niedziela, 25 września 2011

2.016


Tymczasem pewien Długowłosy skończył osiem lat przy okazji wtorku.


- Mamo, - mówi. – mamo, mam złą wiadomość. Powiedzieć ci?
Zawsze się upewnia, czy powiedzieć, co ma powiedzieć. Mówię:
- Mów.
- Prawdopodobnie będę miał domowe z hiszpańskiego.
- O.
- Znasz hiszpański?
– pyta Nowy Człowiek.
Jest frasunek.
- Nie.
- No widzisz, ja też nie.

Houston, mamy problem.

Anegdota jest z pozoru niewinna, ale ilustruje.
Że do pakietu dzidzia nikt nie dołączył instrukcji, że z dzidzią się przerabia ponownie podstawówkę.
Kiedyś tego nie rejestrowałam, teraz mi się wyostrzył wzrok. Że obowiązek edukacyjny dotyczy całej rodziny, bez względu na stopień naukowego zaawansowania poszczególnych członków.
I nie tylko chodzi o to, że na wakacje można się wybrać jedynie w wakacje, bo poza wakacjami jest rok szkolny.
Chodzi też o zadania z treścią, o lektury szkolne w czasie wieczornej lektury. O każde popołudnie ustawione pod kątem „odrobić lekcje, kolacja i biegiem do mycia, w przeciwnym razie rano nie wydobędę was z łóżek”.
Nie mówiąc o licznych traumach typu „leci kamień z ręki kolegi, strzeli Nowego Człowieka w czoło czy strzeli w ciemiączko”.
Strzelił w skroń.
Nowy Człowiek dostał plaster, ja – zdalnie i post factum podałam sobie soli. Wdech, wydech. Jeszcze wiele takich kamyków w przyszłości.

Szczęście, że pierwsze dziecko w szkole jest jak szczepienie ochronne.
I o ile z pierwszym dzieckiem pierwsze dni w szkole są potężnym wstrząsem, o tyle z drugim są - po prostu.


W ogóle, ogólny postulat do losu jest taki, że błąd, że się dzidzia urodziła osiem lat temu bez instrukcji.
Pierwsze dziecko w rodzinie powinno nieść z sobą manual.
Takie nie pękaj, to minie.
Jakieś – nie idź w żaden dogmat, jest wiele dobrych dróg, nie ma macierzyńskiej prawdy objawionej.




Urodziny Nowego Człowieka są moim jednoosobowym dniem matki, moim osobistym macierzyńskim jubileuszem, moim introwertycznym obrządkiem ku czci przejścia na drugą stronę (tę z rozstępami, nadwagą i stałym troskliwym ściskiem mamciowej przepony), więc dla mnóstwa egoistycznych powodów daję nura, jak co roku, w zasoby przeszłości.
Ja – nieporadnie brzuchata, ja – skonfrontowana z popiskującym zawiniątkiem. Laktacja, pierwszy spacer i w co ubrać w listopadzie niemowlę.

Z lubością pielęgnuję te truchła, są mną.











piątek, 23 września 2011

2.015



Każda odtwarza sekwencję takich samych gestów. Najpierw trochę się wspina na palce i wsuwa torbę z laptopem na najwyższą półkę. Później zbliża twarz do lustra, palcami przeczesuje włosy a czubkiem języka obrysowuje usta. Skórzany żakiet/lekki prochowiec/przeciwdeszczową kurtkę wiesza na haku. Gładzi okrycie. Podszewka od wewnątrz, podszewka od zewnątrz. Przyklepuje. Siada. Patrzy na przestrzał okien, raz w prawą, raz w lewą stronę. Rozpina suwak torby, wyjmuje książkę, telefon, gazetę, butelkę wody. Jedna – kanapkę w folii aluminiowej.

Szczupła brunetka z płaskim brzuchem nad paskiem biodrówek jest imponująca. Ma sprężyste, opalone ciało, lśniące włosy. Samozadowolenie, sam sukces, władczym tonem dyktuje profesjonalne dyspozycje telefonowi. Niewielka blondynka w kolorowych japonkach odkleja się od okna i przeciąga wierzchem dłoni po kościach policzkowych. Na peronie zostali mężczyzna i chłopiec.
Pociąg rusza, dzwonią telefony. Kobiety kolejno wychodzą na korytarz, żeby kontynuować rozmowy. Niewielka blondynka ma dwa aparaty, żongluje nimi i grubym brulionem, w którym robi notatki. Ślini czubek palca, kiedy przewraca strony. Dziewczyna od kanapki w folii umawia spotkania, identycznie płynna w angielskim, jak w polskim, włączony laptop chyboce się na jej kolanach. Upija łyk wody, zakręca butelkę, odbiera telefon wsunięty na stałe między policzek a obojczyk. Jej palce, niezależne od górnej części korpusu, biją gęste staccato na klawiaturze.

Wieczorny pociąg ze stolicy do stolicy wielkopolski jest zatłoczony.

Piękna brunetka aranżuje deale. Później umawia się z przyjaciółkami na fitness i na zabiegi upiększające. Sobota, niedziela, przyszły piątek. Ciężki notatnik blondynki zsuwa się na podłogę. Nie patrzymy na siebie, ale jesteśmy teraz jedna w życiu drugiej. Wiem, że dziewczyna ze środkowego miejsca po przekątnej ma spotkanie w poniedziałek w Bydgoszczy. Blondynka nie znajduje już wolnych terminów między którymś a którymś.
- Dzień dobry pani Ewo, - mówi nagle brunetka do telefonu. Obniżyła głos, już perliście nie chichocze. – jak tam dzieciaki moje?
Nie wychodzi na korytarz.
- A u Oli w przedszkolu? – pyta. – Wszystko było w porządku?
- Z czym? Z czym był obiad? – ton blondynki nagle łagodnieje. Nachyla się do telefonu, jak do dziecięcego ucha. – Słuchaj, kochanie, - mówi. – kocham cię mocno i całuję.
Ręce dwujęzycznej nie przestają się ścigać po klawiaturze.
- Cześć, kochanie, znalazłaś ten test? – rzuca nagle między policzek a obojczyk. – Julia, co ty robisz? – dwujęzyczna się irytuje. – przecież to strasznie ważne! Pani powiedziała, że ci da dwóję, jeżeli go nie przyniesiesz!
Po drugiej stronie słuchawki trwa, widać, zwarty opór.
- Nieważne, - denerwuje się dwujęzyczna, łokciem zapobiega upadkowi laptopa. – Zejdź na dół i poszukaj tego testu! Zejdź! – długo milczy do słuchawki. – Zejdź! To strasznie ważne! No!
Patrzę przez okno w lewo, w prawo, udaję, że skupiam się na lekturze książki, wszystkie udajemy, że pozostałe nas nie interesują.
- To pa. – dwujęzyczna wzdycha z ulgą. - Pa, pa. Kocham cię.


Jesteśmy takie same, do szczegółu podobne, matki dziergaczki rzeczywistości.

Matki-Nie Można Odpuścić.
No i - Nikt Mnie Nie Zastąpi.













niedziela, 18 września 2011

2.014



Pod kawiarnianym parasolem, który pobieżnie chroni nas przed drobnym kapuśniakiem Erna je porcję lodów waniliowych w waflu, Nowy Człowiek pije napój gazowany o pomarańczowej barwie a Silny miesza w mojej kawie. Dąsa się, nie chce nic słodkiego ani soku przez rurkę. Nic, nie, fuj i buaaa. W ciągu tygodniu o takiej porze, jak ta drzemie, w weekend żadną siłą nie zaśnie, więc walczy ze znużeniem, byle go nie ominęła jakaś atrakcja, której dostąpią starsi.
- Mogę spróbować loda? – Nowy Człowiek wychyla się ze swojego miejsca, strużka wody kapie z parasola tuż za jego plecami. – Nie mam gazu na języku! – zapewnia i z pasją demonstruje odnośną część ciała.
Erna zazdrośnie chroni resztki lodowego przysmaku.
- Ale masz palce na krzyż! – odpowiada.
Przez chwilę - powiedzmy - negocjują, ostatecznie dopełniają rytuału wymiany.





----------------------------------------------------


Mam nadzieję, że minione dwa tygodnie zamykają okres szkolnej inicjacji. Erna już chyba dostatecznie przetarła sobie szlaki i znalazła punkty odniesienia w nowych, większych realiach [dłuuugie korytarze szkolne, duuużo duuużych dzieci, wieeelkie sale]. Wśród trzech najlepszych koleżanek Erna wymienia i tę, która jakiś czas temu powiedziała, że się obraża na Ernę na śmierć i życie i na amen i na zawsze. Niewielcy ludzie, tłumaczyłyśmy sobie wtedy z Erną, wcale nie myślą „na zawsze”, kiedy mówią „na zawsze”.
Miałyśmy rację ;)


Ja za to na zawsze pozostanę orędowniczką zerówki, jako pierwszej szkolnej klasy.
Ci, którzy upierają się, że wszędzie w Europie małe dzieci chodzą do szkoły, więc dlaczego niby u nas nie, wszyscy hurra optymiści reformy mogliby, sądzę, przed wdaniem się w czczą debatę zajrzeć do podręczników do pierwszej klasy. Dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy wertowałam taki komplet, świeżutkie nowoczłowiecze ćwiczenia i czytanki na kredowym papierze ze ślicznymi zdjęciami, dopadła mnie zapaść. Nie ma zmiłuj, krótkich tekstów do czytania jest tylko trochę (i niestety nie jest to Falski), kilka stron dalej czytanki mają już wiele, wiele zdań. W ćwiczeniach jest trochę szlaczków, ale zaraz zaczynają się wyrazy i całkiem spore zdania do przepisania. Dla dzieci, które nie piszą i nie czytają i mają sześć lat i – na przykład nie chodziły do przedszkola nauka z takich książek musi niezłą zabawą. Sport z gatunku, myślę, raczej ekstremalnych. Abstrahuję od tego, że stresem jest już samo pójście do wielkiej szkoły z labiryntem długich korytarzy i z chmarą dużych dzieciaków wokół.

Więc trwam w moim zdaniu - zerówka jako miejsce przejściowe jest idealna. Nie mam zawodowego
backgroundu w tej mierze, ale na przykładzie własnej dwójki twierdzę, że zerówka (a nie ostre zakuwanie) jest odpowiednia do etapu rozwojowego sześciolatka. A dziecko, które nabrało nawyku chodzenia do szkoły i ją oswoiło w zerówce, w pierwszej klasie się z ochotą skupi na ekspresowym nabywaniu umiejętności w czytaniu i w pisaniu.
Łączenie wejścia w podstawówkę (która w polskim wydaniu rzadko bywa przytulnym gniazdkiem, często za to jest potężnym kombinatem) z aktualnym programem na pewno nie dzieje się z pożytkiem dla głównych zainteresowanych.

W tym kontekście jednak mnie śmieszy, że pani minister od sześciolatków wycofuje się wyborczo ze swoich pomysłów sprzed czterech lat. Mogłaby przy okazji przyznać, że jej zabrakło wyobraźni zamiast zrzucać winę na kulejącą infrastrukturę i niedofinansowane samorządy terytorialne. Puchaty dywanik w każdej pierwszej klasie nie jest uniwersalnym remedium na wszelkie bolączki sześcioletnich pierwszych klas.

Manewr z przedwczesną zerówką Erny jest moim osobistym kuku pokazanym pani H.a.l.l.




----------------------------------------------------


Zabawny wątek się pojawił w życzliwych komentarzach, że otóż nieszczęśliwie pitolę o feminizmie i o czymś tam/ czymś tam a Erna biega na zdjęciach w różowych kokardach i się wdzięczy do zwierciadła.
Sama niestety nie widzę związku między krojem spódnicy a poglądami, więc trudno mi się osobiście ustosunkować do zarzutu wychowywania Erny na naiwną niunię przy użyciu falbany. Tym niemniej kwestia jest chyba jednak nieco szersza, niż obrąb sukni Erny.

Ten pogląd można, zdaje się, sprowadzić do zdania, że kobieta, żeby być traktowana poważnie powinna wyglądać i się zachowywać, jak facet (a prawdziwa feministka nie goli nóg i pach).

Trudno o bardziej feministyczne zdanie, o buacha cha. Że prawdziwie rozumną kobietą jest wyłącznie podrabiany facet.

Cóż, Erna woli spódnice od spodni, tak.
Nie dlatego, że ją tak indoktrynowałam, ale dlatego że.
Poza tym - całkiem sobie radzi.
Spódnica raczej nie przeszkadza jej w myśleniu. Mnie - nie.

A Wam?








piątek, 16 września 2011

2.013

Nowy Człowiek przegrał wybory.
I to tylko jednym głosem, tak twierdzi. Więc przez jeden pochopnie oddany albo jeden nierozważnie stracony głos jest vice-premierem, vice-prezydentem, vice-dyrektorem czy jak tam.
Wybory były powszechne a konkurencja niebagatelna, bo większość klasy skorzystała z biernych praw wyborczych.
- Erno, - Nowy Człowiek pyta poważnym tonem. – czy w twojej klasie jest rząd?

- To się nazywa trójka klasowa. – mówię i z trudem trzymam twarz w ryzach.
Erna przybiera tajemniczą minę, taką, że „co prawda nie rozumiem, o co aktualnie chodzi, ale generalnie jestem oczytana, inteligentna i bystra. Oraz urocza”.
Wzrusza ramionami,
- W zero nie ma trójki klasowej. – próbuję zdyscyplinować Nowego Człowieka. – Przecież wiesz.
Nowy Człowiek leciusieńko się nadyma, ale zaraz spuszcza bąbel. Słabo maskując potężne zadowolenie tłumaczy na wpół niezainteresowanej Ernie, że został demokratycznie wybrany na wiceprzewodniczącego klasy drugiej-najfajniejszej.
Respekt.


Tymczasem Erna mimo wczesnej pory przyodziała strój szkolny, przygładziła falbanę, poprawiła kokardę, wyświeciła rękawem pantofle.
- Ładnie wyglondam – pyta. - na lustrze?
Wdzięczy się do siebie.
Odpowiadam jej:
- Niewymownie.
Erna uśmiecha się lekko.
- Ale napjawde, napjawde ładnie wyglondam tak na oczach. – wzdycha. - Bo lustjo to tylko odbicie ...
… A odbicie jest zaledwie słabym cieniem prawdy, masz słuszność, dziecię z jaskini platońskiej ;)


Silny wymógł na mnie owinięcie go w znoszoną szkolną bluzę Nowego Człowieka. Bluza jest dla Silnego tak długa, jak suknia ale wygląda szkolnie, więc nad wyraz dorośle. Silny jest szczęśliwy.
- Ja. Iść. Do koły. – mówi wolno i dobitnie (pod bluzą ma piżamę i ogólnie jest gotów do wyjścia na poranny chłód). - Ja. Iść. Do koły. Kuju-ju, kuju-ju. Ja iść do koły.

Kiedy ostatecznie nie udaje mu się podczepić pod ekipę jadącą do placówki poboru wiedzy, jego rozpacz ociera się o histerię a płacz nie daje się ukoić.


czwartek, 15 września 2011

2.012



- Sklejone! Sklejone! Wszystko twajde i sklejone! – Erna z niechęcią grzebie w kopczyku makaronu ugotowanego, powiedzmy, al dente.
Okręca długie nitki wokół zębów widelca.
- To najpyszniejsza kolacja, – wzdycha - jaką kiedykolwiek jedliśmy.
Bo być niewolnikiem logiki jest, jak widać, passé.
Silny z wprawą operuje strzęp kuraka nożem i widelcem. Mantruje:
- Ma pó. Ja sam … ma pó. JA SAM! Maaa
Zawsze kroi na pół, niezależnie od liczby części.
Nowy Człowiek nic nie mówi, smętnie wchłania kolejne kęsy. Strata czasu! strata czasu! pograłbym w coś! - donosi nowoczłowieczy body language.
- Ale zjedz jeszcze chociaż te grzybki! – chwytam Ernę w połowie ucieczkowego zeskoku z krzesła.
- Grzybki, grzybki – Erna unosi ręce. – co mi dadzą grzybki? Czy szczęście?
- Czy pecha …
- ożywia się Nowy Człowiek.
- Tak! – cieszy się Erna. – Pecha mi dadzą! – zsuwa się z krzesła. – To nie jem!


Ależ szybciej, szybciej – chciałoby się jęknąć - jedz szybciej! Jeszcze arytmetyka z Nowym Człowiekiem (Krysia ma siedem pocztówek, a Zosia ma o cztery pocztówki więcej, ile pocztówek ma Zosia?), jeszcze pakowanie worka na wf. Jeszcze doprowadzić dwa szkolne zestawy ubraniowe do użytku.
Erna miała zadanie domowe ale go nie odnotowała w łaskawej pamięci. Dyskretny mail od Pani Wychowawczyni ratuje Ernę przed jutrzejszą wpadką (Erno, Erno, czym ty się zajmujesz na lekcjach? Czyżby bitwą na bakugany z kolesiem z sąsiedniego stolika?)
- Zero be wszystko wie! – odpowiada na to ze swadą Erna.
Popołudniowy czas jest gęsty.
A do podstawówki nielatów chodzi w istocie cała rodzina.


No i toczymy – wszyscy – nierówną walkę z wrześniem. Eksmituję rozkoszne kurczaczki z pościeli o siódmej dziesięć. Brutalna pora, środek nocy, Erna się wyciąga sztywno pod kołdrą w niemym proteście. Po chwili się wzdraga, pobieżnie budzi i z niemego protestu płynnie przechodzi w nie-niemy.
Nowy Człowiek, już ubrany ale dość po łebkach zapięty miota się w panice między swoim pokojem a dominium Erny.
- Pospiesz się, - zaklina. – spóźnię się przez ciebie! Pospiesz się! Spóźnimy się! To szkoła a nie jakieś żarty!
Rano jest raczej nerwowo i nie widzę recepty.


Kiedy przychodzę po nich po południu siedzą zrelaksowani, ramię w ramię w świetlicy, braciszek i siostrzyczka z karty pocztowej, reklama wielokrotnego rodzicielstwa albo się uganiają razem po boisku. Przygodny obserwator mógłby powziąć zgoła fałszywe podejrzenie co do natury ich relacji siostrzano-braterskiej.
W szkole trzymają TAKĄ sztamę.
Lubięto.
Nie ukrywam.


A Erna, przypomnijmy – Erna-lat-pięć, na fali identyfikacji z Nowym Człowiekiem poczłapała za bratem na próbne zajęcia z robotyki (Zbiórka pod dużym drzewem o piętnastej! – zarządził Nowy Człowiek. Erna co prawda dość powierzchownie kuma godziny, ale ostatecznie się znaleźli i poszli na warsztaty stylem ręka w rękę).
Zajęcia się przeciągnęły i zamiast w świetlicy albo na zjeżdżalni zlokalizowałam nielaty o 16:30 w ferworze sterowania robotami do przenoszenia, dźwigania i jeżdżenia. Erna, wkomponowana w zespół dryblasów z trzeciej albo z czwartej odmówiła opuszczenia stanowiska przy sterownikach robota do wyłuskiwania cukierków z miski.
Nie, nie i nie. Kobieta jest zajęta.
Korzystając z chwili zagadnęłam prowadzącego zajęcia pytaniem o sens zapisywania na warsztaty Takiej Małej Dziewczynki.
Miałam wrażenie, że akcentuję MAŁĄ. W każdym razie chodziło mi o aktualny rozmiar Erny a nie o jej płeć.
- Jest! – radośnie zakrzyknął nauczyciel. – Dziewczynki mile widziane!
A później mi opowiedział o swoich doświadczeniach z innych szkół. Że dziewczynki się wstydzą. Dziewczynki nie są zainteresowane. Nie ma ich.
A oto i długofalowy skutek kompulsywnego obdarowywania dziewczynek lalami z wąską talią i nogami od pach do ziemi. Przykre.


Nie wiem, czy Erna ma handicapy, bo jako siostra braci żyje wśród klocków, potworów i walk na miecze.
Czy to może jednak skutek tego, że nikt nigdy w odniesieniu do niczego jej nie poinstruował, że „to nie dla ciebie” (w domyśle – „bo jesteś dziewczynką”)?

Na tym etapie rozwojowym nie wierzę w płciowe PREDYSPOZYCJE do matematyki albo do zajęć technicznych. Wierzę za to w PREFERENCJE. A te się kształtuje. Chyba.


A szkoła? Z naszej się nie da wyjść. Bo jeszcze to i ten tego i jeszcze na boisko a później zobaczyć, jaki film puszczają w 0 c. Byłoby irracjonalnie pięknie, gdyby nielaty zachowały aktualny entuzjazm dla placówki przez pozostałe lata tak zwanego obowiązku edukacyjnego.




I amen, powinnam rzec.









środa, 14 września 2011

Kto zrobi zastrzyk hipopotamowi?

Dzień dobry.
Nazywam się Q.
A Q, jak wiadomo, to jest hipopotam.
Mieszkam z mamą i z tatą na naszej sawannie.
Przyjaźnię się z lwem Janem i ze słoniem Felkiem.
Lubię się pluskać w płytkiej wodzie i tarzać w ciepłym błotku. Lubię lody z liści baobabu. Lubię chodzić do szkoły. Jestem już w pierwszej klasie!
Nie lubię …

Ale zacznijmy od początku. To długa historia.

Mama mówi, że się urodziłem na długo przed terminem obliczonym przez Doktora Geparda. Mama mówi, że to się nazywa, że byłem wcześniakiem. Niebezpieczny początek!
Mama, kiedy mi o tym opowiada, zawsze siąka nosem. Chyba płacze. Powtarza, że bardzo się o mnie bała. Kiedy się urodziłem byłem bardzo malutki. Pewnie, że macie rację - wszystkie noworodki są niewielkich rozmiarów w porównaniu do dorosłych, ale ja byłem wiele razy mniejszy od zwykłego hipopotamiego brzdąca. Byłem tak mały, że mama na początku się bała wziąć mnie na ręce i mnie nakarmić albo przytulić. Była pewna, że mi coś urwie, złamie albo pogruchoce.
Czy to się w ogóle wam mieści w głowie?

Całymi tygodniami leżałem w szczelnym, ciepłym kokonie – to się nazywa inkubator – w szpitalu u Doktora Geparda. Pani Pielęgniarka Okapi podawała mi leki przez plastikowe rurki wbite w moje ciało – to się nazywa kroplówka. Teraz już nie pamiętam, czy coś mnie wtedy bolało. Mama mówi, że nie płakałem w ogóle.

Leżałem tak, i leżałem, i rosłem. Mama coraz mniej się bała wyjmować mnie z inkubatora i się ze mną bawić. Lubiłem ciepłą skórę mojej mamy i jej radosny uśmiech. Doktor Gepard uspokajał, że jeszcze tylko miesiąc, jeszcze tylko trzy tygodnie, tylko dziesięć dni i – wracamy! To znaczy – mama wraca do domu, a ja się przeprowadzam - z inkubatora do własnego łóżka. Do tej pory przecież nie znałem niczego poza szpitalem.

I wreszcie zostaliśmy wypisani (tak się mówi o pozwoleniu na wyjście ze szpitala, kiedy dziecko jest już zdrowe).
Tata przyjechał po nas naszym obszernym, wygodnym wozem. Jechaliśmy wolno przez rozświetloną południowym słońcem sawannę a mijane zwierzęta nas pozdrawiały, machały do nas serdecznie, przesyłały całusy.
To było naprawdę fajne!
A później tata zatrzymał się przed domem. Wysiedliśmy. Mama niosła mnie na rękach.
Nasz dom był ogromny i – co mnie zaskoczyło najbardziej – zupełnie nie biały, jak szpital, ale bardzo kolorowy.
Ściana z miękkiej gliny w salonie mieniła się rudo. Girlandy żywo-zielonych pnączy spowijały taras. Mój pokój był szafirową laguną. Łazienka przypominała wnętrze perłowego małża. Dom był tyle razy piękniejszy od szpitala, że od razu pomyślałem, że nie spotka mnie tu nic przykrego.
- Możesz iść się pobawić w kałuży. – zaproponowała mama.
Nigdy wcześniej nie tarzałem się w błotku, więc z impetem wskoczyłem w płytkie bajorko, rozbryzgując na boki pióropusze wody.
Rodzice zaśmiali się głośno.
Tata zrobił dla nas pyszny obiad. Po obiedzie siedliśmy w dużym pokoju na kanapie z miękkich liści i czytaliśmy książki.
I wtedy rozległ się dzwonek.
- Kto to? – spytałem.
- Pewnie Pani Okapi. – odpowiedziała mama i poszła otworzyć drzwi.
Nie zdążyłem zapytać, czy chodzi o Panią Okapi z oddziału noworodków.
- No, mój malutki … - Pani Pielęgniarka Okapi pochyliła się nade mną. Pachniała szpitalem, kroplówką i inkubatorem. – Grzecznie podaj mi rączkę …
Pani Okapi uniosła z tacy wielką strzykawkę zakończoną długą, cienką igłą. Mama pogłaskała mnie po głowie i cicho szepnęła, że jeszcze przez jakiś czas będę musiał dostawać lekarstwa, bo jestem osłabiony.
- Nie! – krzyknąłem.
W domu nie miało mnie spotykać już nic nieprzyjemnego!
- To niesprawiedliwe! – wołałem. – Nie zgadzam się! Zastrzyk boli!
Pani Pielęgniarka Okapi westchnęła głęboko. Tata posadził mnie sobie na kolanach i mocno przycisnął do brzucha. Zamknąłem oczy.
- AAA! TO BOLI! – wrzasnąłem. – BOLI! BOLI! BOLI! PUŚĆ MNIE!
- Przecież nic już nie robię. – roześmiała się Pani Okapi.
Stała w niewielkiej odległości od naszej liścianej kanapy i porządkowała jakieś instrumenty w małym, skórzanym kufrze.
- Kiedy dostanę zastrzyk? – załkałem.
- Już dawno po nim. – odrzekł tata i dał mi siarczystego całusa.

Pani Pielęgniarka Okapi przychodziła do naszego domu jeszcze przez wiele tygodni, za każdym razem z wielką strzykawką zakończoną ostrą igłą. Płakałem, uciekałem, chowałem się w szafach albo pod kuchennym stołem, ale mama znajdowała mnie wszędzie, w każdej kryjówce i przy wtórze jęków i zawodzeń odbywaliśmy przykry rytuał ukłucia.

- Jak się dziś czuje mój mały cyrkowiec? – pytała Pani Pielęgniarka Okapi stając w drzwiach naszego domu. – Dzisiaj wskakujesz do kufra czy chowasz się za zasłonką?
Mama chichotała, mnie nie było do śmiechu.
Zastrzyki są okropne!

Aż w końcu nabrałem odporności, wzmocniłem się i Pani Pielęgniarka Okapi przestała do nas przychodzić. Odetchnąłem z ulgą.
Do czasu szczepień okresowych.

Wyznam Wam coś w zaufaniu. Kiedy jesteś mały i w panice uciekasz przed lekarzem wszyscy mówią „o, jaka słodka dzidzia!” i próbują cię zabawiać, odwrócić twoją uwagę od nieuchronnego bólu. Mama cię bierze na kolana, obiecuje lody ze słodką śmietaną i nowy zestaw klocków, bylebyś tylko podciągnął rękaw i siedział bez ruchu. Pielęgniarka Okapi robi ci teatr kukiełkowy z butelek syropu i z bandaża, więc nawet nie czujesz, że się zbliża ukłucie.
Bach! Ał! Sssyk! I po sprawie.
Dobrze być małą dzidzią, która się boi doktora.

Kiedy rośniesz i nabierasz ciała i już ważysz z trzysta kilogramów, nikt ci nie mówi „ciu, ciu, hipopotamku”. Pani Pielęgniarka Okapi po prostu wskazuje fotel w wielkim białym gabinecie i nakazuje surowym tonem:
- Q, proszę, siadaj i podaj mi ramię. Zaszczepię cię teraz przeciw pustynnej gorączce.
A ty wcale nie chcesz podawać ramienia ani podciągać rękawa. Ani usiąść.
To znaczy, TY, czytelniczko albo czytelniku może nawet i chcesz, bo lubisz być szczepiony, ale JA, Q, hipopotam nie chcę. Dobrze wiem, jak smakuje ukłucie. Paskudnie!
Brr.
Nie cierpię tego uczucia, kiedy lodowata igła zanurza się w moim ciele. I kiedy psssyt! – tłok strzykawki wciska mi zimny lek pod skórę.
Ohyda!

Tymczasem jednak niemal zapomniałem, że zastrzyki są takie paskudne.
Aż nadszedł dzień okresowych szczepień ochronnych.

Tego ranka Pani Antylopa Gnu zapowiedziała, że zamiast lekcji w szkole pójdziemy do przychodni, do Pana Doktora Geparda, odbyć coroczne szczepienie małych zwierząt przeciw pustynnej gorączce.
Poczułem, jak uginają się pode mną nogi. I jak ciemnieje mi w oczach.
Nie wiem, jak dotarłem na miejsce. Szedłem w parze z lwem Janem i starałem się nie myśleć o tym, co ma mnie dziś spotkać.

- Zastrzyki, zastrzyki … - mruknął pod nosem Doktor Gepard, przyglądając się z uwagą uczniom naszej klasy zebranym w szpitalnej przychodni. - uwielbiam zastrzyki, kroplówki i mój śliczny tomograf …
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to tylko taka mantra, czyli zdanie, które się powtarza bezwiednie, raz po raz. Doktor Gepard w chwilach zadumy powtarzał zdanie o zastrzykach i kroplówkach.
Zastrzyki?
Zadrżałem.
Zlał mnie zimny pot.
Moje solidne, jak młode pniaki hipopotamie nogi ugięły się pode mną, jakby były z cukrowej waty.
- Ratunku! – wrzasnąłem. – RATUNKU! S.O.S! NA POMOC!!!
Uczniowie mojej klasy patrzyli na mnie, jak na szalonego aktora. Niektórzy ukradkiem chichotali, inni pokazywali mnie sobie palcami.
– RATUNKU! – darłem się. - S.O.S! NA POMOC!!!

Stara Marabucica Helena, która tego dnia przyszła do szpitala oddać krew jako honorowy dawca, rzuciła się z parasolką na Doktora Geparda.
- Wstydziłby się pan! – huknęła, wymachując brezentowym orężem. – Taki duży a dręczy takiego malucha!
Korzystając z okazji czmychnąłem pod ławeczkę dla oczekujących. Wciągnąłem brzuch, przylgnąłem płasko do lodowatej posadzki i wstrzymałem oddech.
Doktor Gepard odłożył strzykawkę, którą właśnie szykował, żeby nią zaszczepić Marabuta Michała (Marabut Michał siedział dziwnie spokojnie i nawet śmiał się pod nosem) i skłonił się z galanterią i z szacunkiem dla starszej damy.
- Pozwoli pani, - rzekł. – że się w tych okolicznościach oddalę. Nic tu po mnie.
Jednym susem przemierzył szpitalną poczekalnię i zniknął za drzwiami oddziału intensywnej terapii.
Zostaliśmy, wszystkie co do jednego pierwszaki ze zwierzęcej szkoły, zdani na łaskę Pani Pielęgniarki Okapi.
- Podnosimy rękawy, podchodzimy po kolei. – rzekła surowo nasza biało odziana dręczycielka. – Zaszczepione dziecko siada na ławeczce pod oknem.
Uczniowie mojej klasy zaczęli podchodzić do Pani Pielęgniarki Okapi. Żyrafka Kiki, lew Jan, trzy małe mandryle (oni - trzymając jeden dłoń drugiego w dłoni), Felinka i Felek, rodzeństwo słoni, antylopa Hanka …
Pani Pielęgniarka Okapi kolejno szczepiła dzieci a później odnotowywała ten fakt w dzienniku klasowym.
- Jednego mi tu jeszcze brak. – rzekła na koniec. – Haniu, - zwróciła się do antylopy. – bądź tak miła i pójdź poproś tu pielęgniarzy-jaguarów. Zaznacz, że to pilne. Bardzo ich potrzebuję.
Skurczyłem się w mojej kryjówce pod ławką a gdybym był kameleonem zlałbym się pewnie kolorystycznie ze ścianą przychodni.

I wtedy podszedł do mnie Jan.
Ukląkł tuż przy ławce na podłodze.
- Hej, Q, jesteś bohaterem – szepnął. – pamiętasz?
Tak, pamiętam, rzekłem, doskonale pamiętam o naszej przysiędze bohaterstwa złożonej zeszłego lata nad Potokiem Zebr.
- A bohaterowie nie chowają się pod ławeczką, - ciągnął Jan. – tylko stawiają czoła kłopotom. Pamiętasz nasze Zasady Bohaterów?
Pewnie, że pamiętam, szepnąłem.
- Boisz się zastrzyku? – cicho przemawiał do mnie Jan. – Pomyśl, że za chwilę będzie po nim i zamknij oczy albo zaciśnij zęby. Spójrz, nawet trzy małe mandryle przeszły przez szczepienie z uśmiechem.
Odetchnąłem głęboko.
- Może mają grubszą skórę, niż ja? – rzuciłem nieśmiało.
- Grubszą skórę od ciebie? – roześmiał się lew Jan. – Żartujesz? To ty masz najgrubszą skórę ze wszystkich zwierząt!
- Hm. – westchnąłem.
- Wyjdź spod tej ławki i nie bądź już dłużej własnym strachem. – Jan trącił mnie łapą. – A jeżeli chcesz, to potrzymam cię za rękę.
- Pewnie, że chcę. – rzekłem.
Wyczołgałem się spod siedziska. Stanąłem przed Panią Okapi. Otrzepałem zakurzone spodnie.

Strzykawka, którą wzięła w rękę Pani Okapi była TAKA malutka. Tycia, tycia. Myślałem kiedyś, że strzykawki są znacznie większe, ogromne.
- Nie jestem własnym strachem! – zawołałem donośnie, zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę.
Drugą ścisnął mi Jan. To dobry kumpel!
Pani Pielęgniarka Okapi zaszczepiła mnie tak szybko, że nic nie poczułem. Nic a nic. Lew Jan ma rację, kiedy twierdzi, że hipopotamia skóra jest gruba.
BO JEST!
Jest gruba, jak nie wiem co!

I już się nie boję zastrzyków, przecież nie ma czego.
I nie już jestem własnym strachem, jestem hipopotamem Q.
Czasem się boję, bo każdy czasem się boi. 
Pewnie, że się boję, ale staję strachowi naprzeciw i walczę z nim, walczę ze sobą.
Jak prawdziwy bohater znad Strumienia Zebr!
Jak Q, hipopotam!

poniedziałek, 12 września 2011

Wyprawa na plac zabaw.


- Kiki! Kiki! Chodź się bawić!
Żyrafka Wika przybiegła pod rozłożystą akację, w której mieszka jej przyjaciółka Kiki z mamą-żyrafą i z żyrafią babcią. Teraz wspina się na palce i próbuje zajrzeć do wewnątrz.
- Kiii-kiii! – Wika się niecierpliwi. – Kiii-kiii! Wiem, że tam jesteś! Chodź się bawić!
Drewniane okiennice otwierają się z głuchym trzaskiem.
Zaspana żyrafia twarz pojawia się w obramowaniu kuchennego okna.
- Co to za wrzask? – pyta Kiki, ziewa, przeciąga się, przeciera oczy i poprawia nierówno zapleciony warkocz.
- No, nareszcie. – wzdycha Wika. – Dalej, zakładaj buty, idziemy na plac zabaw!
Kiki ziewa jeszcze raz.
- Nie mogę. – mówi cicho. – Mama mi nie pozwala …
- Ej, bez strachu, mama nawet nie zauważy. – Wika niedbale macha ręką. – Pognamy pędem na plac, pohuśtamy się i zaraz wracamy. Pospiesz się!
- Nie mogę, mama zaraz wróci z pracy … a babcia …
- No właśnie, - Wika wtrąca się w pół zdania. – co robi twoja babcia?
- Zasnęła ze mną po obiedzie na kanapie … - tłumaczy Kiki i zakręca pasmo włosów na palcu. - Zjadłyśmy deser ze słoniowej trawy, czytała mi i usnęłyśmy razem … Mnie obudziły twoje wrzaski a ona … ona śpi nadal ... Słyszysz, jak chrapie?
- Doskonale! – Wika aż klaszcze z uciechy. – Więc powinnaś ze mną pójść tym bardziej!
Kiki nie jest przekonana. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę. Mama zabroniła jej chodzić bez opieki na plac zabaw. Żeby się tam dostać trzeba przejść przez ruchliwą trasę migracji gnu. Antylopy biegają bardzo szybko, całymi stadami a w takim pędzie niemożliwe jest hamowanie.
- To niebezpieczne przejście – mówi mama. – dla małej żyrafy.
Kiki obiecała, że nigdy nie pójdzie sama na plac zabaw.
Ale czy z Wiką to też znaczy „sama”?
Kiki nie wie. Kiki nie jest pewna. Chciałaby zapytać mamę, ale mama nie wróciła jeszcze z pracy.
Chciałaby też pójść, och, naprawdę by chciała na nowy plac zabaw. Słyszała dziś rano od lwa Jana i od hipopotama Q i od Felinki, siostry Felka też słyszała, że na żyrafim placu są fantastyczne huśtawki.
Kiki myśli.
- Jeżeli pójdę z Wiką, - rozważa. – to przecież nie złamię obietnicy danej mamie, bo nie idę tam sama ...
Kiki jeszcze przez chwilę się zastanawia, czy wyprawa z przyjaciółką to to samo, co pójście na plac zabaw „pod opieką”, ale niecierpliwe prychnięcia Wiki zniechęcają ją do dalszego dociekania.
- Mogłabym właściwie – przebiega jej jeszcze przez myśl. – obudzić i zapytać babcię … ale … ona tak smacznie śpi … tak ciężko dzisiaj pracowała … ugotowała obiad i zrobiła pranie … niech sobie odpoczywa … Poczekaj, - zwraca się do Wiki. – założę tylko czapkę i już …
- A po co ci czapka? – Wika wybucha szyderczym śmiechem. – Jesteś niemowlakiem?
- Mama mówi … - Kiki czerwienieje ze wstydu na twarzy. – że słońce może porazić …
- Nie bądź głupia! – Wika wydyma wargi. – Czy ja mam na głowie czapkę? Dalej, chodź już.
Kiki wychodzi z domu na palcach.
Niesie buty przerzucone przez ramię, nie chce robić hałasu.
Nie czuje się pewnie. Wydaje się jej, że mama by nie pochwalała tej wyprawy. Jest tego prawie pewna. Czuje niemiły ucisk w brzuchu, w tym miejscu, w którym się zapina pasek. I na dodatek nie założyła czapki a słońce tak mocno praży.
- No dalej, - Wika trąca Kiki. – uśmiech na twarz! I gnamy!
Kiki podbiega kilka kroków. Bolesny ucisk w brzuchu z każdym krokiem narasta.
- Mogłabym wrócić … - myśli Kiki.
- Hej, uważaj, mała! – cwałująca antylopa gnu niemal ociera się o bok żyrafki.
- Kiki! – Wika śmieje się donośnie. Stoi już po drugiej stronie szosy. – Gdzie ty masz oczy? To przecież trakt migracji antylop, trzeba uważać!
Kiki drży. Teraz jest już zupełnie pewna, że złamała zakaz mamy. Czuje gorzki smak w gardle. Mama będzie na nią zła.
- Biegnij! – Wika macha do niej z przeciwnej strony traktu.
Kiki zamyka oczy.
- Trudno. – myśli. – Nie jestem już w końcu taka mała!
Z zamkniętymi oczami, na oślep przebiega przez trakt.
I już jest tuż obok Wiki! Udało się! Przyjaciółka poklepuje ją w ramię.
- A teraz na huśtawki! – woła ze swadą. – Gnamy, Kiki, gnamy!


Nowy żyrafi plac zabaw, wzniesiony dzięki staraniom Mandryla Rudolfa, wygląda naprawdę okazale. Kolorowa piaskownica jest pełna żółtego piasku. Na lewo od piaskownicy idzie się na zjeżdżalnię a na wprost … Na wprost postawiono huśtawki! Ślicznie, w trzech różnych rozmiarach – te najmniejsze dla żyrafich bobasów, te średnie – dla żyrafich dzieciaków i te największe - dla starszaków o wzroście powyżej trzech metrów. Duże tablice ostrzegają: z największych huśtawek mogą korzystać wyłącznie żyrafy o wzroście powyżej trzech metrów. Największe huśtawki są niebezpieczne dla małych!
- Dalej, Kiki, na te! – Wika dziarskim ruchem głowy wskazuje Kiki największe huśtawki. – Ale będzie radość!
Kiki powoli literuje ostrzeżenie wypisane na jednej z wielkich tablic.
- Wika! – mówi. – Ale my ledwo przekroczyłyśmy dwa metry trzydzieści wzrostu!
Kilka dni wcześniej Pielęgniarka Okapi zmierzyła wszystkie żyrafy w czasie okresowego badania.
- Eee … - Wika już się wspina na siedzisko największej huśtawki. –  a co się może stać?
- No właśnie, - myśli Kiki. – co się może stać na huśtawce?
Huśtawka jest przecież do zabawy.
Kiki czuje, że ogarnia ją radość. Już nie żałuje, że złamała zakaz mamy. Jest szczęśliwa! Jaki piękny jest ten plac!


Iii raz!
Iii dwa!
Przyjaciółki na wyścigi próbują jak najwyżej rozbujać huśtawki.
Iii raz!
Ciepły, pachnący sawanną wiatr omiata im twarze.
Niebo jest niebieskie-niebieskie. Kiki myśli, że jeszcze nigdy nie było aż takie.
Iii raz!
Iii dwa!
Kiki jest teraz najszczęśliwszą żyrafką świata.
Wika miała rację!
Iii raz!
Długi warkocz Kiki przecina powietrze, jak bat.
Iii dwa!
Ach!
Warkocz Kiki wplątał się w łożysko huśtawki!
Kiki próbuje go szarpnąć …
Zamyka oczy.
Czuje, że spada.
Boi się.
W panice macha nogami …
Boi się. Boi się. Boi się.
- Mamo! – krzyczy Kiki. – MAAA-MOOO!!!
Głuche plaśnięcie wyrywa Wiki z miarowego „iii raz, iii dwa” na sąsiedniej huśtawce.
Kiki spadła i leży na trawie.
Wika widzi cienką strużkę krwi sączącą się z ust koleżanki. Zeskakuje z huśtawki.
- Hej, mała! – trąca Kiki. – Nie wygłupiaj się, wstawaj!
Ale Kiki nie wstaje.
- Dalej! Dalej! - ponagla ją Wika. - Dalej!
Bezskutecznie. Kiki leży bez ruchu na trawie z zamkniętymi oczami.
- AAA! – krzyczy Wika. – A-A-A! – ze strachu i z przerażenia uginają się pod nią nogi i chce się jej płakać. - AAA! Kiki, nie rób sobie żartów! Natychmiast zbierz się i wstawaj!
Ale Kiki nie wstaje.
Leży bez ruchu.
Wika rozgląda się po placu zabaw. Są tu same. Jeszcze raz trąca Wiki a że ta nadal nie odpowiada, rzuca się biegiem do wyjścia.
Biegnie, biegnie, biegnie i nie ogląda się za siebie. Głośno płacze.


W tym samym czasie mama Kiki wróciła z pracy do domu w akacji.
- Kiki! – woła od drzwi. – Jestem! Dziś wróciłam wcześniej, pójdziemy razem na nowy plac zabaw!
Odpowiada jej tylko donośne chrapanie żyrafiej babci.
- Kiki! – mama nawołuje przez otwarte drzwi na taras.
Cisza.
Mama Kiki wychodzi przed dom. Ścieżką wzdłuż płotu kłusuje Wika. Mama macha do niej i daje znaki, żeby Wika się zatrzymała.
- Widziałaś może Kiki? – pyta.
- Skąd – pospiesznie odpowiada Wika nie patrząc mamie przyjaciółki w twarz. – Nie, nie, na pewno nie widziałam – zapewnia żarliwie. - Do widzenia pani!
- Jaka uprzejma żyrafia panna. – myśli mama Kiki. – Kiki, Kiki! – pokrzykuje, chodząc wzdłuż ogrodzenia domu. – Córeczko, gdzie się schowałaś?


W tym samym czasie na żyrafi plac zabaw wpada Q, hipopotam, zaniepokojony dzikim wrzaskiem, panicznym krzykiem Wiki, który dotarł do niego, kiedy pluskał się nieopodal w hipopotamim stawie. Rozgląda się. Widzi w trawie jakieś kolorowe szmatki. Podchodzi bliżej. To Kiki!
Q myśli szybko, błyskawicznie kojarzy.
- Felku! – woła do słonia, który się właśnie wspina na drabinki za płotem, na słoniowym placu zabaw. – Chodź tu i popilnuj tej małej. Ja pobiegnę po pomoc do szpitala, do Doktora Geparda.
Felek przysiada przy Kiki.
- Oj, mamo, mamo. – biada. – A co się tu stało? …
- Nie płacz. Pilnuj! – instruuje go Q. – W razie czego pomagaj. I nie ruszajcie się stąd. Zaraz wracam.


Pomoc zjawia się po kwadransie. Doktor Gepard osobiście kieruje ambulansem.
- Zastrzyki, zastrzyki … - mruczy pod nosem lekarz, parkując pojazd przy żyrafich huśtawkach. – uwielbiam zastrzyki … kroplówki i badanie tomografem …
A później zwraca się do Q:
- Świetnie się, bracie, spisałeś.
Hipopotam Q czerwienieje z zażenowania.
- Normalna sprawa. – bąka.
A Doktor Gepard już klęka przy omdlałej żyrafce. Bada puls. Unosi powiekę pacjentki.
- Panowie, – zwraca się do dwóch pielęgniarzy-jaguarów. – trzeba ją natychmiast przewieźć do szpitala.
Pielęgniarze delikatnie umieszczają bezwładne ciało Kiki na noszach, te wsuwają na szyny wewnątrz ambulansu. Doktor Gepard okrywa Kiki kocem.
- Chłopcy, - patrzy poważnym wzrokiem na hipopotama Q i na słonia Felka. – biegnijcie do żyrafiej mamy. Przekażcie jej, że znajdzie Kiki w szpitalu.
- Jasne! – chórem odpowiadają Felek i Q. – Zaraz!
- Tylko uważajcie – woła za nimi Doktor Gepard. – przechodząc przez trakt migracji! 



Godzinę później żyrafia mama nerwowo zagryza kostki palców. Chodzi w jedną i w drugą stronę szpitalnym korytarzem. Unosi i opuszcza głowę. Nasłuchuje. Krok w krok za nią podążają Felek i Q.
Kiki jest operowana.
Punktualnie o siedemnastej Doktor Gepard staje w drzwiach szpitalnej poczekalni.
- Proszę się już nie denerwować. – zwraca się do żyrafiej mamy. – Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Co prawda wszystkie nogi były połamane, ale kręgosłup jest cały.
Mama Kiki oddycha z ulgą. Felek i Q radośnie skaczą.
- Możemy z nią porozmawiać? – pytają.
- Jasne. – opowiada Doktor Gepard. – Ale krótko, bo Kiki jest osłabiona operacją.


- Doktorze, jakie rokowania? – pyta żyrafia mama, kiedy szybkim krokiem idą w czwórkę w kierunku sali pooperacyjnej. – Kiedy Kiki wyjdzie ze szpitala?
- Za jakiś tydzień, najpóźniej za dziesięć dni. – odpowiada Doktor Gepard. – Ale czeka ją jeszcze sześć tygodni w gipsie. No i półroczna rehabilitacja.
- Sześć tygodni w gipsie? – słabym głosem pyta Kiki.
Próbuje unieść się na posłaniu, ale z czterema nogami w gipsie nie jest to takie łatwe.
- Tak, moja mała. – Doktor Gepard surowym wzrokiem patrzy na żyrafkę. – A i tak miałaś sporo szczęścia. No i musisz podziękować tym dzielnym chłopakom. To oni cię uratowali.
Felek i Q skromnie spuszczają wzrok.
- Eee, normalna sprawa. – bąkają.
- Ja wam dziękuję. – mama Kiki nachyla się nad słoniem i hipopotamem. – Dziękuję wam z całego serca! Zachowaliście się, jak bohaterowie. Dziękuję bardzo!
- …A ja przepraszam … - cicho bąka Kiki. - … Wszystko ci, mamo, później wytłumaczę … Przepraszam cię … naprawdę …
- Już dobrze. – mama Kiki przysiada na brzegu szpitalnego łóżka. – Później porozmawiamy.
- Przepraszam … przepraszam, mamo … - szepce Kiki. – Wszystko przez to, że cię nie posłuchałam …
- Zastrzyki, zastrzyki … - mruczy pod nosem Doktor Gepard. - uwielbiam zastrzyki, kroplówki i badanie tomografem …

Hipopotam Q i słoń Felek cichcem wymykają się ze szpitala.






sobota, 10 września 2011

Chcę być taki, jak Cętek!

To się działo w zerówce.
Jan nie czuł się w niej dobrze. Kilka tygodni przed rozpoczęciem roku szkolnego przeprowadził się do Lwiej Pieczary z odległej sawanny, bo jego tata, Lew Ludwik Dwudziesty musiał przejąć na naszej sawannie obowiązki króla. Wuj taty Jana, leciwy władca sawanny Lew Rudobrody zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ostatni raz widziano króla pewnego majowego wieczoru nad Potokiem Zebr. Nazajutrz rano monarcha nie pojawił się w pracy w sali tronowej i kolejnego dnia również nie. Nie znaleziono żadnych śladów. Król nie zostawił listu, esemesa, maila, nagrania, żadnej wiadomości. Nikt nie pamiętał też, żeby zwierzał się wcześniej z jakichkolwiek problemów. Zaniepokojona Rada Zwierząt wezwała tatę Jana, jedynego krewnego Lwa Rudobrodego do tymczasowego pełnienia funkcji króla.
- Nie wątpię, - rzekł zafrasowany tata, podpierając łapą drżącą, strapioną brodę. – że sytuacja wyjaśni się wkrótce i że niebawem wrócimy do naszego domu. Tymczasem wzywają nas obowiązki. Jedziemy!
Rodzice Jana zapakowali dotychczasowe życie w kufry i w walizy i ruszyli przed siebie.

***

Lwia pieczara, w której zamieszkał Jan z rodzicami była co prawda wygodna i obszerna, ale obca.
Naszą sawannę rozświetlało co dzień jasne, wesołe słońce, ale starą sawannę Jan wspominał jako najpiękniejszy zakątek na całej ziemi.
Nowi znajomi Janka, dzieci z sąsiedztwa wydały mu się hałaśliwe a ich zabawy infantylne i głupie.
Złośliwe surykatki kopały tunele tuż pod progiem jego pokoju.
Owoce rosnących wokół pieczary palm były cierpkie i niedojrzałe a woda w pobliskim jeziorze za zimna albo za ciepła do kąpieli.
Koszmarne miejsce do życia. I do tego ta szkoła!

Dlatego też Jan odetchnął z ulgą, kiedy tylko się dowiedział, że jego kuzyn, leopard Cętek też wybiera się do zerówki. Na tę samą wiadomość mama Jana zadrżała z niepokoju, bo Cętek nie był najgrzeczniejszym ze znanych jej chłopców. Przeciwnie, w rodzinie często mówiło się o dokuczliwych psotach małego leoparda i o jego męczących figlach.

Zaczęło się już pierwszego dnia szkoły.
Pani Antylopa Gnu rozdała zerakom kredki i białe arkusze i poprosiła:
- Narysujcie swój portret.
Dzieci zabrały się do roboty – szkicowały, kreśliły, mazały, wymieniały między sobą kolory, wszyscy z werwą zajęli się zadaniem, tylko Cętek siedział bez ruchu. Kiedy po kilku minutach Pani Antylopa Gnu nachyliła się nad leopardziakiem i spytała:
- Dlaczego nie rysujesz?
Ten gwałtownie poderwał się z miejsca.
- Trole-fasole-bum! – krzyknął prosto w ucho nauczycielki, odbił się przednimi łapami od blatu stołu i wskoczył na parapet pod oknem. - Trole-fasole-bum! – zakrzyknął ponownie i zagrał na nosie. – Nie rysuję, bo nie muszę!
Klasa zamarła.
Piętnaście par przerażonych oczu obserwowało każdy ruch Cętka. Pani Antylopa Gnu przetarła kopytkiem czoło, głęboko westchnęła a później, ku zaskoczeniu klasy po prostu usiadła za swoim biurkiem.
- Cętku, - rzekła spokojnym, cichym głosem. – proszę, żebyś zszedł z parapetu i zajął miejsce przy stole.
- Trole-fasole! – wrzasnął Cętek i wykręcił dwa albo trzy fikołki pod oknem.
Jakiś głos z końca sali zachichotał.
- Proszę, - ciągnęła Pani Antylopa. – Cętku, usiądź na swoim krześle. Ostatni raz cię proszę.
- Trole-fasole-bum-bum-bum! – huknął rozbawiony Cętek. - Wcale nie muszę słuchać!
Chichotaniu w końcu sali zawtórował wesoły sopranik ze środkowych rzędów.
Pani Antylopa Gnu wstała i szybkim krokiem podeszła do drzwi.
- Zachowajcie spokój. – pouczyła wychodząc. – Zostawiam was na pięć minut.
Po kilku chwilach wróciła w towarzystwie Dyrektorki Szkoły, Pani Słoniowej.
-Cętku, zapraszam do mojego gabinetu. – twarz Pani Dyrektor była poważna i surowa. – Teraz ciebie, jutro rano twoich rodziców. Rozmawiałam telefonicznie z twoją mamą. Nie była zachwycona tym, o czym musiałam jej powiedzieć.
Cętek jednym susem zeskoczył z parapetu i powlókł się w kierunku wskazanym przez Panią Dyrektor.


***

- Super, fantastyczny ten słoniowy pokoik. – na kolejnej przerwie Cętek brylował wśród uczniów zerówki. Był pierwszym zerakiem ukaranym osobiście przez Panią Dyrektor. A ściślej – był pierwszym zerakiem ukaranym w ogóle. – Miękki fotelik, chłodny soczek. – ekscytował się Cętek. - Całą lekcję układałem puzzle, kiedy wy się męczyliście z tym głupim rysunkiem. Współczucie.
- Puzzle? – gwizdnął zaskoczony Q, hipopotam.
- I to jakie! – Cętek przewrócił oczami i dla lepszego efektu schwycił się za głowę. – Z kości! Dwieście elementów! Parszywie trudne!
- Ułożyłeś? – drążył Q.
- Jednym palcem i patrząc jednym okiem. – prychnął Cętek.
- Jesteś taki zdolny ... – westchnęła żyrafka Kiki. – Ja z dwustu jeszcze nie umiem …
- Zazdroszczę … - szepnął Jan i nagle, gwałtownie zapragnął być taki jak kuzyn: popularny wśród wszystkich uczniów, budzący podziw, wspaniały, silny, utalentowany. Poza tym - też chciał ułożyć puzzle z kości, siedząc na miękkim fotelu u Pani Słoniowej. I napić się soku z agawy. Myślał o tym przez całe popołudnie, dumał nad tym wieczorem w domu. Rano postanowił, że zrobi wszystko, żeby dorównać Cętkowi. Szybko połknął śniadanie, kiwnięciem łapy pożegnał się z mamą i pobiegł do szkoły.
- Dzisiaj zaczniemy od lekcji rachunków. – Pani Antylopa Gnu stanęła wyprostowana przed białą płaszczyzną tablicy. – Janku, ile to jest: jeden strąk akacjowy dodać dwa strąki?
- Trole-fasole-bum! – zaśmiał się Jan. – Nie dodaję, bo nie muszę!
Cętek zachichotał nerwowo.
- Janku! – upomniała lewka Pani Antylopa.
- Trole-fasole! – powtórzył Jan i wybił się zgrabnym susem ze swojego miejsca, wylądował na parapecie i już miał się brać do gry na nosie, kiedy – aaaa, a co to? – okno okazało się być uchylone i rozbawiony lewek wyturlał się przez nie na zewnątrz.
Spadł wprost między twarde pędy sukulentów pielęgnowanych przez szkolnego woźnego, Pana Bawoła.
- A co ty tu?! – groźnie burknął Pan Bawół, który się właśnie zabierał do podlewania rabatki z ogrodowego węża. – Wandalu! Już ja cię nauczę!
Deszcz zimnych kropli spadł na obolałe, potłuczone plecy Jana. Lewek, kulejąc i ścierając z twarzy strużki wody pognał do klasy. Kiedy stanął w drzwiach, zeraki wybuchnęły śmiechem. Jan wyglądał żałośnie, zielone pędy roślin tkwiły mu w nosie i w uszach, wzdłuż skroni płynęły strugi brudnej wody. Najgłośniej chichotał Cętek.
- Jeszcze wam wszystkim natłukę! – mruknął pod nosem Jan i zajął swoje miejsce.


***

Hipopotam Q siedział w czasie przerwy pod ścianą i przesypywał w dłoniach garść kolorowych kamyków. Promienie słońca załamywały się w tych przezroczystych i rzucały na podłogę barwne cienie.
- Tam-duri-duri-tammm. – cicho podśpiewywał Q. - Tam-duri-duri-tiii!
- Wpadłeś w szpony śmierci! – wrzasnął Jan wyrastając znikąd tuż przed nosem Q. – Broń się!
Zaskoczony Q upuścił wszystkie kamyki. Błyskotki potoczyły się na prawo i lewo. Sparaliżowany gwałtownym atakiem Q był łatwym celem. Bach! Bach! Bum! Jan kilkoma ciosami powalił kolegę na ziemię. Q rozpłakał się donośnie.
- Beksa! – zaśmiał się Jan. – Widziałeś to? – zapytał z dumą Cętka.
Leopardziak protekcjonalnie klepnął kuzyna w plecy.
- Dobre! – cmoknął, uśmiechając się fałszywie.
Co ładniejsze kamyki z kolekcji Q napastnicy wsunęli sobie do kieszeni.

Kilka kroków dalej, w pobliżu drzwi do sali zajmowanej przez klasę zero stał Michał, marabut i przeglądał obrazki w komiksie o życiu na Antarktydzie.
- Wpadłeś w szpony śmierci! – huknął Jan, wyrywając mu książkę z ręki. – Broń się, niezdaro!
Zdumiony Michał kłapnął dziobem. Bach! Bach! Bum! Jan chichocząc rozrywał kolorowe stronnice komiksu.
- Proooszę pani! – załkał zrozpaczony Michał. – On mi niszczy!!!
- Brawo! Świetnie! – ucieszył się Cętek.
Jan poczuł, że się zbliża do celu, że już niewiele go dzieli od tego, żeby być takim, jak młody leopard.
- Niezły jestem! – uderzył się wnętrzem dłoni w piersi. – Nieźle zły!
Tryskało z niego zadowolenie.

Tuż po dzwonku na lekcję Panna Fleming zaprosiła zerówkę na naukę Tańca Pory Deszczowej. Uczniowie mieli stanąć rzędem pod ścianą z luster, wyprostować się i …
- I raz! I dwa! I flex! I pointe! … - Panna Fleming uniosła ramię nad głowę a stopą wyrysowała w powietrzu ósemkę. – I flex! Iii …
- Trole-fasole! – wrzasnął Cętek i rzucił się na podłogę.
- Trole-fasole-bum! – zawtórował mu Jan i upadł na ziemię tuż za plecami Panny Fleming.
- Chłopcy, proszę powstać i ćwiczyć! – surowo zganiła ich Panna Fleming. – I raz! I dwa! – powtórzyła w stronę tańczących zerówkowiczów. – Teraz pracują tylko pięty!
- TROLE-FASOLE! – ryknął z podłogi dwugłosy chór: lew Jan i leopard Cętek i wystukał ośmioma łapami hałaśliwy rytm. - TROLE-FASOLE-BUM-BUM-BUM!
I wtedy w drzwiach klasy tańca stanęła Pani Dyrektor.
Nie minęła minuta i Jan, w chichoczącym towarzystwie Cętka, znalazł się wreszcie w upragnionym miejscu – w gabinecie Pani Słoniowej. Rozejrzał się szybko w poszukiwaniu wygodnego stanowiska do układania kościanych puzzli. Nie było go! Nie było go nigdzie, choć patrzył na wprost i w prawo i w lewo. Nie ma! Nie znalazł również karafki ze słodkim sokiem z agawy. Jakież było jego zdziwienie, kiedy zdał sobie sprawę, że obszerny, ciemny gabinet Pani Dyrektor wypełniają wyłącznie wielkie szafy biblioteczne pełne książek dla uczniów i dla nauczycieli.
- Chłopcy, - rzekła gniewnie Pani Dyrektor, rzucając uczniom poirytowane spojrzenia. – proszę odkurzyć i uporządkować księgozbiór. Macie na to godzinę. Układacie książki, wcześniej je odkurzywszy, od najmniejszej do największej a wśród równych wysokością od najgrubszej do najcieńszej. Mam nadzieję, że będzie to dla was okazja do głębszych przemyśleń.
- Też wtedy układałeś? – Jan zwrócił się półgłosem do Cętka.
- Mhm. – mruknął Cętek. – Tamtą biblioteczkę.
Oszklona szafa zajmowała połowę szerokości ściany z oknem.
- Okłamałeś mnie! – jęknął Jan.
- Chłopcy, proszę o ciszę! – Pani Dyrektor podniosła głos. – Zabierajcie się do pracy, bo czasu macie niewiele!
- To przecież prawie jak puzzle … - usiłował tłumaczyć się Cętek.
- Nie! – warknął Jan i zabrał się do przecierania książkowych grzbietów suchą ściereczką. – to wcale nie jest jak puzzle!
- Okłamał mnie! Okłamał mnie! Okłamał mnie! – myślał.

***
Mama Jana zdenerwowała się nie na żarty, kiedy po południu odbyła rozmowę z Panią Dyrektor. Skok na parapet w czasie pierwszej lekcji, zniszczone, połamane rośliny w ogródku Pana Bawoła, paskudny incydent na lekcji tańca u Panny Fleming, czy mogła usłyszeć gorsze wieści? Smutna powlokła się za Janem do szatni, żeby pomóc mu zmienić buty i spakować tornister.

- To on! To on, babciu! – krzyknął Marabut Michał, balansując na wąskiej ławce w szatni. – To on mi podarł książeczkę!!!
Stara Marabucica Helena łypnęła z przyganą na mamę Jana.
- Wstydziłaby się pani! – rzekła.
- Przepraszam … - jęknęła mama Jana. – syn odkupi książkę z własnego kieszonkowego ...
Jan poczuł, że ogarnia go dziwne ciepło. Mama pchnęła go do wyjścia.
- To ten! To ten! To ten! – Jan usłyszał donośny szept za swoimi plecami. – To ten, tato, najgorszy chłopak w szkole! Tato! Dziś mnie zbił i jeszcze ukradł mi szkiełka! To ten, tatuńciu! TO TEN!
Powleczona stwardniałą skórą hipopotamia noga ciężko opadła na ramię mamy Jana.
- Pani poczeka. – wolno wycedził tata Q. – Mamy tu chyba coś do załatwienia.
Potężny hipopotam nachylił się i zwrócił wprost do lewka:
- To prawda? – spytał. – To, o czym mówi mój syn?
Jan zadrżał. Spoconą z emocji łapkę w panice zanurzył w kieszeni.
- Tu są … - wydukał. - … tamte kamyki …
Barwne kryształy mieniły się na dłoni Jana. Q zebrał je łapczywie.
- Kamyki to nie wszystko. – huknął tata Q. – Ważniejsze są przeprosiny.
- … Przepraszam … - szepnął Jan. – Już nie będę ...
Mama Jana, purpurowa z zażenowania i wstydu pociągnęła syna w stronę drzwi na zewnątrz.
- Ilu ich jeszcze dzisiaj skrzywdziłeś? – spytała zbolałym głosem. – Ilu jeszcze?
- Nikogo więcej. – ponuro mruknął Jan. – Słowo. To już naprawdę wszyscy.
Doszli do domu w milczeniu.

Jan poczłapał do swojego pokoju. Mama usiadła w dużym fotelu. Kiedy po kilku kwadransach Jan wszedł do kuchni w poszukiwaniu czegoś do jedzenia mama nadal siedziała bez ruchu. Połyskliwe strumyki łez ciekły wzdłuż jej nosa, spływały ku kącikom ust, kapały na koronkowy kołnierzyk. Mama smutno patrzyła w przestrzeń.
- Wszystko dobrze, mamo? – zapytał Jan.
- Nie. – głucho jęknęła mama. – Nic nie jest dobrze. Tak bardzo mi przykro ... To moja wina …
- Przepraszam, mamo! – Jan w spontanicznym geście objął mamę. – To nie tak! To ja! Bo chciałem być, jak Cętek! Chciałem, żeby mnie lubili! Ale nikt mnie nie lubi! A Cętek skłamał! Przepraszam, mamusiu! To nie twoja wina!
Mama głośno wytarła nos w chusteczkę.
- Więc rozumiesz, że to, co robiłeś krzywdziło wszystkich? Panią Antylopę Gnu, Pannę Fleming, Panią Dyrektor, nie wspominając już o twoich kolegach … - mama wzięła głębszy wdech. - … o tacie … i o mnie …
Jan w odpowiedzi smętnie kiwnął głową.
- To już się nie powtórzy! – zapewnił. – Nigdy! Nigdy! Nigdy!