wtorek, 28 października 2014

2.260 [O bezspornym październiku i III Wielkopolskim Kongresie Kobiet w Poznaniu]


Nieuchronny koniec dobrej pogody dało się przeczuć już dwa tygodnie temu w pewnym sieciowym spożywczym dyskoncie, kiedy to w miejsce pryzmy kostropatych, woniejących gruntem ogórasów usypano stos z tych półmetrowych, szklarniowych. Próżniowo zafoliowanych.
Ogórek w folii napotkać w Lidlu – idzie zima.
Jak w radiowej reklamie jakiegoś parafarmaceutyku – koniec października zapowiada nadejście listopada.
Nieodwołalnie.
A październik z listopadem płynnie przekierowują do skojarzeń z Wielkopolskim Kongresem Kobiet w Poznaniu, mam wewnętrzny imperatyw, żeby to odnotować na blogasiu, przecież w tym roku sama w nim, w kongresie, lekko zamieszałam własnym głosem i ciałem. W sensie, że obecnością ciała.

I zostałam z potężnym niedosytem po panelu o sztuce matek.
Po tych wszystkich tutaj (i w realnym matkowaniu) latach, i po wszystkich napisanych słowach, i wypowiedzianych zdaniach coraz mniej otóż wiem, jak i co mówić o macierzyństwie. O tym, co mnie uciska, a co napędza i jakie to ma znaczenie, o ile w ogóle ma, sensu largo.

Kazimiera Szczuka postawiła tezę, że figurę Matki Polki się teraz zastępuje figurą Supermatki i że to zły kierunek, niewłaściwa trasa. Kobiety średnio śpią o dwie godziny krócej, niż te z pokolenia ich matek, trzeba umieć z czegoś zrezygnować i tak dalej.
Cóż, na figurach to jest oczywiście w miarę łatwe. Jak w szachach, królowa, goniec, szach – mat. Matka Polka, poświęcenie, patriotyzm i ofiara. Supermatka – superkariera, superdziecko i superkochanka. W superwysprzątanym mieszkaniu na kredyt na czterdzieści lat.
A w realnym świecie z czego mam zrezygnować, skoro z dzieci się nie da łamane przez nie chcę/nie mogę? Z prania?
Z malowania rysów twarzy na twarzy co rano?
Z zerwania się o świcie każdego dnia i pójścia do pracy?

Mam jedną ponurą myśl, myśl wszeteczną, bo stawiającą w opozycji jedne matki przeciwko innym matkom, ale ją wyartykułuję, co mi tam. Odnoszę otóż mgliste wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku i w grze obyczajowej w niemożliwe macierzyńskie układanki, matki z modelu tradycyjno-domowego mają jednak łatwiej. To oczywiście rozumowanie na figurach i modelach, czysto-teoretyczne-rozważania, ale załóżmy, że modelowa tradycyjna matka jest do kości przekonana, że jej miejsce jest przy dzieciach, mężu i w domu, że to jest jej powołanie, żeby się spełnić w wychowaniu, obiadach i w praniu.
No to ona ma z gruntu łatwiej, niż ja, bo jej odpada nieustająca drżączka o to, że pliki do pracy jeszcze nieopracowane, lektura zaległych pism w polu, a na jutro, na 10:30 wpisałam do kalendarza spotkanie.

O, przeklęta emancypacjo, co nam dajesz w zamian?
Co poza nerwicą?
No jasne, SATY-SFAKCJĘ.
Science fiction.
Fiction factory.

Macierzyństwo to sztuka, sztuka matek.

Z drugiej strony, z tej przeciwnej do narzekania mam jednak potężną przyjemność z tego, że Wielkopolski Kongres Kobiet się tak skutecznie wychylił w stronę matek, że miałyśmy centralny panel, półtorej godziny gadania.

A że dominującym doznaniem z ostatnich dni jest u mnie wyczerpanie, więc narzekam i artykułuję frustracje.

- Co nam dzisiaj zjobiłaś na obiad? – zagaił wieczorem Silny.
Dziś padłam martwa, nic nie ugotowałam.
- Zjedliście w szkole. – opowiadam.
Foch. Fosio. Foszunio.
Amen.

*** 

A tutaj subiektywny (i narcystyczny …) wybór kongresowych fotografii.
Autorka zdjęć: Barbara Sinica.









czwartek, 23 października 2014

2.259 [O inspirującym przepływie doświadczenia]


Dawno nie czytałam niczego równie pozytywnego o doświadczeniu macierzyństwa, jak kilka powściągliwych i bez zadęcia zdań z rozmów Zuzanny Ziomeckiej z matkami prowadzącymi firmy.
Do wyhaftowania na kilimie.


Jak pogodzić macierzyństwo z prowadzeniem firmy?

Instynktownie. (…) Ja ufam naturze. Stawiam jako priorytet rodzinę, a reszta jakoś się układa.
Najważniejsze jednak jest to, że się kochamy. 
(…) nierzadko brakuje czasu na kosmetyczkę, oczekiwaną konferencję, romantyczną kolację, czy choćby seans w kinie, ale z drugiej strony dzieci kiedyś wyfruną z gniazda, a obecny okres nigdy nie wróci.

[Anita Hawryńska,
prezeska zarządu Edificio sp. z o.o., mama czwórki dzieci]

***

Trochę boję się super-mam, super-wyrobionych, doskonale godzących wszystkie obowiązki i mających jeszcze czas na kosmetyczkę.
Myślę, że najważniejsze jest być hojnym we wszystkim, co się robi - i w pracy i w rodzinie. A lekka frustracja pozwala pozostać w pogotowiu, aby mieć lepsze rozeznanie, co jest najważniejsze w danym momencie.
Pozostawanie nie do końca doskonałą mamą pozwala okazać empatię, choćby wobec kolejnego drugiego śniadania pozostawionego na stole lub koleżanki, która odwołuje spotkanie, bo właśnie rozchorowało jej się dziecko. Dla mnie pogodzenie pracy i macierzyństwa to po prostu pogodzenie się ze sobą.

[Zofia Pinchinat-Witucka
prezeska Fundacji Polska-Haiti, mama trójki dzieci]




Proste, bezpretensjonalne i inspirujące. Nie musisz być superwoman na rynku pracy, żeby się dobrze ze sobą czuć. Co prawda nie zawsze starcza czasu na kosmetyczkę, ale przecież opiłowanie samej sobie paznokci we własnej łazience nie jest jakąś potężną kwestią.
… o drugiej nad ranem, z budzikiem w telefonie na szóstą trzydzieści ;)

Bardzo bliskie jest też mi takie spojrzenie, że najważniejsza jest rodzina, a reszta się jakoś ułoży. Co się oczywiście wydaje o hektary odległe od psychologicznego bla-bla na temat, że „przede wszystkim się zatroszcz o siebie”, a w samolocie to w końcu dorosły pierwszy nakłada sobie maskę z tlenem. Tymczasem priorytet ustawiony na rodzinę nie wyklucza dbałości o moje potrzeby (MOJĄ pracę, MOJE lektury, MOJE wyjazdy na kursokonferencje w Pcimiu), ale teraz jest taki czas, że to potrzeby nielatów są na świeczniku.
Co do zasady, ale bez przesady. Et caetera.

… moje potrzeby, MOJE, a jeszcze kilka lat temu pytałam się siebie gdzie jestem – JA, a nie moja laktacja, MOJE ciało, a nie potężna bańka brzucha niepodobna do zwykłej zawartości MOJEJ odzieży.

Wymądrzam się tu dzisiaj niczym Madame Bovary macierzyństwa, matka w statecznym wieku rodzicielstwa, już jej opadł kurz i pył po demolce, jaką robi pierwsze dziecko, ale pacholęta jeszcze nieopierzone, jeszcze nienauczone samodzielnego latania jak trzeba.
Więc coś tam się jeszcze tli z pierwotnego ognia i laktacyjnej eksplozji prolaktyny (tutaj robimy zgrabną woltę i gnamy w porównania z ogniem pożądania u Mme Bovary), więc się nadal tli, ale to już nie pożar, to raczej kominek.
Trzaskają polana, nielaty grzeją ręce.

--------------------------------------------------------

Czy znalezienie równowagi między pracą zawodową a macierzyństwem jest możliwe?
Eeee. No pewnie, że nie.
Ale robię to w końcu każdego dnia od jedenastu lat.
Dziwne.
Brak równowagi, który jest równowagą. Nieustająca lekka frustracja, która nie jest nieszczęściem, przeciwnie. Zachwyciło mnie, że ten rodzaj psychozy jest dość powszechny u zawodowo zaangażowanych wielomatek. Klękam. I się dziko cieszę.

A nie à propos życia zawodowego, ale à propos trójmacierzyństwa, to czasem się z trudem hamuję wobec obcych mi matek trójek, tych – jeszcze - z obłędem w oku, tych, które mają za mało rąk i beznadziejnie szukają pomocy łypiąc w niebo. Z chęcią bym im przekazywała wyrazy solidarności i empatii w bezsile. Rzadko przekazuję, bo najczęściej się wstydzę, zaczepianie nieznajomych na ulicy nie jest jednak w naszych narodowych genach.

--------------------------------------------------------

Na grafice, którą kiedyś spotkałam w internetach młoda kobieta połową siebie podaje niemowlęciu butelkę mleka, a drugą połową, odzianą według korporacyjnego dress code’u pracuje na urządzeniu mobilnym.
I właściwie nie jest ani tu, ani tam, bo ponurym, sfrustrowanym wzrokiem patrzy przed siebie. Załóżmy, że w odległym, zawieszonym w niczym punkcie, w który łypie spomiędzy dziecka a firmy widzi siebie i to taką, jaką chciałaby być, wyciągniętą na ciepłym piasku nad wodą, wyczerpaną wędrówką na jakimś górskim szczycie. Z dala od niemowlęcia, lata świetlne od firmy.
Grafika smutna jak nie wiem co.
Może dlatego, że jest o opozycji (Working Mom vs Stay-At-Home Mom i co jest najlepsze dla naszych dzieci, rzyyyg).
Dla naszych dzieci z pewnością nie jest najlepsze, żebyśmy miały osobowość mnogą, myślę.








poniedziałek, 20 października 2014

2.258 [O postkoitalnej]


Znacie to?
Prezerwatywa się zsuwa w trakcie namiętnych wygibasów, albo ---
Odkładasz tabletki na miesiąc, żeby poczuć przez chwilę własny cykl hormonalny, a on obiecuje, że będzie uważać, albo ---
On co prawda już odszedł, więc antykoncepcja też poszła w odstawkę, ale wrócił na chwilę po książki, płyty, po ubrania i został do śniadania, albo ---
Znacie to, prawda?
Rano po wewnętrznej stronie uda płynie biała, gęsta strużka i myśli też płyną jak zwariowane.

W Poznaniu robi się dalej tak:

-----------------------------------------------------

Ale, ale, zanim tu opowiem o Poznaniu wróćmy do początku tej brzydkiej bajki. Na początku jest ich dwoje – małżonków, narzeczonych, kochanków. Jednak od teraz ona zostaje sama (nawet, kiedy on ją wozi od Annasza do Kajfasza, siedzi z nią i trzyma ją za rękę na szpitalnych korytarzach – ona jest sama).

-----------------------------------------------------

Lekarz pomocy doraźnej – bo się trafił akurat weekend i dostępność publicznej służby zdrowia na poziomie dla zaawansowanych – więc lekarz pomocy doraźnej ma na oko dwadzieścia parę lat, jest szczupły, schludny, w obcisłym swetrze pod fartuchem z logo jakiegoś czempiona farmacji. Siedzi za biurkiem i zapisuje tabele w formularzu.
- Proszę o receptę na antykoncepcję postkoitalną – mówi pacjentka.
Przysiadła na brzegu krzesła z torbą kurczowo ściśniętą na kolanach, dorosła, ale po pensjonarsku zawstydzona wydukaną właśnie między liniami deklaracją, że się przed momentem zmysłowo tarzała w prześcieradłach.
Lekarz wolno podnosi wzrok znad wypełnionych tabel. Chrząka. Zaschło mu w gardle.
- Słucham? – pyta z emfazą. – O co pani prosi? – męski głos przechodzi w dyszkancik.
- O receptę – powtarza pacjentka, jej głos też się zaciął – na-anty-koncepcję-post-koitalną. Potrzebuję recepty …
Powietrze tężeje od niewypowiedzianych dogmatów. Biurko się zwęża i wyciąga w ambonę, zamiast żrącej woni eteru albo zapachu szafki z lekami – olibanum.
- Nie wypisuję recept na leki wczesnoporonne – recytuje zakładnik wyznaniowych aksjomatów w przebraniu lekarza. – Proszę wyjść z gabinetu i poprosić kolejną osobę. Żegnam panią.
Ale …
Ale.
Ta scena mogła trwać. Mogło dojść do gwałtownej wymiany zdań na temat publicznego charakteru placówki i braku możności odmowy wypisania recepty na legalny środek leczniczy dopuszczony do obrotu w kraju. Nie wczesnoporonny, a postkoitalny. Mogły popłynąć łzy i zaklęcia, mogło dojść do próby emocjonalnego szantażu.
To nigdy nie działa. Żadna metoda nie łapie, pacjentka jedzie do szpitala.


- Potrzebuję receptę na antykoncepcję postkoitalną – mówi kobieta i się przechyla przez wysoki blat szpitalnej rejestracji.
Cztery albo pięć pielęgniarek okupuje niskie fotele w głębi kanciapy.
- Słucham? – mówi siedząca najbliżej.
Kobieta powtarza zdanie o recepcie jak mantrę.
- Badanie jest odpłatne – pielęgniarka siedząca najgłębiej wstaje i się chwyta pod boki gestem dojarki. Jest potężna i groźna. Marszczy twarz. – Sto osiemdziesiąt złotych plus koszt badania krwi. I trzeba czekać. Rodzące wchodzą najpierw.
- Ile? – cicho pyta kobieta. - Czekać?
- Ile wypadnie.
Kobieta wyciąga dwa stuzłotowe banknoty z portfela, a później staje pod ścianą w szpitalnej poczekalni. Co prawda ma ubezpieczenie zdrowotne i prawo do nieodpłatnych świadczeń w placówkach publicznych, ale to prawo się tu na nic nie nada.

Jest także inna wersja. Kobieta nerwowo stuka w menu telefonu i w listę kontaktów. Dzwoni do kilku koleżanek. Anka obiecuje, że zadzwoni do Magdy. Jest niedziela rano, jedzą rodzinne śniadanie. Magda po chwili oddzwania, że sama już co prawda nie wie, bo od kilku lat nie potrzebowała, ale porozmawia z Dagmarą. Dagmara przesyła esemesem prywatny numer do lekarza. Lekarz odbiera połączenie mimo niedzieli rano, podaje swój domowy adres. Otwiera drzwi, kasuje dwieście złotych, podaje kobiecie płaskie opakowanie.

To jest wyłącznie kwestia kilku stów, jak zawsze w sprawach, które się wiążą z macicą, zapłodnieniem, rozmnażaniem homo sapiens. Te sprawy, w których sumienia jednych płoną świątobliwym wzmożeniem, u innych się załatwia od ręki, o ile się ma za co.

… o ile jest się z miasta i ma się do dyspozycji wiele aptek. Bo nawet w dużym mieście niektóre apteki „takich rzeczy nie sprzedają”. I nie, nie mogą sprowadzić na jutro na zamówienie. Nie było pytania.
- Coś jeszcze podać? – pyta farmaceutka.
- Nie, nie, dziękuję. Z zestawu witamin dla ciężarnych póki co nie skorzystam, pozwoli pani.
Pacjentka wychodzi z apteki i w gniewie trzaska drzwiami.


-----------------------------------------------------


Nie organizuję Poznańskiej Grupy Wsparcia dla tych, którym odmówiono antykoncepcji postkoitalnej. Te historie przychodzą do mnie same, zastępami.
Boję się takiego świata i to boję się podwójnie – dla siebie (ale ja sobie poradzę) i dla mojej córki, jej koleżanek …


-----------------------------------------------------


Oddajmy tymczasem głos lekarce z publicznego szpitala (przeprowadziłam ten wywiad naprawdę, od miesięcy zbieram materiały):
- Przychodzą prosto z klubu, pijane. Awanturują się na korytarzu. Jakby nie mogły poczekać do rana. Trzeba się było zabezpieczyć. A one się rżną, z kim popadnie. Same się proszą o takie sytuacje.
A ja tylko pytałam, dlaczego procedura w publicznej placówce służby zdrowia nie może wyglądać tak, że kiedy pojawia się dziewczyna w potrzebie, jest badana, a później dostaje receptę, którą może zrealizować w przyszpitalnej aptece? To mogłoby trwać kwadrans.
- … człowiek na dyżurze nie odpocznie, całą noc tu przyłażą. Nie zostawię porodu, żeby się zająć pijaną …

Żadna z dziewczyn, z tych, z którymi rozmawiałam o postkoitalnej nie pognała do lekarza z klubu, żadna nie była nietrzeźwa (a nawet jeżeli byłaby, to czy można ją traktować jak wyjętą spod prawa?). Wszystkim się zdarzył wypadek z mężem albo ze stałym partnerem. W większości mają już dzieci.

Znacie to?
Posłuchajcie, czy tak jest w porządku? Czy tak nam odpowiada?


-----------------------------------------------------


Mnóstwo leków ma skutki uboczne, te na nadciśnienie mają, te na problemy skórne i te, które są na choroby stawów. Nawet leki przeciwbólowe, dostępne obok lizaków przy kasie w supermarkecie mogą rozstroić to i tamto.
A kto słyszał, żeby lekarz ze względów moralnych odmówił wypisania recepty pacjentowi z problemami z krążeniem? Albo temu, który przyszedł obsypany jakimiś pryszczami? A przecież wysypka to drobny kłopot w porównaniu osteoporozą, jaskrą albo zaćmą wywołaną sterydami.
Dzieci są szczęściem i błogosławieństwem, ale w trzy godziny po stosunku o jakim dziecku rozmawiamy?



Więc niech się wreszcie o tym zacznie mówić. Że dostępność pigułek postkoitalnych jest żadna – i to w dużych miastach. I że wszystko wymaga kasy. Bo nawet w publicznym ośrodku zażądają niemałego haraczu. A później będziesz krążyć po mapie w poszukiwaniu apteki, która to sprzedaje.


Znacie to?




W tej sytuacji puenta może być tylko taka, jak ta Doroty Wellman, szeroko w ostatnich dniach omawiana i z lewa, i z pudelka i z prawa.





czwartek, 16 października 2014

2.257 [O puszczaniu tekstów w świat]

zaleca się co najmniej jednorazową aplikację youtube’owego linka przed rozpoczęciem lektury.
celem neutralizacji przekazu ;))))



Przyśniła mi się droga E45, która w tym akurat miejscu jest chyba nadal Autostradą Słońca i łagodnym łukiem w prawo się przebija spomiędzy bloków w stylu Rataj albo Piątkowa wprost na krater wulkanu.
Jechałam z Iwoną, sen jeden wie, dlaczego z nią właśnie.
Zobaczyć Wezuwiusz - Roma Roma Napoli amore mio! - i się dać oczarować na amen.
- Panie się cofną, - rzekł do nas po polsku jakiś miły Włoch – z góry eksplodują trujące gazy.
- Nam nie przeszkadza – prychnęłam, a Iwona się rozpłynęła robiąc miejsce dla moich nielatów.
Kilka sekwencji dalej torowaliśmy sobie drogę wśród lian, narracja w stylu przygód Froda w drodze do Rivendell w trawestacji na, powiedzmy, PS Quatre. Nienazwane zło się czaiło w załomach skalnych, a my przed nim umykaliśmy, sprawnie skacząc po kępach mchu, wśród wysokiej trawy.
Freudowski sen pomiędzy jednym budzikiem o szóstej trzydzieści, a kolejnym – następnego dnia. W międzyczasie to i tamto.
Prawdziwa Iwona, z ubrań i ciała wyciągnęła rękę i smyrgnęła mnie po twarzy.
- Masz siwe włosy!
Mam.
Co prawda wolałabym być jak Frodo, spomiędzy czasu, ale wiek nielatów świadczy przeciwko mnie, ucha cha. Tym bardziej, że się zabrałam za rodzicielstwo w wieku przedemerytalnym.
Więc nie pobiegłam do lustra, żeby wyskubać siwe pęsetką.
Zjadłam kanapkę.
I tak dalej, dalej ...


A po co w ogóle ten przydługi wstęp?
Otóż stało się jakimś cudem tak, że parę tygodni temu i niemal w tym samym czasie Wysokie Obcasy poprosiły mnie o zacieśnienie współpracy, a portal Mamadu, w osobie Boskiej Matki, zaproponował(a) mi skok na główkę, w toń nowego serwisu.
I teraz patrzę (cała radosna, zaszczycona i tak dalej) na swoje teksty w obcych miejscach i jednego dnia mi się wydają całkiem ładne, a kolejnego – cudze, nie moje, pokraczne. Bastardy.
(na komentarze właściwie nie powinnam wcale patrzeć)

Różnica położenia jest z pozoru kosmetyczna, i tu, na blogu, i tam jestem w bezkresie internetu, w nigdzie i we wszędzie. Różnica się sprowadza do iluzorycznej władzy nad własnymi literami – tutaj je, teoretycznie, mogę szlifować każdego dnia. Tam – nie. Tam się eksponuję z tym albo z tamtym, w jakiś sposób żałosna ze swoimi poglądami. Śmieszna i bezbronna. Napisałam i jest napisane.
(tak, dzisiaj jest dzień gorzkich żali)

Z intymnego dziennika blogerki (takiego dziennika z szuflady): jak stawić czoła własnym tekstom i temu, jak je odbierają, o przeklęta przestrzeni internetu, o parszywy feedbacku online.
Dzisiejsza litania się w sumie dość ściśle wiąże z lajkami.

Przeczytałam ładne zdanie, które mi ujmuje sedno sprawy:

[rozmowa Violetty Szostak i Marcina Kąckiego z Joanną Krakowską „Jesteście konformistami”, Duży Format; 9.10.2014]


Zostało to co prawda wyartykułowane w kontekście analogowym, ale i do internetów się nada.
Bo to przecież nie kłamstwo, że jestem w tym, co piszę ze swoimi flakami, swoją herstorią, co prawda nie żyłowaną do poziomu składników dania z obiadu, ale poziom „jak postrzegam świat, łypiąc ponad głowami moich nielatów” to też intymny hardcore. Śmieszna zza moich liter.

I jakoś mi głupio, o, głupia!, za każdym razem, kiedy mi ktoś doradza na fejsbuku antykoncepcję (spóźnioną o dwanaście lat), zamiast pisania. Albo wzięcie się w garść, a nie narzekanie. Obok lajków kwitnie doradztwo. Dosadne, zawsze trafne.

Dzisiaj jest stylizacja na łzawą bubę, ale co tam.




A konkluzja jest taka, Drodzy Czytacze, że się wstydzę swoich tekstów w miejscach publicznych i się z nich cieszę zarazem, zupełnie jak z nielatami wypuszczonymi w świat, idealnie tak samo.


wtorek, 7 października 2014

2.256 [O lajku]


Miałam w perspektywie wieczór bez nielatów, w anonimowym pokoju hotelowym na końcu świata, rozłożyłam papiery na wąskim łóżku, żeby się przygotować do rozprawy i – o, przeklęta biegunko mentalna! – weszłam tylko na sekundę w facebooka, żeby sprawdzić, co się zdarzyło w nieodległych galaktykach w czasie, kiedy jechałam autostradą.
Umarła Anna Przybylska.
Traf chciał, że przeczytałam tę przesmutną wiadomość mniej więcej w kwadrans po jej opublikowaniu na profilu jednego z poczytnych portali. News miał już wtedy ponad 700 kliknięć „lubię to” i ich liczba ekspresowo rosła.
I tak siedziałam nad stertą zadrukowanych kartek i nad monitorem z wiadomością o śmierci obrastającą w lajki.
Nieuleczalna choroba i śmierć młodej kobiety, troje dzieci, które zostały bez mamy, żałoba rodziny wystawiona na publiczny ogląd, na ostrzał kciuków wzniesionych w geście aprobaty. Ech …
Napisałam na fejsbukowym fanpejdżu bloga, że nie rozumiem tych lajków.
Jak można lubić ból tych, którzy zostali? Bezrefleksyjnie klikać lubięto lubięto, och jak bardzo to lubię i chcę dołączyć z moim lajkiem do pozostałych klikaczy …
„Lubię to” jest w języku polskim wyrażeniem jednoznacznym – zauważyła jedna z dyskutantek.
Ale zaraz odezwały się inne głosy. Że chyba oszalałam uważając, że „lubiący to” lubią to w znaczeniu literalnym.

Zacytuję Katarzynę Czajkę, blogerkę znaną jako „Zwierz popkulturalny” (Katarzyna wie o cytacie i się zgadza na rolę adwokata diabła), bo to, co napisała o lajkowaniu jest najbardziej spójnie i oddaje istotę sprawy:

Lajkowanie na facebooku już dawno nie jest przejawem dosłownego lubienia czegoś tylko np. informacją o tym że ktoś przeczytał informację że do niego dotarła że nie poszła niemo w eter. Mnóstwo osób np. korzysta z przycisku lubię to by zaznaczyć że przeczytało czyjąś wypowiedź w internecie. podobnie ludzie klikają lubię to by zaznaczyć że coś zobaczyli, że informacja do nich dotarła. Po prostu znaczenie przycisku lubię to bardzo się zmieniło i nie oznacza dosłownie lubienia na zasadzie że coś jest fajne. Tak po prostu działa teraz facebook a nie ludzie są bez uczuć.


Powiem tak.
Nie siedzę w internetach od ubiegłego czwartku. Mniej więcej ogarniam, o co chodzi z kliknięciami (mniej więcej, bo zasadniczo jestem przecież zaśniedziałym cyfrowym dinozaurem). Co nieco kapuję z fejsbuka i tak dalej, ale nie jestem w stanie przyjąć, że można przyjąć za swój taki „uzus” (to też z komentarzy), że „lubi się” śmierć, chorobę albo wypadek.

Wyobraźmy sobie – będzie anegdota wymyślona na potrzeby tej notatki - że pewna korporacja, która nas wszystkich zatrudnia w bajecznych warunkach pracy (a wokół bezrobocie …) ustala taki mianowicie regulamin, że każdą osobę, która zostanie zwolniona z pracy będzie się żegnać gromkimi wybuchami śmiechu.
Zwolniony pakuje manatki, a my w chichot.
Drżącymi rękami po raz ostatni w tej pracy zakłada płaszcz – a wszyscy współpracownicy pokładają się z radości. Dostają od tego czkawki.
Zwolniony otwiera drzwi i patrzy za siebie ostatni raz – a tu rechot, oklaski, zabawa. O buacha cha cha.
Bo w końcu taki jest regulamin. Taki jest nowy usus. Takie jest nowe zastosowanie śmiechu, wymyślone przez fantastycznego pracodawcę. Co prawda do tej pory śmiech był stosowany inaczej, i właściwie nadal jest, także w naszym zakładzie pracy, ale korporacja rozszerzyła sposoby aplikacji śmiechu, do – w szczególności – redukcji, restrukturyzacji oraz zwolnień z pracy.
I basta.

Głupie, nie?
Mniej więcej tak samo idiotyczne, jak lajkowanie wypadków.

Jedna z komentatorek pod tym fejsbukowym wpisem, o którym piszę tutaj cały czas wspomniała o tym, co kiedyś sama napisała na swojej tablicy w ramach rzeczonego portalu. Po długiej chorobie poprosiła mianowicie znajomych o odwiedziny, bo było jej ciężko, smutno i niefajnie. Spora grupa ludzi odpowiedziała jej lajkiem.


Dawno temu, w październiku 2011 napisałyśmy z Chustką na wspólnym blogasku notatkę o internetowych kciukasach i o świeczkach z dwóch nawiasów i gwiazdki.
W kolejnym październiku Chustka umarła, a na jej blogu zabłysły świeczki z dwóch nawiasów i gwiazdki.

Teraz jest znowu październik, a tamta notka wydaje mi się wciąż świeża i aktualna.







sobota, 4 października 2014

2.255 [O niczym]


Przede wszystkim pozdrawiam dzisiaj nobliwego pana w statecznym wieku i w oplu corsie, z żoną na siedzeniu pasażera (albo z konkubiną), który mi przemknął po pedicure na pasach. Zaparkował bolida wzdłuż chodnika, a kiedy człapałam zebrą z zakupami – odpalił. I mi śmignął tuż przed nosem, kiedy przekraczałam linię oddzielającą pas ruchu „w tę” od pasa „w tamtą”. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, miał minę „zjeżdżaj, babo! to mój gościniec!”.
Właściciel przestrzeni.
Pamiętam, że jeszcze całkiem niedawno starsze nielaty cierpiały na chroniczny lęk przed moją śmiercią na pasach, z zakupami w siatkach. I kiedy zostawali w samochodzie pod sklepem, a ja gnałam po jabłka, pomidory, po kawał drobiowego truchła albo po parę rajstop czy skarpet, wpadali w histerię i wyli, że są pewni, że następnym razem, kiedy mnie zobaczą, będę leżała rozmazana na jezdni (a jabłka, pomidory albo mandarynki się potoczą z rozdartych toreb do odpływu studzienki kanalizacyjnej). Hardcore.
Ech, ludzie, kurczeblade, uważajcie jak jeździcie …

Słoneczną sobotę roztrwoniliśmy na zakupy spożywcze na cały tydzień i łatanie dziecięcych zasobów garderobianych na jesień. Brr.
Na trasie między jednym spożywczakiem a kolejnym Ojciec dzieciom wydał wątłe westchnienie, że jak to w istocie możliwe, że znowu tędy idziemy, skoro tydzień temu wszystko kupiliśmy, co trzeba do jedzenia.
Też się dziwię.

A teraz lubię, że nielaty śpią, a za ścianą cicho szumi pralka.
Pralka pierze brudy przy moim minimalnym – nomen omen – wkładzie i mi odhacza w harmonogramie wieczoru punkt „roboty domowe”, zaliczyłam ich dzisiaj zresztą bez liku.
I bez poczucia uniwersalnego spełnienia.

Bo kiedy Silny wyje między sklepowymi regałami mamakupmi!!! (jajko z niespodzianką!, samochodzik!, batonika!), a ja próbuję w panice zrekapitulować listę zakupów (makaron! mydło! mleko!) albo kiedy wrzucam trzeci pełny wkład do pralki z rzędu, kotlety złowieszczo skwierczą na patelni, a ryż kipi, wtedy nie czuję dumy.
Raczej słabość we wszystkich członkach.

Tak, przebiegłam chybcikiem przez niektóre blogi moich sąsiadek na Mamadu.

To poniekąd odgrzewanie starych placków, bo Karolina Malinowska podzieliła się z Vivą swoim oglądem macierzyństwa miesiąc temu, a Małgorzata Terlikowska ją wypunktowała niewiele później. Teraz do krytyczek dołączyła Izabella Ł-P.

Więc w tej chwili ja, zza mojej pralki, zza tej siaty, którą przeniosłam dziś przez pasy i się nie dałam zmiażdżyć samochodowi małolitrażowemu, zza sześciu kupionych rano kartonów mleka westchnę, że byłoby miło, gdybyśmy sobie nawzajem pozwoliły mieć własny ogląd macierzyństwa, niechże każda swój. Wsparcie się nie sprowadza do głoszenia rekolekcji.

Ja, dajmy na to, miewam czasami przerąbane i odsyłam małolaty w myślach do okna życia (po czym bardzo się tej myśli wstydzę), a czasami lewituję nad nimi w zachwycie. Przez większość czasu staram się natomiast zachować równowagę w ocenie aktualnego etapu własnej bio, acz nie pucuję wtedy aureolki miękką ścierką.
Gdzieś zgubiłam moją aureolę. I poczucie macierzyńskiego samozadowolenia.
Prawdopodobnie dlatego, że do prawdziwego oświecenia brakuje mi kilkorga nieletnich.
Aboco.




Tymczasem lecę, pralka wzywa.





piątek, 3 października 2014

2.254 [O kiełbasie]


Nie słuchałam w czasie rzeczywistym exposé premierki Ewy Kopacz, bo kiedy przemawiała w sejmie biegłam z pracy do pracy i miałam głowę do porządkowania tego i owego zawodowo, a nie do słuchania radia (zresztą, nie wiem nawet, czy emitowano je w radiu). Wieczorem z obywatelskiego obowiązku nadgoniłam braki. Ktoś wspominał, obczaiłam, że jest tyle o rodzinach, że o mamo.
Och, doprawdy.
Zwiększenie nakładów na budowę żłobków i szersza niż dotychczas możliwość korzystania z urlopów rodzicielskich. 
I darmowe podręczniki dla więcej, niż tylko pierwszej klasy. Moje stare macierzyństwo na nic się niestety nie łapie. Poza tym - ja już przecież zrobiłam swoje, rozmnożyłam się i państwo straciło mną zainteresowanie (o ile w ogóle kiedykolwiek było zainteresowane, bo nie odnotowałam).
Nie piszę tego z zawiści, że się nie łapię. Z punktu widzenia państwa – umpa, umpa, co za patos – więc z punktu widzenia państwa byłoby optymalnie, żeby aktualnemu rządowi się udało wprowadzić jakieś pozytywne zmiany w przebieg rodzicielstwa. Niech to, ze względu na społeczną solidarność z nowymi pokoleniami ojców i matek, będą owe żłobki i płatne urlopy. Ale co dla mnie? Co ze mną? Co za moje podatki? Za składki zdrowotne? Ja jestem kompletnie nieważna? I jeżeli sobie z grubsza radzę sama, to można mnie zlać?


Kilka tygodni temu Erna miała drobny, choć nieprzyjemny wypadek, rozharatała sobie palec prawej ręki, palec napuchł, był wtorek, wczesne przedpołudnie, wieczorem wyjeżdżaliśmy na wakacje. Z lekka przerażona wizją ropnych wycieków i rozpełzających się zakażeń dwa tysiące kilometrów od domu, pognałam z Erną do lekarza. Pediatra z przychodni rejonowej, równie wystraszony obrzękiem jak ja, odesłał nas na chirurgię, dając nawet stosowne skierowanie. Objechałyśmy z Erną trzy przychodnie z dyżurem chirurgicznym, w tym jedną w szpitalu dziecięcym. Nie przyjęto nas nigdzie, bo stan Erny palca, w ocenie pań z rejestracji, nie wskazywał na zagrożenie życia. Mogłyśmy się za to na podstawie skierowania umówić na konsultacje na za tydzień albo dwa.
Ostatecznie przyjęto nas w szpitalu prywatnym, za opłatą. Wizyta trwała pięć minut, było sporo uśmiechów w stronę przerażonej Erny i życzliwego pocieszania. Obrzęk nie okazał się groźny i tak dalej.
Ale, rzecz jasna, to dziewięćdziesiąt siedem złotych odegrało pierwszoplanową rolę wejściówki do medycznego raju.
Jestem rozżalona i sfrustrowana, że każde nasze zderzenie – a są przecież rzadkie - z publiczną służbą zdrowia kończy się koniecznością uiszczenia zapłaty w placówce niepublicznej, bo świadczenie oferowane w zamian za składkę zdrowotną nie istnieje albo jest absurdalnie odwleczone w czasie.


Jestem też zaskoczona, że nikt nie mówi – nawet słabym głosem – jak niełatwo jest być w tym kraju pracującym rodzicem uczącego się dzieciaka. O świetlicach szkolnych, które działają tylko dla uczniów do trzeciej klasy włącznie pisałam lata świetlne temu. O szkole na dwie zmiany i o rozpoczynaniu i kończeniu się zajęć w godzinach, które się nie mają nijak do czasu pracy dużej grupy rodziców – także. Jest też jeszcze całkiem zabawny problem wakacji, które trwają i trwają, a pracujący rodzice „od lat kojarzą wakacje z rozpaczliwym kombinowaniem” [cytat za „Wakacje i frustracje” Dariusza Koźlenko, współpr. Joanna Podgórska, Cezary Kowanda, Polityka nr 2967 z 16 lipca 2014]. Szkolne wakacje nie obchodzą nikogo, ani gmin, ani MEN. Są przecież babcie, prawda?
23% VAT na artykuły dziecięce? Miał być epizodem, jest zasadą. Bilety rodzinne dla składów 2+2? Standard. I nie mówcie mi o Karcie Rodziny Dużej, bo dostaję palpitacji.

I tak to sobie jestem sobie z moim rodzicielstwem całkiem sama, a państwo się ogranicza do poboru ode mnie podatków oraz składek.

Głupia sytuacja, nie?

Miało być o Ewie K., a będzie o Donaldzie. Nad Ewą K. ciąży ewidentnie zła karma.
Otóż na początku września były premier przemawiał z tej samej mównicy, z której wczoraj padły zapewnienia o żłobkach i tak dalej. Wtedy było o reformie zasad odliczania ulgi na dzieci, którą to ulgę póki co odlicza się od podatku.

Taki cytacik:

Myślę, że jeżeli w rodzinie z trójką dzieci pracuje tylko ojciec i zarabia tysiąc siedemset złotych, to … - omójboże, jak bardzo trzeba nie mieć wyobraźni, żeby podać taki przykład jako kazus z życia wzięty i nie poczuć obciachu. I nie rozumieć, że to jest sytuacja galopującej nędzy, kiedy się ma 340 zł na osobę na miesiąc, że to jest z wielkim marginesem błędu taka sytuacja, w której państwo przyznaje zasiłek rodzinny, co prawda głodowy, ale zawsze. Gdzie jest elementarna wrażliwość społeczna, jeżeli się traktuje ubóstwo jako punkt wyjścia do podatkowych optymalizacji?

Tego dnia rano, kiedy były premier wyciągał różniczkę z pierwiastka od 1.700 zł wynagrodzenia na mamę, tatę i trójkę małolatów, kupiłam dwa komplety szkolnych książek, zestaw do trzeciej i do piątej klasy i wydałam mniej więcej 700 zł. Silny na szczęście się jeszcze w tym roku na zakupy nie załapał. Cóż, w tym kontekście darmowe podręczniki byłby z pewnością jakimś rozwiązaniem, acz biorąc pod uwagę klimat wokół jednej, cienkiej książeczki do pierwszej klasy dość pesymistycznie widzę objęcie brakiem opłat zestawu do klasy czwartej i dalej.

A wracając do 1.700 zł, to muszę wyrzucić z siebie jedną brzydką frazę.
Myślę mianowicie, że nie jest do końca fair, że jedynym wyborcą, którym zainteresowani są autorzy sejmowych wystąpień i kreatorzy wizji poprawy sytuacji w kraju jest wyborca tysiąc siedemset (z całym szacunkiem do tych wyborców rzecz jasna i z całym ubolewaniem, że system wynagrodzeń, pensji minimalnych i zasiłków plus rozbójniczy sposób konstruowania umów o pracę wpędza ich w niedostatek).
... a taki natomiast wyborca, który w ten czy inny sposób sobie sam poradzi, to nie jest żaden target, a jedynie skarbonka do wyciągania danin.

I nie mam co prawda wściekle kapitalistycznych poglądów, a raczej lewicujące i to znacznie, tym niemniej się zgadzam z obramowanym niżej zdaniem z wywiadu Marty Stremeckiej z Leszkiem Balcerowiczem:


[„Pilnujmy polityków”, rozmowa Marty Stremeckiej z Leszkiem Balcerowiczem, POLITYKA 9 września 2014]


„Nasze partie polityczne w małym stopniu odwołują się do ludzi ciężko pracujących, tylko do faktycznych lub potencjalnych klientów pomocy socjalnej”.

Z rodzicielstwem w exposé jest, mam wrażenie, tak samo.