wtorek, 25 marca 2014

2.233 [O podróżach w międzyczasie]



Najwyższa pora na narcystyczną fotonotkę, kiedyś produkowałam ich tu tyle, a teraz – cóż. I nie, nie zepsuł mi się aparat.

------------------------------------------

- Wiesz, z czym mi się kojarzysz? – pyta Erna. – Z Sarą.
??
- … bo też masz takie krótkie włosy.
- A mi się kojarzysz – Silny przykleił mi miękką łapkę do twarzy – z bajdzo nową!
Pięć lat.
Ta historia nie jest już nowa, właśnie skończyła pięć lat. Od pięciu lat terminuję w zawodzie wielomatki, kawał czasu. Mam trzy głowy, dziewięć rąk i jednosekundową dobę, cóż za niefart z zegarem.
Odpaliliśmy flarę, Silny zdmuchnął świeczkę, zjedliśmy tort głośno – niektórzy z nas - mlaszcząc.
Wszyscy tu mamy problem z czasem.
- Chce wiesz co zjobić? – spytał Silny w przeddzień tego dnia – Chce się cofnąć w międzyczasie. Żeby były moje ujodziny.
Z cofania się w międzyczasie mogłabym robić specjalizację. Ze skoków między opóźnieniami.

------------------------------------------

- Mamo, dlaczego teraz nie może być trzy dni potem?
  
E. Nie, nie, nie. Nie chciałabym. Niech trwa.



A foty są sprzed dwóch tygodni.
Z wiosny w powijakach.



… bo gdyby nie moje nielaty i gdyby nie „Linnea” z Zakamarków, nie wiedziałabym (a teraz wiem, nawet wyrwana ze snu, nawet wytrącona z obiadu), że na ostatnim zdjęciu ustrzeliłam Tussilago farfara.
Oto jeden z licznych intelektualnych pożytków. Jakże namacalny.





środa, 19 marca 2014

2.232 [O kąpielach w klubach fitness]


Pewien dowcipny student politechniki podłożył – bo się założył - w damskiej szatni podpoznańskiego klubu fitness telefon uruchomiony w trybie rejestracji wideo. Włączony telefon znalazła kąpiąca się klientka klubu, pracownicy tegoż sprawnie ustalili tożsamość wirtuoza smartfonu, sprawa znalazła finał w sądzie. Na nagraniu widoczne są trzy kobiety, jedna z pokrzywdzonych zdecydowała się wnieść oskarżenie.
Z wielkopolskiego pitawala: nagrywanie kąpiących się sportsmenek może kosztować młodzieńca odsiadkę w zawieszeniu, zakaz wstępu na siłownię, zadośćuczynienie …

Ledwo informacja o tym – nieprawomocnym póki co - orzeczeniu zawisła na popularnym portalu, forum pod artykułem zabulgotało oburzeniem. Jak u Joanny Bator, jak w prawdziwym wirtualnym życiu - na forum komentatorów ogniskują się najpodlejsze instynkty i skrajnie fanatyczne postawy.

Pisownia oryginalna, excusez-moi ten cytat:

46 latka zażądała ścigania :-D akurat ta na którą nie chcieli by patrzeć :-D

46 letnia? Przedstawicielka powinna znieść snikersa. i zjeść też.

46 latka nie ma sie czym pochwalic, wiec go oskarzyla. Inne mlodsze nawet byly zadowolone, ze je ktos oglada...

Ta stara 46 letnia powinna sie cieszyc, ze spotkalo ja takie wyrownienie i zostala w tym podeszlym juz nieco wieku sfilmowana. To ona powinna placic mlodym chlopakom za to ze sie z nia przespia !!!!!!! Ja tam chodze i ja namierze !!!!!!


Bo otóż pokrzywdzona kobieta miała 46 lat, o czym nie omieszkał wspomnieć autor notatki prasowej. Wnioskuję, że w ocenie dziennikarza w sprawie o naruszenie dób osobistych, w której wiodącym motywem jest nagość pod prysznicem wiek ofiary ma kluczowe znaczenie. Takie tam nieuświadomione (albo i uświadomione) tabu kobiecego ciała. Dziennikarz wdrożył wersję soft – napisał o wieku kobiety, musiał go ten wiek zafrapować, ba - uderzyć.
Forum bluznęło wymiociną.
Czterdziestosześcioletnia kobieta i nadal ma ciało? Nagie? Co więcej, prezentuje to ciało pod prysznicem, poza domem, namydlone obok innych ciał? Spłukane, wytarte do czysta.
A fe, putanica.

Młoda i apetyczna – brałbym, szarpałbym jak reksio szynkę.
Karmiąca piersią – schowaj tego cyca.
Czterdziestosześcioletnia – próchno i wywłoka.
W każdej wersji jest nie tak. Każda kobieca wersja jest seksualna, nawet mimo braku seksualnego kontekstu. Uderzające jest owo proste przejście od kobiecego ciała do kontekstu seksualnego. Mam oczywiście silne skrzywienie, że się dopatruję wszędzie śladów patriarchalnej percepcji (i idącej za nią – patriarchalnej opresji), ale przykład reakcji forum na sankcję karną za nagranie kąpiących się kobiet jest idealną ilustracją percepcji-opresji.

Zresztą, czy gdyby ofiara miała 19 lat forum byłoby dla niej łaskawsze? Czy może z miejsca chlusnęłoby zarzutem, że jest na pewno szpetna, tęga i z cellulitem? 
… albowiem każda inna, normalna kobieta ucieszyłaby się niechybnie w swoim rozwiązłym sercu, że ją obejrzeli sauté policjanci, pracownicy klubowej recepcji, prokurator i sędzia …

W ogóle, mam dzisiaj pogłębioną refleksję o braku symetrii, jestem świeżo po lekturze „Kuratora” Zbigniewa Kruszyńskiego. Jaka szkoda, że nie ma w przestrzeni publicznej dyskusji o literaturze (wyjąwszy histerię wokół pisarskich zarobków, eksplozję po wpisie Kai Malanowskiej, ale to nie jest merytoryczna dyskusja o pytaniach stawianych przez współczesną literaturę niestety).

„Kurator” jest monologiem, pierwszo- i trzecioosobowym starzejącego się mężczyzny. Narrator randkuje przez portal internetowy z młodymi kobietami, ostatecznie wiąże się z maturzystką. Ma problemy z prostatą, chapeau za naturalistyczny opis cewnikowania i kłopotów z mikcją, cewnik i przerośnięta prostata jako tło dla niedopowiedzianej relacji intymnej – tego jeszcze nie grali! – relacji na tyle bliskiej, że wchodzi w grę ojcostwo i łyska niebieska kreska na teście.
Brzmi tandetnie, ale jest dobrze napisane.
Chylę czoła za „Stała nieruchomo jak latarnia morska, ale niczego nie rozświetlała. Wokół niej tworzyła się czarna dziura, gromadziła ciemność”.
Albo: „nawet kiedy siedziała obok, była jak powietrze, jak miejsce wydrążone w powietrzu, wytwarzała silne podciśnienie, w samolocie już dawno wypadłyby maski z tlenem, w salonie musieliśmy sobie jakoś radzić bez nich”.
To jest dobry kawałek prozy.
Narracji o tym, że starzejącego się faceta kręcą młode kobiety. W czym oczywiście nie ma nic zdrożnego ani dziwnego, to zasadniczo nie narusza żadnego tabu, Tyrmand w połowie ubiegłego wieku też pisał o prowadzaniu się gościa po trzydziestce (starca!) z maturzystką.
Tylko takie ekstremistki jak ja dopatrują się przemocy w kunsztownie opisanym sponsoringu.
I zamiast romantycznej opowieści o ostatnim miłosnym spazmie, wywąchują w tekście przymus.

A teraz wyobraźmy sobie narrację sześćdziesięcioletniej pisarki o snuciu się jej równie sześćdziesięcioletniej bohaterki po mieście za osiemnastolatkiem z technikum.
Omójboże.
Niemożliwe.
Sześćdziesięcioletnie kobiety nie miewają przecież ciała, n’est-ce pas?
Ani pieniędzy na sponsoring (bo wszystko wydają na leki).


… no i nigdy się nie kąpią pod prysznicem w klubie fitness.




-----------------------------------------

Nie taka miała być puenta, ale ostatecznie wątek percepcji przemocy też jest nie do pominięcia.

Kiedy skanowałam komentarze pod materiałem o wyroku za filmik trafiłam na taki:

Swoją drogą, zupełnie na marginesie, kobieta odczuwająca jakąś moralną krzywdę zapewne nie rozdrapywałaby sprawy. Wszelkie procesy sądowe wiążą się z ponownym odtwarzaniem tych nagrań. Sprawca został ukarany, filmik nie wycieknie do internetu, więc faktycznie zawstydzonej kobiecie to powinno wystarczyć. W tym wypadku jednak pani oczekuje pieniędzy, które rzekomo mają zrekompensować coś (może odtwarzanie wiadomego video podczas tegoż procesu) w bliżej nieokreślony sposób. Idę o zakład, że spośród tych trzech pod prysznicem to akurat skarżąca miała najmniejszą krzywdę i najbardziej bezwstydnie świeciłaby d…ą przy ludziach.


Zawstydzona kobieta powinna zamilknąć.
Naruszenie jej godności obciąża ją samą. To ofiara powinna się wstydzić, sprawca zasadniczo jest czysty.
Cóż za godna fundamentalisty logika.
Tak, też myślę, że właściwie należałoby kobietę spod prysznica ukamienować.
Albo chociaż wymierzyć jej kilka batów dla przykładu.

PRZE-RA-ŻA-MNIE-TO.


sobota, 15 marca 2014

2.231 [O stosowaniu klauzul]


„Pani Agnieszka do szpitala zgłosiła się o świcie 7 stycznia, bo czuła, że coś jest nie tak. Lekarz nie stwierdził nieprawidłowości, poza obniżeniem poziomu wód płodowych. Pani Agnieszka została przyjęta na oddział, dostała kroplówkę. Podczas obchodu lekarka odmówiła zbadania kobiety. Powiedziała mi, że zbada mnie może jutro i jeszcze dorzuciła coś w rodzaju "Co? Ja mam je wszystkie zbadać?" - relacjonuje pani Agnieszka.

Kobieta dostała zastrzyk rozkurczowy. Następnego dnia rano przyszła do niej pielęgniarka. Wtedy ostatni raz słyszałam bicie serca mojego dziecka. Później zaczęły się bóle -opowiada. Personel kazał kobiecie stanąć w kolejce do gabinetu lekarskiego i czekać na badania. Od lekarki usłyszała, że musi dziś urodzić, mimo że był to dopiero 6. miesiąc ciąży. Lekarka skomentowała też wiek ciężarnej. Miała jej powiedzieć, że gdy ma się 43 lata, to jeździ się na wczasy, zamiast rodzić dzieci.

Pani Agnieszka wróciła na oddział ginekologiczny. Na sali leżała sama. Zadzwoniła po mamę. Na chwilę trafiła do gabinetu zabiegowego, okazało się, że ma 5-centymetrowe rozwarcie i że cesarki nie będzie. Kobieta znów wróciła do szpitalnego łóżka. Nie wiem, ile czasu minęło, 15 czy 20 minut, jak powiedziałam mamie, że czuję główkę dziecka. Mama pobiegła po pomoc, ale od pielęgniarki usłyszała, że nie jestem jedyną pacjentką. Jak wróciła, to ja urodziłam córkę w pościeli. W pościeli na szpitalnym łóżku -płacze pani Agnieszka.”



W styczniu pani Agnieszka.
Miesiąc czy dwa wcześniej – matka bliźniaków, które umarły tuż przed porodem, bo ordynator na oddziale publicznego szpitala odsypiał całodzienną pracę w klinice prywatnej.
Matka chłopca na Śląsku. U niej też było za wcześnie, a ostatecznie za późno na cesarkę.
Wszystkie te historie osadzają mi się w środku, czytam je, wyję do wewnątrz i wolę sobie nie wyobrażać, jak to jest być rodzicem, dla którego jest już za późno. Pojawia się też zaraz pytanie o to, kto będzie następny. 
Historia anonimowej Agnieszki ze Świnoujścia była tą, która mi przelała.

A mnie się przecież udało. Udało – to adekwatne słowo. Szpitalny personel co prawda przeganiał mnie pieszo po schodach położniczej placówki w piątym miesiącu ze skurczami, ale ostatecznie się udało (… donosić …), więc o czym tu gadać.
- Zależy pani na tej ciąży? – spytała lekarka, kiedy w siódmym albo ósmym tygodniu Erny zaczęłam krwawić i leżałam pod usg cała zaryczana.
Wszystkie, które urodziłyśmy przeszłyśmy przez większe albo mniejsze grubiaństwa personelu medycznego, przez niepotrzebnie bolesne badania, prostackie uwagi i bezpardonowe gwałcenie intymności (kołdra w górę po porodzie przy całym obchodzie, a pod kołdrą masz leżeć bez majtek), każda z nas tak miała.

- Ja mam je wszystkie zbadać? - spytała lekarka.

Takie podejście się oczywiście nie różni od powszechnego trendu w publicznej służbie zdrowia, gdzie z mocy jednej i drugiej ustawy pacjent jest co najwyżej kłopotliwym generatorem wydatków i nie ma zmiłuj, najbliższy termin operacji na zaćmę w 2024, acz w ginekologii i położnictwie widzę pewien ponadprogramowy haczyk.

W żadnej innej medycznej specjalizacji lekarze tak ochoczo nie zasłaniają się klauzulą sumienia, jak w ginekologii właśnie.

Antykoncepcja? Oh, no, tu się antykoncepcji nie przepisuje, wrażliwe sumienie lekarza nie pozwala mu się sprzeciwić episkopalnym zakazom, żadnej antykoncepcji, droga pani albo panno, pożycie służy prokreacji.

Naczelna Rada Lekarska uważa, że ograniczanie prawa lekarza do korzystania z klauzuli sumienia narusza konstytucję.

Doprawdy?

To znaczy przyjmijmy że tak jest, załóżmy prawdziwość domniemania, że w ginekologii i położnictwie znajdują zatrudnienie głównie ludzie moralni, lekarze czystego serca i szlachetnych intencji, o sumieniach wyczulonych na tyle, że klauzula im się uruchamia zawsze, kiedy dobro i prawda są w opałach.

Antykoncepcja jak wiadomo jest sama z siebie naigrywaniem się z dobra i z prawdy, więc klauzula idzie w ruch. 
W małych kolorowych pillsach lęgną się czyste diabły.
Cierpienie realnego człowieka z krwi, ciąży i boleści natomiast nic nie znaczy, skręcająca się z bólu ciężarna jest zaledwie skręcającą się z bólu ciężarną, a jej akurat ronione dziecko jest zaledwie czymś tam, jakimś takim.
No nie mogę, do diaska!
Po prostu nie mogę.

Moja narracja jest oczywiście nieuzasadnioną ekstrapolacją, ale nie powstrzymam się przed takim obrazkiem, że lekarka, która nie miała chęci ani zamiaru zbadać roniącej pani Agnieszki, a na odchodnym jej palnęła w twarz, że w tym wieku robi się inne rzeczy, zamiast zawracać głowę lekarzom, więc ta lekarka zanim się wspięła na oddział szpitalny przyjmowała pacjentki w przychodni i z krzyżem na ścianie odmawiała recept na antykoncepcję, bo jej sumienie nie pozwalało.
Przepisać lekarstwa.


Etyki nie da się nauczyć, twierdził swego czasu prof. Zbigniew Szawarski. 
Etykę wynosi się z domu, ze środowiska.
A gdzie jest w takim razie przyzwoitość? Współczucie? Empatia?


[Źródło: „Strach umierać”, wywiad Agnieszki Kublik z prof. Zbigniewem Szawarskim, 14 lutego 2014; http://wyborcza.pl/magazyn/1,136631,15462450,Strach_umierac.html ]




Nasz inteligent nie umie myśleć.
Nasz inteligent przestaje także czuć.


Dobranoc Państwu.



niedziela, 9 marca 2014

2.230 [O różach, goździkach i o tulipanach]


… a w czasie, kiedy w przestrzeni idei narracja promująca różnorodność się ścierała z narracją patriarchalną, w prawdziwym świecie niektóre z moich nielatów chodziły, a inne nie chodziły do punktów edukacji, Nowy Człowiek skończył właśnie siódmy tydzień niemal nieprzerwanej infekcji dróg oddechowych, kto da więcej: zapalenie krtani, oskrzeli, zakażenie mykoplazmą. Gdyby nie to, że mogła (i chciała!) się nim zająć w czasie chorób moja mama, mogłabym właściwie zrezygnować z pracy. To taka wrzuta mimochodem na poczet ewentualnej laurki ku własnej czci (niektóre z nas wysmarowują sobie te laurki bardzo ładne). A na laurkach jest brokatem wykaligrafowane, że wszystko co mam zawdzięczam tylko sobie samej i własnej ciężkiej pracy.
Mam wrażenie, że to nader sporadycznie prawda.


… a w świecie z drugiej strony kabla, z monitora i z ekranu, ze wszystkich złych wiadomości ostatnich dni najbardziej mnie przygnębił artykuł z czołówki internetowej „Gazety” któregoś dnia:
Mężczyźni stoją w kolejkach do komisji poborowych. Kobiety są gotowe kopać transzeje i okopy, dozorować zapory przeciwczołgowe i nosić rannych.

Wśród rzeczy, które jestem gotowa robić w najbliższym czasie nie ma żadnej z tych, o których mowa w drugim zdaniu cytatu.



… za to nadal udaje mi się przeczytać to i owo w korku albo w trakcie makijażu, ale że pisanie w korku odpada, bo laptop się nie mieści między kierownicą a kolanem, więc planowałam w weekend pisać o tym, co czytałam dwa tygodnie temu, niedopuszczalna czasowa obsuwa w społeczeństwie ekspresowej dezinformacji, o kiecce nie byle jakiej, o porodowej koszuli ważnej jak suknia ślubna. O wywiadzie Karoliny Sulej z Dominiką Dzikowską w „Wysokich Obcasach”, poruszył był mnie do cna.
… ale nie napiszę, bo nieopacznie podążyłam śladem mojego tekstu o dniu kobiet, to ani chybi blogowy nawyk, powęszyć po internetach i dać się zalać krwi, zrobiłam pobieżny przegląd okolicznościowy.

Na pierwszy ogień – trochę twardych faktów na dzień kobiet z Gazety Prawnej. 



Im wyżej w hierarchii, tym większa dysproporcja między medianą wynagrodzeń kobiet a mężczyzn, wynika z Ogólnopolskiego Badania Wynagrodzeń przeprowadzonego przez Sedlak & Sedlak.

Ale oczywiście u nas nie ma żadnej dyskryminacji, panie.

Sama bym tego nie wymyśliła i nie mam takich doświadczeń, ale wśród dziewczyn wchodzących na rynek pracy chodzą słuchy – wiem z pierwszej ręki - że bywają pracodawcy, którzy z definicji proponują młodym kobietom niższe zarobki, niż ich rówieśnikom na stanowiskach porównywalnych, bo na co ty tam potrzebujesz, na waciki i na latte z przyjaciółkami. 
A one potrzebują na ratę kredytu i bieżące utrzymanie.

A skoro już jesteśmy w zasobach Gazety Prawnej - oto garść porad z przewodnika dla adeptek praktykowania prawa jednej z wiodących, międzynarodowych kancelarii:



„Nie chichocz. Nie wierć się. Nie machaj ramionami. Noś garnitury, ale nie ubieraj się jak grabarz. Nie zakładaj imprezowych strojów i nie pokazuj dekoltu. Upewnij się, że potrafisz stać na obcasach. Ćwicz trudne słowa i mów tak, jak przystało na swój wiek” 

Analogiczne zalecenia w wersji męskiej – och, wpadam w osłupienie! - nie powstały. Prawdopodobnie młodzi prawnicy w dużych kancelariach się nie wiercą i nie machają ramionami, z całą pewnością też nie pokazują dekoltu i nie muszą stać (a nawet chodzić!) na obcasach. A trudnych słów nie ćwiczą, bo i tak ich nie znają.

Inny cytat z tego samego artykułu:

(…) strony internetowe prawników, którzy zajmują najwyższe szczeble kancelaryjnych hierarchii przypominają wielki katalog eleganckiej mody męskiej.

Powód?

Amerykańska organizacja, która bada ścieżki kariery w zawodach prawniczych (National Association for Law Placement) wskazuje na przykład, że kobiety dwa razy częściej niż mężczyźni porzucają pracę w kancelariach z powodu trudności w pogodzeniu życia zawodowego z obowiązkami rodzinnymi.

… więc wszystkie są same sobie winne, nie inaczej. System działa cudnie, a szklany sufit to blaga.


Stąd z czystym sumieniem całujemy rączki naszych pięknych pań z okazji ósmego marca i wrzucamy fotę róż/goździków/tulipanów na społecznościowy profil zakładu.

W bieżącym roku złota rajstopa w opakowaniu po kawie goes to City of Poznan, ten profil to absolutny winner dnia kobiet 2014.




… nikt tak pięknie nie ozdabia uśmiechem Poznania jak ty, i ty, i tamta pani obok pana!
Co prawda niestety nie wiadomo, kto stanął do konkurencji o prymat w ozdabianiu miasta obok pań - czy koziołki z ratusza? czy kaczki ze stawu w parku? czy może fontanna?, ale skoro wygrałyśmy, to odkorkujmy szampana.

Zastanawiam się, dlaczego takich rzeczy nie widzi - dajmy na to - pani, która w komentarzach na profilu „Tygodnika” uprzejma była zauważyć, że ona z przyjemnością celebruje otrzymanie kwiatka 8 marca, a poza tym:
żałosne to jest to, że niektóre kobiety na siłę próbują odciąć się od jakichkolwiek przejawów kobiecości.

Dopóki kobiecość będzie synonimem ozdabiania, biada nam.

A na koniec ekspresowy konkurs – i nie trzeba wpisywać odpowiedzi w komentarzach ;))) – dlaczego wypowiedź pana Michała RÓWNIEŻ mi nie odpowiada i mam ją za protekcjonalną?










PS. Agato D., dzięki za wsad!

piątek, 7 marca 2014

2.229 [O dniu kobiet]


Tekst, który znajdziecie niżej napisałam dla „Tygodnika Powszechnego”, wyszedł w druku w tym tygodniu, nadal można kupić egzemplarz w punktach sprzedaży prasy (si, si, si, to jest tania/reklama ;) ).
W kilka godzin po opublikowaniu zajawki felietonu na stronie „Tygodnika” czytelniczka kalina16 tak podsumowała podsumowanie tego, co napisałam: 

A o jakim swiecie bez kobiet pisze autorka? Bo jak dla mnie - jest to prawie całkowicie nasz swiat, czyli swiat kobiet. Tak jak "Miasto kobiet" Felliniego:)) Oczywiscie w naszej strefie klimatycznej...Jesli tak sie zdarzylo, ze autorka nie załapała sie do cadillaca pedzacego do władzy, to sorry, ale najpewniej sama jest sobie winna. Bo ktora z nas chciala i miała po temu kwalifikacje - odniosla sukces. 


Kolejnego dnia „Polityka” opublikowała informację o debacie „Kariera w parze z rodziną”. 

„W firmach – takich jak PZU – przeważają kobiety. To one, do pewnego szczebla kariery, zajmują stanowiska menadżerskie. Ale już w zarządach sytuacja diametralnie się zmienia.”
„Aby kobiety mogły swobodnie godzić życie rodzinne z karierą, potrzeba zmiany mentalności mężczyzn.”

„Kobiety nie udzielają sobie nawzajem wsparcia.”


Symptomatyczne jest nieudzielanie sobie wsparcia, tak jakby każda z nas, Siłaczka z genów i z powołania, po prostu czuła się w obowiązku ogarnąć swoją kuwetę sama. A jeżeli któraś po sąsiedzku gorzej ogarnia, to tym gorzej dla niej.
Kumy jej z satysfakcją wytkną, że jest za gruba, za chuda, mniej zdolna, zadufana, nie karmiła albo karmiła piersią, oddała dziecko do żłobka albo się oddała całodobowej obsłudze lodówki, kuchenki i pralki, postarzała się, nie postarzała, ostrzyknęła, zaniedbała, mąż ją zostawił dla innej, ma pięciu kochanków.
JEST SAMA SOBIE WINNA!


Wesołego dnia kobiet, Drogie Panie.




Nie świętuję dnia kobiet.
Gdyby w lokalnych warunkach klimatycznych się nosiło w marcu koszulki z krótkim rękawem, obstalowałabym sobie adekwatny nadruk, wielki biały t-shirt z inskrypcją nie obchodzę dnia kobiet, nie obchodzi mnie to i wdziewałabym go sobie na zdrowie ósmego marca i się przechadzała w takiej stylizacji w centrum miasta nie wzbudzając sensacji.
T-shirt z nadrukiem to w końcu nie manifa.
Mizerna manifestacja.

Cóż, bez dwóch zdań - dla kultywowania prywatnej damsko-męskiej relacji dobry jest nie dzień kobiet, ale każdy inny brak okazji i, dajmy na to, nieoczekiwany bukiet tulipanów albo spontaniczne wysprzątanie wspólnie zajmowanego gniazdka. Plus kolacja. A w relacjach pozaprywatnych osobliwy szacunek dla naszych pięknych pań, raz w roku wytryskający goździkową fontanną i parą rajstop, za zdrooowie dam i biały walczyk?
Nie, dziękuję.
Nie ósmego marca.
To święto w mojej głowie nadal nie jest odzyskane, nieustannie skażone kolorytem cmoka w spracowaną damską dłoń, dłoń siłą podciąganą do karpika męskich ust, pozdrawiamy kobiety pracujące dla pokoju i rozkwitu ojczyzny i szarpiemy gremialnie za onieśmielone, niemal wyrwane ze stawu barkowego damskie ramię.
I mimo że sama nigdy nie dostałam żadnego marcowego deputatu z rozdzielnika pierwszego sekretarza, żadnej kawy ani bawełnianej ścierki na radzie zakładu i nie mam żadnych ambarasujących osobistych asocjacji - nie lubię ósmego marca. Ósmy marca jest w mojej głowie o lata świetlne od kobiecych zmagań o równe prawa, chociaż przecież taka jest geneza tego dnia. Szkoda.
Wielka szkoda, że się tak zdewaluowały matronalia.

Ale „Dzień kobiet” to jest też niezły film Marii Sadowskiej i niech to on będzie punktem wyjścia do dalszej deliberacji.
Bohaterka filmu, Halina Radwan właśnie awansuje – kiedy kamera robi najazd - w sklepowej hierarchii pewnej sieci handlowej opatrzonej logo z owadem i robi  to, jak się można domyślić, nie z butnej potrzeby skakania po szczeblach kariery, ani z bezrefleksyjnego imperatywu dorabiania się, ale po to, żeby utrzymać dorastającą córkę, bo wychowuje ją sama. Jest jeszcze umierająca na raka matka bohaterki, słowem - trzy pokolenia silnych kobiet w impasie. Są koleżanki Haliny w równie rozpaczliwych jak protagonistka życiowych sytuacjach. Jedyny pierwszoplanowy męski bohater jest szefem Haliny. I pomińmy tutaj wiwisekcję tej plugawej postaci. Dla potrzeb tego, o czym chcę powiedzieć dalej wystarczy jego ranga.

Niedługi czas temu wraz z zakupionym tygodnikiem opinii dostałam w kiosku z prasą reklamowy biuletyn autentycznej sieci handlowej posługującej się logo z owadem. Katalog jest ładnie wydany, kolorowy i hojnie upstrzony zdjęciami. Przedstawiciele firm dostarczających produkty do sklepów międzynarodowego dyskontu chwalą się polskim pochodzeniem towarów i reklamują ich wysoką jakość. Szybko przekartkowałam, stojąc w korku, tę patriotyczną publikację. A później, już w pracy, bo nie dawałam wiary pierwszemu oglądowi – przejrzałam folder jeszcze raz. I cóż, jako żywo, najlepsi polscy producenci żywności mają wyłącznie męskie twarze i dystyngowane marynarki. Wąsik, uśmiech, krawat. Na mniej więcej pięćdziesięciu właścicieli, prezesów i wiceprezesów spółek takich i owakich przypadają na stroniczkach biuletynu dwie panie: prezeska koncernu produkującego kawy i herbaty i blogerka kulinarna.
Jestem oczywiście naiwną idealistką, bo pierwsze, co mi przyszło do głowy, to że jest doprawdy dla mnie niepojęte, że nikt, ani jedna osoba w agencji składającej inkryminowaną reklamę, żaden z pracowników kreatywnych, żaden grafik nie pomyślał, że coś im poszło nie tak i bezrefleksyjnie puścił projekt do drukarni. Parytet jest brzydkim słowem, zdaję sobie sprawę, ale czy świat doprawdy wygląda tak jak w parapatriotycznej reklamie polskiego żarcia?
Świat bez kobiet?
Promocja w sklepach z owadem do piątego marca.
Ósmego marca w sklepach do nabycia naręcza kwiatów.

I nie, nie postuluję, żeby pudrować rzeczywistość i zamiast prezesa z sumiastym wąsem wystawiać do promocyjnego zdjęcia przystojną pannę Hanię z błękitnymi oczami.
Postuluję zmianę rzeczywistości, zdecydowanie.

***

… jak donoszą plotkarskie media pewien znany aktor pojawił się na gali wiodącego miesięcznika z branży glamour w towarzystwie żony. Piękna owa pani była prawdziwą ozdobą swojego męża, brawo. Znajdź błąd logiczny/cywilizacyjny/kulturowy w tak skomponowanym zdaniu. Dajesz radę?

***

Prezydent Poznania organizuje rok w rok noworoczne przyjęcia dla lokalnego biznesu, ludzi kultury, samorządowców i wszelkiej maści notabli. Noworoczne przyjęcie 2013/2014 odniosło spory sukces wizerunkowy w ogólnopolskich mediach, rzekłabym, że wręcz ugruntowało wizerunek Poznania. Na sześciuset zaproszonych gości – jak skrupulatnie policzyła to Ewa Wanat – przypadło dwadzieścia pań, co się tragikomicznie rzucało w oczy na fotografiach z balu. Na tle gąszczu ciemnych garniturów uszytych na miarę nieliczne success dresses naszych pięknych pań były prawdziwą ozdobą, doprawdy. Jak wynika z wnikliwych analiz przeprowadzonych post factum sytuacja na bankiecie wyniknęła z faktu, że na przyjęcie rozesłano jednoosobowe zaproszenia, dla notabli właśnie. Crème de la crème przybyli sami, stąd nieobecność pań.
Mnie się oczywiście prostodusznie wydaje – choć niestety niewiele wynika z tego naiwnego doznania - że poznanianki działają szerzej niż między kuchnią, piaskownicą a kruchtą i mogłyby tu i ówdzie reprezentować siebie same w charakterze persony, a nie co najwyżej łagodzić obyczaje w roli przyprawy. Osoby towarzyszącej. Hostessy. Asystentki. Za zdrowie dam!

I dlatego właśnie nie świętuję dnia kobiet. W świecie bez kobiet dzień kobiet fetowany jako okazja do wręczenia kwiatka jest żałosną i godną ubolewania manifestacją. Z ochotą za to w świecie skrojonym na miarę potrzeb obu płci obchodziłabym matronalia, święto kobiecości i kobiecej narracji.

Utopię?
Proszę bardzo.

Nie bez kozery pierwsze przychodzą mi na myśl prawa reprodukcyjne kobiet, bo do nich się w końcu sprowadza diametralna różnica między płciami. Kobiety zachodzą w ciążę, mężczyźni się do ciąży przyczyniają. Kobiety ponoszą pakiet fizycznych, psychicznych, wreszcie finansowych konsekwencji macierzyństwa. Mężczyźni w męskim gronie konferują o polityce prorodzinnej i tradycyjnym podziale ról, czymkolwiek byłaby taka tradycja, tradycja jest w polskiej debacie publicznej pojemnym sagankiem. Tradycja jako oręż wymierzony w kobiety definiuje kobiece miejsce w świecie jako przestrzeń między pokojem dziecinnym a zlewozmywakiem.
Żeby było jasne. Jestem orędowniczką prawa do rodzinności. Pielęgnowania domowego ogniska, codziennych rodzinnych obiadów. Mam troje niewielkich dzieci, którym co rano wiążę szaliki na szyjach i zakładam czapki zanim się udadzą do punktów edukacji, a ja do pracy. I robię im kanapki. Piorę, prasuję, przecieram blaty. Macierzyństwo jest teraz wiodącym elementem mojej życiowej narracji, ale jest to macierzyństwo świadomych wyborów, a nie przypadku.
Poza tym, oprócz bycia matką pracuję, zarabiam. Nie na waciki i nie na pomadkę, ale na dom. My, rodzice naszych dzieci, zarabiamy na nasze wspólne życie razem.
Irytuję się słysząc, że tylko macierzyństwo realizuje moje „powołanie”. To nieprawda.

Ale wracając do praw reprodukcyjnych - nie chciałabym tu wchodzić na grząskie terytoria kompromisu aborcyjnego i sporu o to, od kiedy jest człowiek, istota, homo sapiens. Nie uważam aborcji za wyjście czy wręcz za optymalne rozwiązanie, swego czasu podglądałam moje dzieci i w ósmym, i w dwunastym, i w kolejnych tygodniach ciąży i nie wyglądały wtedy na przypadkowe zlepki tkanek. Ale się boję słów profesora prawa, byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego i rzecznika praw obywatelskich, który pisząc projekt nowelizacji kodeksu karnego chce rzekomo zrównać ochronę płodu zdolnego do życia z ochroną życia ludzi urodzonych. A później, na jednym wydechu dyskredytuje antykoncepcję postkoitalną, twierdząc, że „dopuszczenie na rynek takiej pigułki służy omijaniu ustawy. Trzeba mieć odwagę, żeby coś podobnego powiedzieć w twarz zgwałconej piętnastolatce. Albo nawet i trzydziestolatce, i to niekoniecznie zgwałconej. Trzeba mieć doprawdy fantazję, żeby się zasłaniać klauzulą sumienia i odmawiać aptecznej sprzedaży zwykłej antykoncepcji, legalnych produktów leczniczych dopuszczonych do obrotu na terenie kraju. Nie mogę przyjąć, że się antykoncepcję wymienia ciurkiem za aborcją, jedno i drugie podciągając pod zgniliznę moralną. Oburza mnie brak wyważonej dyskusji o aborcji jako o problemie etycznym czy wyborze moralnym. Brzydzi mnie zakłamanie – lokalne zakazy aborcyjne nie są żadną barierą dla kobiet dobrze sytuowanych. Te mniej majętne są pozostawione sobie samym.

W moim utopijnym świecie kobiet i mężczyzn macierzyństwo byłoby przestrzenią wolnego wyboru, a nie „tradycyjnym”, obligatoryjnym powołaniem kobiety. A skoro już o powołaniu – w moim utopijnym świecie, w którym zamiast dnia kobiet świętowałoby się matronalia życie publiczne i zawodowe można byłoby tak sobie ustawić – i to bez względu na płeć – żeby nie kolidowało z prywatnym.

Spróbujcie upchnąć w dwudziestoczterogodzinnej dobie ośmiogodzinny dzień pracy, odprowadzenie dziecka (albo – poziom dla zaawansowanych! - dzieci) do przedszkola czy szkoły – w godzinach urzędowania placówek edukacji, zakupy, obiad, odrabianie lekcji, minutę relaksu, kolację … Spróbujcie to wszystko upchnąć i nie upaść na twarz.

W moim utopijnym świecie, który oby się kiedyś zdarzył!, produktywność i dyspozycyjność nie będą wiodącymi wartościami. Efektywność, operatywność i wydajność zastąpiłabym zadowoleniem z życia, daniem sobie okazji do bycia, a nie nabywania. Mimo że sama pracuję zawodowo od zawsze i moje trzy ciąże i kolejne dzieci raczej mi z pracą nie kolidowały (za cenę zwierzęcego zmęczenia, rzecz jasna), w ogóle mnie nie dziwi, że wiele kobiet rodząc dzieci rezygnuje z pracy. Fundamentalnym argumentem zarzucenia zawodu na rzecz domu jest niemożność łączenia macierzyństwa z pozadomową pracą, praktyczna trudność, niechęć pracodawców, niewykonalność. Pomijam tu oczywiście te przypadki – nie takie wcale rzadkie – kiedy przejście do sfery domowej jest dla kobiety wyborem lepszego rozwiązania.
Tak czy inaczej - rodzicielstwo jest u nas nadal synonimem macierzyństwa. Ojcostwo to weekendowy wypad z dziećmi na biwak za miasto i statystycznie czterdzieści minut dziennie dla domu, wliczając w to czas weekendowego biwaku, rzecz jasna. Dość czasu, żeby wynieść śmieci i zadać pytanie „jak w szkole?”, po czym nie czekając na odpowiedź – przełączyć kanał.

Miałabym marzenie, żeby urlopy ojcowskie się przyjmowały w społecznej świadomości i to w coraz szerszym wymiarze. Chociaż raczej nie nalegałabym na przymus karmienia piersią w wykonaniu taty. Poważnie – uważam, że nie ma lepszego antidotum na niechęć pracodawców do zatrudniania młodych kobiet i na wyrównanie szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy, jak urlopy związane z urodzeniem się dziecka dla obu płci. Utopijnie też sobie wyobrażam, że ojcowie wyrwani zza biurek i przystawieni do pałąka spacerówki z siedzącym wewnątrz malcem docenią przyjemność przechadzki. Że do nich dotrze, że zamiast kolejnych sukcesów w sprzedaży lepsza jest na przykład niespieszna lektura w parku. Świat, w którym zwolnilibyśmy i ograniczylibyśmy zapędy mam! mam! mam! na rzecz jestem, byłby – trywialna konstatacja – znacznie lepszym światem.

Męski wzorzec percepcji realiów nie może być wyłącznym w publicznym dyskursie, tak się nie da, nie od biedy Kongres Kobiet żąda całej pensji i połowy władzy. Statystyki donoszą, że Polki są lepiej wykształcone od Polaków. Przykre, że nie widać tego ani w zarządach firm, ani w parlamencie, gdzie się tworzy prawo, ani w organach władzy. Nie przyjmuję argumentacji, że nie można mieć wszystkiego (… skoro się rodzi dzieci …), a tym bardziej – że to „tradycyjny” podział, który utrwala dobrostan i pewien społeczny kompromis, korzystny dla obu płci. 

Jeden z prawicowych polityków forsuje ostatnio anegdotę z mamutem, którego to truchło samiec tradycyjnie winien przytaszczyć do jaskini, żeby umożliwić samicy tradycyjne nagotowanie strawy, a później tradycyjne uprzątnięcie odpadków, ponieważ samica uprząta zgrabniej.
W moim gospodarstwie domowym znacznie lepiej sprząta osobnik obdarzony tylko jednym chromosomem X.
Dlatego nie świętuję dnia kobiet, wyglądam matronaliów.