poniedziałek, 30 maja 2011

1.992

Erna Zadaje Pytania.- Mama …
- Tak?
- Mama, a ci, co nie wierzą w Boga nie mają też aniołków?
- Nie.

Erna się zasmuca tak nagle, jakby znienacka zgasło wewnątrz niej światło, pogrąża się - w sekundę - w otchłani.
Aniołki są fajne. Przecież! Pulchne i skrzydlate.
-
Mama …
- Tak?
- Mama, a kto był w dawnych czasach Bogiem?
I wiem, że pyta mnie o Boga z wielkiej, wielkie B słychać w intonacji, nie chodzi jej o nikogo z mitologii Rzymian, o żadnego Swaroga, Odyna, ani o Ra.
Pyta o to, kto był Bogiem przed Bogiem i chce odpowiedzi na pytanie, jednoznacznej. Nie takiej, że jest wiele potencjalnych hipotez, że to terytorium nie wiedzy a wiary, że ja się osobiście przychylam do niektórych poglądów, są wszakże tacy, którzy uważają inaczej.
Erna nie chce ode mnie przeintelektualizowanego bla-bla.
Żąda – nadal i jeszcze pewnie przez parę lat – żebym jej zdefiniowała i opisała świat, żebym czytelnie nazwała: to jest dom, to jest brat, to Bóg, tak jest dobrze, tak jest źle, tak się postępuje a tak nie. Amen. Czarne i białe.
Zaraz się oczywiście przeciwko temu zbuntuje i wyewoluuje w Ernę-Kontestację, ale na razie gromadzi dane. Więc muszę mieć klarowne opinie w wielu drażliwych sprawach. Na wszystkich bogów Olimpu, to wcale nie takie łatwe.




- Mama, a ile filmów od osiemnastu lat widziałaś? – pyta Nowy Człowiek.
Ten tego.
-
Eee …
- Nooo, od kiedy nas masz?
- A, od kiedy was mam. Może z dwa.
Góra trzy.
Ekwilibrystka zbornych odpowiedzi na niemożliwe i niewykonalne.




Tymczasem – w maju i w czerwcu nielaty prowadzą oraz zamierzają prowadzić [przez sam fakt udziału w placówkach edukacji] intensywne życie społeczne, moja telefoniczna agenda jest naszpikowana terminami. W weekend mieliśmy zamiejscowy statek piratów i – jakże niepolityczne - kibicowanie:
-
Ko-le-jorz!
- Mama,
- mówi Erna. –
a tam był taki pan, który mówił głośniej klaszczcie.
- Niemądrze, prawda?
– wtrąca się Nowy Człowiek.
- Bardzo.
Ogólne wrażenie estetyczne nieletnich nie-fanów jest takie, że w telewizji mecz wygląda ciekawiej. Szczególnie pewnie ten z finału mistrzostw świata. Przypadły im natomiast do gustu pozostałe atrakcje stadionu, w tym niebieskie krzesełka, telebimy, reklamy. W kwestii stanu murawy nie naciskałam przesadnie.
Bilans: Ko-le-jorz cztery zero z Koroną Kielce i race w finale.




Za to potyczki pirackie, politycznie idealne, zachwyc
iły całą bandę. Osobliwiej Silnego, bo Silny jest fanatykiem konnej jazdy.









Tutaj dygresja. Słownik Silnego co prawda nadal nie ma objętości Wielkiego Słownika Języka Polskiego (nie jest to nawet Petit Larousse), ale:
- Din maaa aaa ja nie! – rzecze Silny.
I to prawda, dobry kontekst, doskonałe zdanie. Więc powiewamy chorągiewkami, klaszczemy, robimy meksykańską falę.
Że nie wspomnę o wariacjach Silnego na tematy hippiczne:
-
Akoń! JA!
Bo, jak się rzekło, Silny jest inkarnacją huzara. Albo dwudziestojednowieczną wersją dziedzica, ziemianinem, ekonomem, gościem wprost z kart powieści Marii Dąbrowskiej albo Elizy Orzeszkowej, Silny wsiada akoń! i gna.
Tadam, tadam.
Pszeniczne pukle Silnego falują w pędzie, Silny ściąga lejce, łyska białymi zębami, zaciska krzepkie dłonie, wystawia ogorzałą twarz na wiatr [co wrażliwsze włościanki mdleją wtedy albo biegną za Silnym w obłędzie, w piaszczystym tumanie].

Więc, co zrozumiałe, Silny strudzony pirackim występem Erny ściśle obstawiał kolejkę do jazdy konnej a w kolejce do bryczki czynił oczekującym nieznośne awanse:
- Tennn nie! Nieee tuuu! Ja tu! JA!!!
Bo widok końskiego zadu jest mu najdroższym. I anglezowanie.


Zastygam, niespokojna, w oczekiwaniu na „i co było dalej”.



niedziela, 29 maja 2011

1.991

Pozwoliłam sobie mieć radykalnie różne zdanie na temat akcji z krawężnikami, niż aktywistki Fundacji MaMa [a generalnie całym sercem wspieram ich działania], za co mnie zrugałyście w komentarzach, więc – pozwólcie – napiszę to jeszcze raz, chociaż co do zasady wolę, żeby tekst tłumaczył się sam, didaskalia świadczą o niejasności pierwotnego przekazu. Tym razem jednak powtórzę to samo innymi słowami, bo sprawa jest dość ważna.


Otóż i mnie dotyczą bariery architektoniczne, mam wręcz czelność zauważyć, że dotyczą mnie w jakiś sposób bardziej, niż dużej części z Was. Mam troje niewielkich dzieci a dysponuję jedynie dwiema rękami. Nie twierdzę, że jest zawsze łatwo gdzieś tam się wspiąć i coś tam ogarnąć, kiedy nielaty poruszają się po własnych trajektoriach po krzywym chodniku [mama! bam!], albo wymagają – jednocześnie! - fizycznego wsparcia we wchodzeniu, schodzeniu, przechodzeniu, samochód! uważaj!.
Tak, chodniki są nieprzyjazne. Tak, przejścia podziemne są nieprzyjazne. Nieprzyjazne są przychodnie lekarskie, sklepy i kawiarnie/restauracje, nie przeczę. Przy czym z pewnością są nieprzyjazne bardziej dla osób niepełnosprawnych ruchowo albo niewidomych, niż dla matek. Co więcej, my – pozwolę sobie na solidarnościowe plurale tantum – wyrośniemy z wózka i z trójki nieletnich poniżej ósmego roku życia. Niedogodności architektoniczne dotyczą matek przez chwilę. Inne uciążliwości dotyczą matek stale – różne odmiany dyskryminacji, w tym te na rynku pracy, uwarunkowania społeczne, mentalne, miejsca w żłobkach, przedszkolach, jak zorganizować czas ucznia podstawówki, który kończy lekcje o dwunastej, kiedy rodzice są w pracy, mogłabym ciągnąć tę listę. Że nie wspomnę o lękach różnej maści i codziennych troskach, których nie da się scedować na nikogo ani – niestety! - dać komuś do bezbolesnego rozwiązania.
Cóż, nie zawsze jest prosto i lekko być matką.

Tak więc rzekłam – jest wiele powodów, dla których ma uzasadnienie bunt matek. Sprowadzenie natomiast buntu do wysokiego krawężnika co prawda – przyznaję – chwytliwe i nadające się na sztandary, tym niemniej jest dla mnie – dopuszczam oczywiście inne zdania - dość infantylnym postawieniem problemu „zbuntowana matka”. To aż się prosi o odzew: zrobimy wam gładkie przejścia i się tym zatkajcie.
Dlatego byłam not attending.

Zresztą, w czasie, kiedy zorganizowano flash mob odbierałam dzieci z placówek – dwoje dzieci, z w dwóch różnych części miasta i gnałam zwolnić Panią Opiekunkę dziecka numer trzy, jak co dnia. O tej porze w dni powszednie praktykuję, że tak to ujmę bycie matką i nie mam czasu owijać misia w szalik.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są matki, które mają czas i które mają determinację i którym generalnie się to podoba. Ok i fajnie. To jest właśnie przejaw swobód obywatelskich – że wszystkim nie musi się podobać to samo a wyrażenie odmiennego zdania nie świadczy o pogardzie, ani o ciasnym horyzoncie tylko – właśnie! – o innym zdaniu. W prawdziwym życiu – szczęśliwie i w przeciwieństwie do fejsbuka - jest więcej opcji niż „Ilikeit”.


czwartek, 26 maja 2011

1.990

- Mama! Czemu tak długo jedziemy? – Erna się wierci na tylnym siedzeniu. – Spalę się za chwilę na kotleta!
Hm?
- Za długo jedziemy po pjostu! – irytuje się Erna, zgrzyta, niecierpliwie pociera dłonią o dłoń, pomstuje pod nosem i kwęka.
Pół dnia w korku, drugie pół dnia spędzam w biegu. Elektroniczna agenda w telefonie metalicznym brzdęknięciem przypomina raz po raz o upływających terminach.
Teraz wrzucam na tylne siedzenie kawałek jakiegoś batonika. Jedną gumę rozpuszczalną, później drugą. Trzecią. Podkręcam potencjometr, w kieszeni odtwarzacza laser smaga ulubioną płytę Erny. Z częściowym sukcesem neutralizuję źródło emisji świdrujących jęknięć.
I się zawieszam, jestem sprzęgłem, jestem kierownicą. Jestem pomstowaniem na remonty drogowe i na nieudolność innych użytkowników.
Znowu dojeżdżamy pod szkołę tuż przed jej zamknięciem.
- Nawet lubię, kiedy mnie tak późno odbieracie. – filozoficznie bąka Nowy Człowiek, kiedy wychodzimy już na ostatnią prostą – główną ulicą ze szkoły prosto na wschód, później skręcić.
Jesteśmy!
[Po drodze tylko dwa albo trzy niezbędne zakupy, to chwila.]



Silny nas wita machaniem, śmiechem, serią pełnych werwy mama!, gramoleniem się na siedzenie kierowcy przez uchyloną szybę w drzwiach. Ma po pełnej piaskownicy w każdym z bucików, jest wypaćkaną historią wszystkich tych przygód, których zaznał, kiedy mnie z nim nie było. Domaga się:
- JA!
Więc ustępuję mu miejsca.
Bhrrr! jedzie Silny, kręci kółkiem, chce przekładać biegi.
- Kojek na Niestachowskiej – mówi Erna. – Kojek na Niestachowskiej mówi Pawełek, kiedy się bawimy w ogjódku. Mama! Co to jest naniestachowskiej?
Dzieci inscenizują w przedszkolu zatory drogowe, jakież to urocze, ujmujące wręcz, Erno.
A korek na Niestachowskiej, ten wyjątkowo nas nie dotyka. Tłumaczę powoli i dobitnie topografię i lokalizację naszego domu oraz rodziny Pawełka.




-----------------------------------------------------------------


Dzisiejszy świąteczny „Bunt matek” ma dotyczyć barier architektonicznych [w Mieście Od Korka Na Niestachowskiej zapowiadają flash mob o 17:00, pod pręgierzem].
Jestem zdecydowanie sceptyczna i not attending.

Nie no, to doprawdy urocze sprowadzić techniczny problem z ogarnięciem macierzyństwa do wysokości krawężnika. Nie twierdzę, że wszystkie moje krawężniki zawsze były płaskie a schody ruchome. Twierdzę natomiast, że istotny problem [matki naprawdę mają się przeciwko czemu buntować. i to jak!] obraca się tym krawężnikiem w groteskę. Wózek bywa w użyciu przez półtora roku, do dwóch lat powiedzmy. Natomiast mentalne bariery różnego autoramentu [o nich jest w zajawce na końcu, ale tylko w odniesieniu do karmienia piersią] nie znikną – jak zniknie, kiedy dziecko wyjdzie z pieluch - problem z wjadę czy nie wjadę.
Jestem definicją buntu matek, bo macierzyństwo to ciężka, codzienna, całodobowa praca, harówa bez nadmiernych możliwości outsourcingu.
Mam natomiast problem, żeby się entuzjazmować flash mobem z motywem owijania misia/lalki w kawałek szalika, bo ta humoreska, ten żarcik jest z krainy działań niepoważnych, działań z bajkowej krainy zamieszkałej przez zabawki, niemowlęta i matki, z tej idyllicznej krainy macierzyństwa, w której mamusie spacerują po słonecznych parkach ze swoimi dziećmi i przesiadują w piaskownicy.
Więc to nie jest ironia. To jest z gruntu sauté. To jest wprost z placu zabaw pod pręgierz, z piaskiem butach, z liściem w warkoczyku. To jest za łatwe, zbyt dosłowne i wcale nie dalekowzroczne. To jest mówienie językiem „ja, matka, mam problem z kółkiem od wózka dziecięcego”. To jest dobrowolne ustawienie się w pozycji istoty o banalnych, błahych kłopotach a takie frasunki, wiadomo!, każdy silny i sprawny osobnik rozwiązuje w trymiga przy pomocy młota i kielni.

Natomiast macierzyństwo jest – wydaje mi się, acz może żyję w zamroczeniu – również po urlopie macierzyńskim. A jego ogarnięcie nie sprowadza się wyłącznie do sprawnego wejścia po schodach do kawiarni. I do zjechania z chodnika na ulicę.

Nieodparcie odnoszę wrażenie, że istotniejsza jest przestrzeń publiczna w głowach, w mentalności, w świadomości tak zwanej społecznej i jeżeli się spektakularnie i z przytupem buntować, to przeciwko obecnemu status quo matek w tych miejscach.


A przejścia, zjazdy, podjazdy – idealistycznie wolałabym, żeby się po prostu pojawiły, jako naturalny skutek uboczny cywilizacji, autostrad, kostki brukowej i orlików.





Tymczasem życzę Wam choćby jednej ładnej, oczyszczającej, magicznej chwili z okazji Święta, Siostry w Macierzyństwie!

A optymalnie życzę Wam mnóstwa takich chwil ;)))))))))








wtorek, 17 maja 2011

1.989

Trupa „Salto Mortale” przedstawia:

- Mama, - pyta Erna. – a ja mam duże gajście?
- Garście?

Coś tam robię, w czymś dłubię, iluś tam innych nielatów zadaje mi ileś tam pytań. Padają komendy z rodzaju:
- Pomm!
- Pomożesz mi w angielskim?
- No wiesz
, - gestykuluje Erna. – takie gójki na jamionach.
Erna metaforycznie się wbija w obcisły, pasiasty trykot, szeroko rozstawia nogi, unosi ręce, zgina je w łokciach, napina. Czerwienieje. Odwraca głowę raz w lewo, raz w prawo i lustruje rezultat wysiłków.
- Biceps! – krzyczę.
Jest tyci. Tyni-mini.
- A napjawdę można mieć bicepsy?
- Można
. - mówię.
Erna napina ramię, zwalnia, znowu napina. Turkoczą werble, widownia wstrzymuje oddech, gdzieś w dali ryknęła stara lwica (tresura jest w programie cyrku tuż za popisem atletów), za kulisami kobieta z brodą i jej dwugłowe dziecko.
- Tata ma gajście a mi się nie jobią. – wzdycha Erna. – Trzeba być dojosłym do tego? Tata mówi, że trzeba … Erna nagle smutnieje, biceps jej więdnie. I mina.
- Mama, a mogę najpierw pograć a później odrobić? – nęka mnie Nowy Człowiek.
- Mamà! Tatà! Ojù! – Silny emituje sekwencje radosnych onomatopei.
- Mama, a czemu w bajkach jakieś postacie jak się budzą to tak jobią? – Erna odżyła i znowu eksponuje potężne umięśnienie.
- Przeciągają się po śnie. – mówię.

Trupa „Salto Mortale” nagradza mnie standing ovation.

niedziela, 15 maja 2011

1.988

Aniołek siaduje zwykle po prawej, tak mówią statystyki, albo okrakiem.
I sprawuje swoją powinność.

-----------------------------------------------------


- … i na to kurtkę. – mówię. – Chustka na szyję.
Erna się krzywi.
Nowy Człowiek melancholijnie patrzy we wnętrza sandałów, szuka inspiracji a może potrzebuje dopingu (albo analizuje możliwości przejścia w jednej z gier LEGO, stawiam na analizę możliwości przejścia).
- Buty! – przypominam.
Nowy Człowiek się budzi z wolna, lewy but, prawy but. Przerwa. Już prawie wyszliśmy, niemal już nas tu nie ma, ale procedury przygotowawcze wciąż ciągną się niemiłosiernie.
Silny jest gotów. Zawsze pierwszy przy drzwiach, wyprężony jak struna przy futrynie.
Kiedy pytam:
- Kto idzie ze mną?
Silny natychmiast odpowiada:
- JA!
J A z samych wielkich liter, rodzynek pośród nielatów - od początku mowy mówi o sobie „ja” (na pytanie „jak masz na imię” odpowiada „Bobo”, jego „JA” jest takie niewątpliwe), więc pokrzykuje „ja!” i żarliwie się stuka palcem w pierś, wzmacnia komunikat.
- Chustka na szyję, czapka, Erno!
Bleee! Ernę wygina obrzydliwy grymas.
- Jest wiosna, - stęka. – swetej, kujtka i co jeszcze?
Bleee!!!
- Na cebulkę, - rzucam przez ramię, zapinam sprzączki Silnego. –
nie pamiętasz, że na cebulkę?
- To już nie jest żadna cebulka, -
prycha Erna. – to jest jakiś ziemniak!
Taki gjuby!


Wychodzimy ubrani na ziemniak(i), pięć pyr.
Wiosna znowu w recesji.






Uwielbiam ich takich, zuchwale patrzących w przyszłość
[tego, który akurat śpi w wózku też uwie---].


sobota, 14 maja 2011

1.987

Witam serdecznie,
Trakiszki-Koncern Owocowo-Warzywny zaangażował się w sponsoring książki „Przypalone i Zjedzone”.
Z tej okazji chcielibyśmy wysłać do Pani egzemplarz poradnika wraz z produktami pomidorowymi marki. Po lekturze Pani bloga uważamy, że ta książka będzie fajną pozycją na Pani półce i być może znajdzie w niej Pani kolejne kulinarne inspiracje.*

W razie chęci otrzymania zestawu proszę napisać , w możliwie najkrótszym terminie, maila z informacją, na jaki adres skierować przesyłkę. Wraz z książką otrzyma Pani zestaw produktów Trakiszki oraz zaproszenie do konkursu organizowanego przez markę dla blogerek.

W przypadku dodatkowych pytań bardzo proszę o kontakt mailowy lub telefoniczny:



* moje własne operacje na czcionce i podkreśleniach

-----------------------------------------------------

Być może, jak sugerujecie, siedemdziesięciotrzyletni pan WR o gładkiej żonie nie istnieje.
Ten list to tak jaskrawy fake, że aż dźga w oczy, mówicie.
Naprawdę, nie natknęliście się w życiu na nikogo takiego, jak WR? Na żadnego posiadacza kształtnej kobietki, rasowej klaczy, trofeum, której powinnością jest wyglądać niekoniecznie natomiast myśleć?

-----------------------------------------------------


Witaj,
nazywam się Majka Powolna i reprezentuję firmę LUPIEZYK. W związku z naszą akcją dotyczącą kosmetyków LUPIEZYK Baby, chciałam zaprosić Cię do współpracy. Poszukujemy aktywnie blogujących mam, które chętnie dzielą się z innymi swoją wiedzą, wskazówkami i doświadczeniem. Organizujemy akcję, która wygląda w sposób następujący:

Otrzymasz od nas produkty z danego segmentu LUPIEZYK Baby (kąpiel, masaż, skóra sucha, przewijanie) i przez 7 kolejnych dni będziesz je testowała przy codziennej pielęgnacji swojego maluszka :-) Test uwieńczony byłby Twoją recenzją i materiałem foto lub video oraz Twoją poradą dotyczącą pielęgnacji. Za poświęcony nam czas otrzymałabyś miłe upominki ufundowane przez markę LUPIEZYK .

Czy zainteresowała Cię moja propozycja? Proszę o odpowiedź w ciągu dwóch dni, wtedy prześlę Ci szczegóły zaproszenia.


-----------------------------------------------------

Nie twierdzę i nie sugeruję, że wygląd nie ma znaczenia. Estetyka jest istotna, w miarę opiłowane paznokcie i czysta spódnica. Elementarne minimum kultury.
Podkreślam podwójną linią, wężykiem – estetyka się liczy, nie uroda. Na pierwszą miewa się w miarę wpływ, na pralkę, żelazko i prysznic. Na drugą – żadnego.
Twierdzę i upieram się natomiast, że podporządkowanie życia kształtowaniu ciała jest bzdurą. Po pierwsze dlatego, że ciało i tak nam umyka, kolagen i hormony nie przytrzymają się nikogo w nagrodę za zdyscyplinowane życie, na nic ofiary z najwymyślniejszych wyrzeczeń.

Uważam też, że to dość przykre, kiedy mężczyzna / mąż / partner / narzeczony / konkubent / kandydat postrzega kobietę głównie przez pryzmat jej wypukłości, gładkości, rozmiaru – excusez-moi le mot – stanika. Napięcia skóry na udach. Wysokiej pozycji w rankingach „która z nas najładniejsza”.




A o tym, że temat ma swój ciężar świadczy liczba reakcji, komentowaliście tak intensywnie, jak w dawnych czasach, jak w epoce blogowej świetności, która – uch! - już nie wróci, bo teraz rządzi fejs.

Właśnie, wszystko mija, nie chcę być gderliwym prorokiem, ale widzę w blożuniach wymierający segment. Sama się jeszcze tego trzymam, nielimitowanej długości wypowiedzi, w objętości sms’a nie umiem wiele zmieścić, ale to nawyki dinozaurzycy.

Trzymam się bloga i dostaję maile z „propozycjami współpracy”, zwykle intratnymi. Egzemplarz książki z gatunku chick lit w zamian za recenzję. Pikle w tomacie za zaprezentowanie czytelnikom bloga istotnej roli wytworów Trakiszek w życiu (kobiety/matki/żony/kuchty/blogerki). Mydło dla dzieci LUPIEZYK (jedna kostka, rozmiar promocyjny) za foto-video-komiks z panegirykiem ku czci producenta.

W czasie, kiedy blog był naprawdę popularny i żywy żaden producent / dystrybutor / przedstawiciel nie wpadł na taką strategię, ostatnio panuje epidemia.

Litości.
Nie po to tu dłubię od dziewięciu lat, żeby mi ktoś płynął na moim targecie. I to w zamian za puszkę konserwy [nie znaczy to, że za milion rupii pozwolę mu popłynąć. nie. chyba ;)))) ].
Apage, o, dystrybutorzy reklam!

-----------------------------------------------------

- A po któjej stjonie jamienia siedzi aniołek? – pyta Erna.
- To chyba – mówię. – zależy od człowieka.
[U mnie siedzi na prawym. - powie za jakiś czas Nowy Człowiek i się radośnie wykrzywi].
- A u mnie? – Erna się wspina na palce, wykręca szyję. – Po któjej siedzi?
- A jak czujesz?
– pytam.
Nie chcę się ładować w brutalnych koturnach w tak delikatną materię.
- Po tej jączce, - mówi Erna. Jest poważna. Ma ściągnięte rysy. – któją umiem jeść i jest silniejsza.
- A!
– uśmiecham się. – Więc po prawej! A dlaczego tak cię to interesuje, – indaguję. – co?
- Bo nie wiem niektójich rzeczy, - tłumaczy Erna. W dobrej wierze, solennie. – A jak się czegoś nie wie, to co się jobi? – głos Erny zawisa w wysokich rejestrach. Wibruje. – Się nie pyta?

Podchwytliwa, przyznaję, inteligentnie postawiona kwestia.




A u Was po której siedzi aniołek, Drodzy Czytelnicy?

wtorek, 10 maja 2011

1.986

Sobotnie śniadaniowe kanapki jem z „Listami do redakcji” WO, należę do tego nieformalnego stowarzyszenia, którego członkowie (-inie?) odruchowo pielęgnują weekendowy rytuał lektury cudzej korespondencji do posiłku.

List pana W.R. o gładkiej skórze jego żony mnie zniesmaczył. Jajeczko wręcz mi podeszło.
Do gardła.
Przełknęłam, przeczytałam list jeszcze raz i zalała mnie krew.
Oczywiście przede wszystkim dlatego, że mogłabym być córką pani R. a nie mam skóry na nogach i wszędzie gładkiej i napiętej.
Ale zaraz też zrobiło mi się żal biednej pani R., która odejdzie do edenu szczupła, gładka i bez cellulitu nie zaznawszy rozkoszy codziennej szarlotki. Ani tłustych francuskich rogalików. Ani drożdżówek ze słodziutkim białym serem i z rodzynkami, z kandyzowaną skórką pomarańczową (nomen omen) i z kruszonką i z …
A następnie znowu zalała mnie krew, że kobieta o charakterze z żelaza i o wzorcowej silnej woli trafiła na takiego idiotę do wspólnego życia, jak pan W.R.

Jego prosta jak trzcina żona w obcisłych dżinsach jest dla niego tylko mięsem.
To żałosne, tak – żałosne, wcale nie rozkoszne ani nie wdzięczne, tylko po prostu żałosne, że jedynym i wyłącznym powodem zachwytu nad kobietą jest rzeczonej kształtny tyłek.
I wygląd małolaty. I umiejętność wyrzeczenia się tego i owego na ołtarzu urody. Niegasnącej, jak mniemam. Co jest bzdurą samo przez się.
Żeby było jasne – podziwiam i cenię, że panu W.R. w wieku, jak sądzę, również późno emerytalnym nadal się chce, że tak to ujmę, spoglądać na żonę, jak na materiał.
Bezgranicznie mnie natomiast irytuje pean na cześć kobiety, w którym sławi się tylko jej ciało. Gładkość, miękkość, wypukłość i wklęsłość.
Umiejętność rezygnacji z jedzenia po to, żeby nie przytyć.
Anoreksję, puder i fitness. Marność, panie W.R.
Rozsądek nie idzie w parze, niestety, z wiekiem.


Niezły jest też koncept, przyznaję, przeciwstawienia żony-mistrzyni ascezy całej tej budzącej politowanie, trzęsącej się, galaretowatej, pomarszczonej, otyłej kobiecej reszcie.
Gruba kobieta z cellulitem jako synonim bezwartościowego bytu. Błyskotliwa teza, łebska konkluzja.

Poza tym i na koniec jestem ciekawa, jak wygląda pan W.R. i jak się prezentuje na tle swoich rówieśników, mężczyzn hiszpańskich, bogów greckich oraz z czego dla zachowania urody rezygnuje przy okazji codziennych posiłków.



Na tym seans codziennej irytacji zakończyłam z wściekłością.


niedziela, 8 maja 2011

1.985

Nielaty przyłapały mnie na intymnej akcji zmywania lakieru do paznokci, czerwonego.
- Ale fajnie! – zaczęły się przekrzykiwać [te z nich, które posługują się mową] – Ale magiczny płyn!
- To są czary!
- Zobacz, samo znika!
Szuru-buru, zeskrobałam ostatnie strupy purpurowej emalii.
- Ale fajne! Zobacz! Niezłe! Magia! Patrz tylko!Balet nielatów odtańczył frenetyczne pas de deux wokół butelki z rozpuszczalnikiem [Silny robił własne show, mantrował „mamà” z akcentem à la mały Francuz i ujmował mi w dwie dłonie policzki].
Sekwencję pisków i pohukiwań później któryś z młodych głosów entuzjastycznie zakrzyknął:
- A gdyby to wypić?
Czaszka! Śmierć! Mroczny żniwiarz! Płukanie żołądka! Zatrucie pokarmowe! Toksyna!
Nerwowo wycharczałam wszelkie możliwe ostrzeżenia.
- … to byłoby się niewidzialnym! – dokończył rozradowany sopranik.
Pozostałe dziecięce głosy dołączyły się do promiennego aplauzu i okrzyków podziwu.



sobota, 7 maja 2011

1.984

Zdążyłam na wyjmowanie wymytych z kąpieli. Przejęłam w locie drugi z trzech ręczników.
Po kolei miziałam roześmiane, rumiane policzki.
Fajne to ;))))



Ojciec Dzieciom bohatersko i bez strat w zespole pełnoletnich przeszedł etap „podawanie ciepłego posiłku”, etap „zabawy i gry w grupach wiekowych”, etap „zaganianie nielatów do łazienki”, wreszcie - etap „ablucje i mycie zębów”.
Bez wątpienia zarobił mocne cztery tysiące punktów do ojcowskiego zbawienia.

Kiedy wróciłam, trzy małoletnie głosy przekrzykiwały się radośnie. Chlapnięcia, pluski i piski, Ojciec Dzieciom karkołomnie manewrował kolorowym ręcznikiem wśród fontann śmiechu i kaskad mydlin.
Na nowoczłowiecze pytanie, gdzie byłam, bez wahania odrzekłam, że w kinie. Kłamliwa wersja o nadmiarze obowiązków zawodowych byłaby niegodna, wręcz obrzydliwa. Tym bardziej w kontekście filmu, na który się urwałam od macierzyństwa.
A byłam na rzeczy smutnej i pogrążającej, wbrew pełnym optymizmu recenzjom.


[Tutaj zwięzłe podziękowania dla Gutek Film za zaproszenie. Spodobał mi się niezobowiązujący charakter tego sponsoringu. Zarys fabuły też wydał mi się atrakcyjny.]



Później opowiedziałam nielatom [bukolicznie skłębionym na dużym łóżku w miękkich piżamkach, wśród puszystych kocyków] o znękanej życiem pięćdziesięcioletniej matce dwóch synów, solidnej żonie męża, o jej życiu poświęconym innym. Wreszcie – o puzzlach, które układała, jak mistrzyni.

Nie mogę się otrząsnąć z tego filmu, mój ogląd sprawy jest taki, że fabuła wcale nie niesie nadziei na zmianę życia.

Jestem pewna, że wiem, co się stało, kiedy na pustej łące porośniętej soczystą trawą zapadł zmrok (na łące kończy się akcja filmu).



Maria del Carmen spakowała wiklinowy kosz. Ogryzek z fantazją przerzuciła przez ramię i wróciła do ciasnego mieszkania, z którego wkrótce wyprowadził się najpierw jeden a później drugi syn. Maria coraz rzadziej układała puzzle, za to już nigdy nie zapomniała kupić sera dla męża. Jej ciasny pokój wygospodarowany na azyl do układania puzzli znowu zarósł nalotem z niepotrzebnych gratów, które było żal ekspediować na śmietnik.
Z początku, bywało, otwierała jeszcze kasetkę na nici, w której ukryła bilet do Niemiec i przeciągała palcami po śliskiej okładce z logo linii lotniczych. Z biegiem czasu zapomniała o bilecie.
Już nigdy nie pomalowała paznokci krwistoczerwoną emalią.
A nigdy, to nigdy.

Ten film nie jest o zmianie życia, on jest o uchyleniu drzwi na potencjalną możliwość zmiany i o natychmiastowym ich zatrzaśnięciu.

Między bohaterką a jej przypadkowym romeo nie ma żadnego płomienia, gorzej – nie ma nawet iskry, nie przechodzi żadne niewerbalne damsko-męskie porozumienie. W pozamałżeńskiej scenie (niepełnoletni Czytacze zamykają oczy) erotycznej bohaterka kurczowo zaciska pięści i nie jest to efekt spazmu rozkoszy, ale zawstydzający mnie, widza lęk, jest przemoc. Czuję się źle, czuję się, jak wojerysta i wcale nie chcę już tego dalej widzieć, chcę zamiast oryginału zobaczyć amerykański remake, niech realia wyładnieją, zatęchłe klitki, w których mieszka Maria z rodziną niech będą podmiejskim domkiem z lukru i z MDF-u, chcę kolorowych mebelków, męczy mnie stylistyka późnych lat siedemdziesiątych.

Bohaterka jest autystką, jest małą Marynią zaklętą w życie starzejącej się kobiety, jej drobne, jędrne ciało nie współgra z pociętą bruzdami twarzą, nadal piękną.
Maria del Carmen boi się męża.
Kiedy ten, brzuchaty, łysawy, rubaszny rozpiera się w miękkim fotelu przed telewizorem i beztrosko rechoce, ona przysiada na brzeżku twardego krzesła, trochę na ukos, jakby zaraz miała lecieć (a przecież moczy stopy w misce).
Resztką sił, wyczerpana obsługiwaniem gości zdobi swój własny tort urodzinowy jakąś dziecinną posypką (nikt go później nie chce jeść), kroi pieczeń, zmiata okruchy i resztki potłuczonego talerza.
Zniknęła w codziennych służebnych rytuałach.

Być może nie umiem się wczuć, ale twierdzę, że jej nowa pasja, co prawda przez chwilę ją pochłania i daje przyjemność, ale nie na tyle, żeby Maria zechciała postawić na szali więcej, niż kilka popołudni spędzonych z romeo, zamiast w domowym zaciszu. Maria odmawia też wyraźnej prośbie starszego syna, twierdzi, że w czasie, którego chce od niej dziecko ma własne zajęcia i tutaj widzę jakąś kulminację rewolty, spóźnioną o dwadzieścia pięć lat i niepotrzebną, bo syna za chwile z nią nie będzie, odejdzie do własnego życia, zostanie gorycz.

I o tym są „Puzzle”, o tym, że jest za późno, a nie, że zawsze jest czas. Są raczej o czasie, który nieubłaganie nas zjada, wciśniętych w ciasne formy powinności/obowiązków i stereotypów. Są też o tym, że nie należy się zgubić na początku dorosłego/małżeńskiego/macierzyńskiego życia. Szukanie kawałków siebie dopiero po pięćdziesiątce może być skazane na fiasko. W miejscu na „ja” z dużym prawdopodobieństwem znajdzie się wówczas „nic”.

czwartek, 5 maja 2011

1.983

Podpłynęłam kilka metrów.
Nowy Człowiek w niedbałym geście zwisał z brzegu basenu, wsunął palce w szczelinę między siatką filtra a krawędzią niecki i nonszalancko, leniwie przebierał nogami.
- Masz konto na fejsbuku? – spytał.
Zanurkowałam.
Wynurzyłam się, otarłam twarz z wody. Sytuacja trwała tak, jak ją zostawiłam, stabilna inscenizacja, wręcz spektakl na Nowego Człowieka i kościstą pannicę.
- Ja mam, ale praktycznie nie używam. – klarował Nowy Człowiek.
Młoda dama (krótkie, ciemne włosy przylepione do czaszki od wody w basenie) wyglądała na co najmniej 12 lat. Długą, chudą kończyną zahaczyła się o skraj zbiornika. Obficie coś tłumaczyła Nowemu Człowiekowi w odpowiedzi i gestykulowała zamaszyście, ale jej głos rozpuszczał się w szumie urządzeń oczyszczających wodę.
Przepłynęłam jedną długość. Nowy Człowiek dopadł mnie tuż przy drabinkach.
- Mama, a co to jest nasza klasa? A czym to się różni od fejsbuka? Mama? Czym?
Ciemnowłosa chudzina bezceremonialnie zwisała z brzegu w płytszej części. Wbiła hipnotyczny wzrok w zwilgotniałe pukle Nowego Człowieka, w jego dziecinne plecki.
Zwięźle scharakteryzowałam kilka różnic między portalami. Nowy Człowiek westchnął, chrząknął, burknął, że Taalicja ma konto na naszej klasie a nie na fejsbuku, niestety i niepocieszony odpłynął.
Taalicja rozpromieniła się na widok zbliżającego się nowoczłowieczego mięsa.

Chrząknęłam, splunęłam, zawyłam.
Metaforycznie.



- Mama, a wiesz, z której ona była klasy? Taalicja? – zapytał z przejęciem Nowy Człowiek, kiedy otrząsnęliśmy się już z wody i owinięci w ręczniki truchtaliśmy korytarzem w stronę naszego pokoju. – Z czwartej! A ja dopiero jestem z pierwszej!Westchnęłam, burknęłam, zamilkłam. Przeciągnęłam drżącą matczyną dłonią po niemowlęcych piórkach pierworodnego synka. Po jego mizernych ramionkach. I chudej szyjce.
- Ale nie warto zawierać przyjaźni w hotelach, prawda? – melancholijnie zagaił Nowy Człowiek po długiej chwili milczenia. – Bo jeden, dwa dni i już pożegnanie.Tak!
Tak!!!
Tak, dziecko, oczywiście!
Nie warto! Sama nie ujęłabym tego precyzyjniej!