rozwiązania, w wyniku których kobiety nie musiałyby wybierać między zwiększeniem szans na zdanie egzaminu a karmieniem dziecka. Takie rozwiązanie sprzyjałoby również realizacji zasady równości kobiet i mężczyzn zawartej w art. 33 Konstytucji RP. Nie można zapominać, że zasada równości nie oznacza nakazu kierowania jednakowych norm do wszystkich podmiotów, ale takich norm, których skutkiem jest równość faktyczna tych podmiotów.


***

Zastanawiam się, czym się w dalszej kolejności oburzyłam. Chyba nagonką na Owsiaka, a później, chociaż z mniejszym impetem, hodowlą lajków na profilach „kochamy Łukasza Berezaka”. O tempora, o mores. To jak z tymi lajkami, którymi się świetnie najadają afrykańskie dzieci.
Nie-ogarniam-fejsa.

Oraz: rzeczywistość mi się zakrzywia.


A poza wszystkim i choćby nie wiem jak się wytężać moja doba ma nadal nędzne 24 godziny i nie chce się dowolnie modelować, w sensie – się beztrosko wydłużać, zwłaszcza po dwudziestej trzeciej, kiedy-dom-śpi.

Trafiłam ostatnio kątem oka na artykuł o matkach, którym się po porodzie (w domyśle: pierwszego dziecka) nagle skurczył czas i nie nadążają z tym, co dotychczas plus dziecko.
Od mojego ostatniego porodu za kwartał minie pięć lat, a coraz mniej nadążam i nie mam wrażenia, że mi ubywa macierzyńskich powinności, przeciwnie. Logika każe mieć nadzieję, że kiedyś nadejdzie apogeum, a później będzie już tylko coraz luźniej i luźniej i masa czasu na piłowanie paznokci i pisanie bez zawodowego celu.


Tymczasem jednak otóż blogowo zdechłam.
Pamiętacie Rachel Cusk i jej „kiedy stajemy się matkami, to umieramy”?
No więc kolejny wymiar tego bon mota jest taki mianowicie, że z przesycenia macierzyńskimi powinnościami (oraz pozostałym życiem) może dojść do atrofii własnej refleksji (czytaj: nie umiem pisać bloga, bo wieczorem lecę na ryj).

Mam nadzieję, że się wiarygodnie wytłumaczyłam.



A żeby zakończyć pozytywną refleksją – co prawda nie piszę bloga, ale za to czytam.
… książki dla dzieci.
I oto niuchając po wirtualnych półkach wirtualnych księgarń trafiłam (wiem, to niezbyt odkrywcze, za to demaskujące moje braki z dzieciństwa) na prozę Roalda Dahla, tego od „Charliego i fabryki czekolady”. Czytam nielatom jak leci. Teraz BFO. 



… dzieci. Ale w moich stronach niegrzecznie jest o tym rozmawiać.
- Nie do niary! – zawołał BFO. – Jeśli wszyscy prukuszkują, to dlaczego nie wolno o tym mówić? No ale nic …”

[źródło: Roald Dahl „BFO”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2003, str. 65]




„Prukuszka to wysłówka szczęścia” idealnie mi się wpisuje w konkluzję dzisiejszej notki.

Ahoj, Czytelnicy.