piątek, 23 listopada 2012

2.138

Wasze przemiłe komentarze i gratulacje i liczne lajki i wzmożony ruch na blogasku mnie wprawiają w pewne takie, hm, zakłopotanie (chociaż dla opisu stanów ducha i ciała już nie użyję frazy o rumienieniu się na przemian z ocieraniem się o zawał, bo – jak trafnie zauważyła na fejsbuńczu Anna - powody do rumieńców będę miała nie wcześniej, jak w styczniu 2013). W istocie – Wasze gratulacje są na konto opus magnum, którego jeszcze nie znacie, więc wrodzona powściągliwość mi nie pozwala się w nich nurzać bez opamiętania.

Tzn., co ja gadam.
NURZAM SIĘ W NICH BEZ OPAMIĘTANIA.
Dzięki!
Book shower niezwykle udany ;))))))))
Szczodrze mnie tu obdarowaliście życzliwością i ciepłymi słowami.
Dygam głęboko i cała w reweransach.







A teraz czas spuścić powietrze.
Psssyttt …
… i w tył zwrot w swojskie lary i penaty.

Nowy Człowiek (tak, wyraził świadomą zgodę na dysponowanie na blogu jego dobrami osobistymi w postaci wypowiedzi, anegdot i generalnie - narracji), tak więc Nowy Człowiek mi podsunął swoją okazałą stopę pod nos.
- Mamo, - jęknął. - awaria!
Dziura w skarpecie wielkości połowy palca.
- Dziecko, z tym byłeś w szkole? – wykrzywiłam się w zażenowany pytajnik. - Rano tego nie widziałeś?
Pytanie dodatkowe dla studentów kursu dla zaawansowanych – dlaczego nadal osobiście odczuwam drobne życiowe wpadki progenitury typu: plama centralnie, skarpety nie od pary, wymięty zeszyt do matmy?
Bo jestem za to odpowiedzialna? Bo się poczuwam? Się mianowałam odpowiedzialna?
Czy syndrom przeterminowanej pępowiny? Kiedy mija i jakie stosować środki zaradcze?
Tymczasem 
Nowy Człowiek obojętnie wzruszył ramionami.
- Tak wygląda skarpeta mężczyzny. – parsknął.
Owszem, ta notka jest seksistowska i bezczelnie się tym chwali. Jest seksistowska w sumie bez powodu, tak wypadło.
Kiwnęłam głową z aprobatą.
- Dobra, czyli nie wywalisz tej skarpety? – z nadzieją w głosie obadał mnie mój filuterny, męski dziewięciolatek.




… dzieli doświadczenia z tatą ;)

czwartek, 22 listopada 2012

2.137

Po tysiąckroć mieli rację ci, którzy mi przepowiadali czwarte dziecko na dwa tysiące dwanaście. I jest, nie mogło być inaczej. Już, zaraz :)
Bo przede wszystkim staram się w życiu wdrażać solidny, poznański takt. Raz dwa raz dwa. 2003, 2006, 2009.
Tadam, 2012:





… a teraz się zastanawiam, jak o TYM napisać, nie panierując TEGO w megalomanię. I im dłużej myślę, tym bardziej nie sądzę, żebym dała radę.

Na początek – niech będzie jak na „Oskarach”. Imperatyw podziękowania.
Miałam trzy fantastyczne akuszerki.
Anitę Musioł, dyrektorkę wydawniczą „Świata Książki”. Anita była motorem „projektu druk”, bez niej nic by się nie stało z tego, co się stało.
Agatę Pieniążek, wydawcę (WYDAWCZYNIĘ?) literatury polskiej. Agata, Anioł Stróż, mężnie i z dystansem przez długie miesiące znosiła wahania i zawirowania wszędzie tu podpisanej. A „niepowieść” to jej koncept. Szacun.
Panią Sylwię Bartkowską, najlepszą z najlepszych redaktorek świata, fenomenalną osobę o nieprzeciętnej erudycji i oczytaniu. Pani Sylwia z każdej strony obejrzała każde słowo przeze mnie wyartykułowane (to było intymne, wręcz krępujące jak badanie lekarskie, ale efekt chyba zadowala ;))). Z czułością wspominam bój, jaki toczyłyśmy o Tatry Słowackie przeciwko słowackim Tatrom.
Jak myślicie, co się ostało?

Jest jeszcze Katarzyna Krawczyk, moja redaktorka prowadząca i Aleksandra Majdan, wydawca odpowiedzialna za wersję audio.

Dziękuję, Dziewczyny. Normalnie tu płaczę.
I nadal trochę nie wierzę, że to prawda, ale chyba jednak prawda, bo Wydawnictwo właśnie mnie dzisiaj zapromowało na fejsbuńczu, taki szok w środku dnia. Stąd wnoszę, że nie mam omamów. Że ta książka (książka? ekh ekh …) jest już gdzieś w drukarni. Premiera – w styczniu. Trzysta osiemdziesiąt trzy strony druku, nie ma lipy, jest cegła, w sam raz do przygniecenia prania.
Gwarantuję sprasowanie.

I oczywiście są w środku teksty z blogaska, ale nie jest to blog w skali 1:1, trochę się jednak postarałam.

Zaczęłam tak (gdyż albowiem mam fobię pierwszych zdań):
Którejś lipcowej nocy przyśniło mi się dziecko. Mała i nie moja dziewczynka, nocą z poniedziałku na wtorek.

… a później, cóż, w pierwszej wersji po tych dwóch zdaniach było jeszcze ponad sześćset tysięcy znaków bez spacji, po czym się jednak opamiętałam. Ostatecznie jest znacznie mniej do czytania ;)




I nie pozostaje mi więcej, jak żywić nadzieję, że tym, którzy przez to przebrną będzie się podobało.






niedziela, 18 listopada 2012

2.136

Erna leży na podłodze, owinęła ręce wokół kolan, turla się to w prawo, to w lewo, łypie na mnie raz po raz i buzia jej się nie zamyka. Mówi o tym, o tamtym, o wszystkim. Czasami chce odpowiedzi.
- Mamo, wyglądasz jak kluchomóżdżek. – rzecze wreszcie.
Hm?
Erna się śmieje. To dowcip. Błyskotliwy słowotwór.
- Ale kto to jest kluchomóżdżek? – pytam.
Do licha.
- No, to jest taki ktoś, - tłumaczy się Erna. - kto ma mózg cały z kluch.
I znowu się śmieje.
- Wyglądasz jak szczotkomóżdżek! Wyglądasz jak lampomóżdżek! Wyglądasz jak szafomóżdżek! – chichoce Erna.


Kluchomóżdżek .
Oui. Nienagannie dopasowana definicja. Mój rozmiar. Na rozmiar. Na miarę uszyta.


Nadbiega Silny, cały w pozach ninja, cały w gardach i w ciosach.
- Siła! Moc! Potęga! – krzyczy. - Siła! Moc! Potęga! Ogień!
Kilka zamarkowanych uderzeń.
- Siła! Moc! Potęga! Woda!



Jestem dziś kluchomózgiem.
Pierogiem leniwym.



sobota, 17 listopada 2012

2.135

Nowy Człowiek postuluje ograniczenie kontaktów z wodą w wannie do czterech, góra pięciu audiencji na tydzień. Stawiam na dojrzewanie (czymkolwiek ono jest u dziewięciolatka), zainteresowany twierdzi, że mycie to strata czasu.
Jakby miał go za mało.
A przecież póki co pozwala czasowi ciec niespiesznie między Samymi Przyjemnymi Rzeczami, między cięciem w gierki na tym albo na tamtym, jeżdżeniem do kumpli i – ojej!, cieszę się, jak makak! – kompulsywnym czytaniem.

Któregoś dnia się wypuścił z kolegą na przejażdżkę i wrócił - jak zwykle - po wyznaczonym czasie (zawarliśmy umowę, że ja nie sieję paranoi, a on się trzyma zegarka, rzadko się trzyma literalnie). Tym razem jednak się spóźnił o więcej niż kwadrans, więc się wykrzywiłam szpetnie. Cóż, miewam mimikę jak z „Maski”.
- Chodzi o to, - wydukał, wyczuwając przebranie miary. - że ja się trochę zagubiłem w czasie …
Nowy Człowieku, demolujesz moje poirytowanie!
Rozluźniłam mars na twarzy. Kumpel się natomiast nie zorientował, że awantura została zażegnana i walcząc z zadyszką zaraportował:
- Jest pani jedyną mamą, którą znam, która kara … karze za spóźnienia!
Doprawdy?



Wracając jednak do wanny.
Silny siedzi w wodzie do pasa, Zakłady Kąpielowe „Hacjenda” działają co wieczór pełną parą, Silny siedzi z nogami w kokardę, strużki wody mu ciekną skronią lewą i prawą, a Silny się skarży:
- Mama! Zobacz, jak mam fjyzuje! Ciemną!
Patrzę. Silny się nachyla do pokrętła odpływu, przeciąga palcem po zmoczonych pasmach i uważnie obserwuje swoje odbicie w chromowanej tafli.
- A jaką miałem potem? – ciągnie Silny. – Jasną! Laczego mam tejas ciemną fjyzuje, a potem miałem jasną???
Zaczyna łkać.
Silny nie cierpi mycia włosów, od zawsze.
- Łobacz! – płacze. – MAM TEJAS CIEMNĄ FJYZUJE, A POTEM MIAŁEM JASNĄ!!!



[W tym czasie Nowy Człowiek mnie przekonuje, że należy zmniejszyć liczbę kąpieli na tydzień i on chce zacząć od razu, a Erna umyka z pojemnikiem z kredkami, bo właśnie kończy książkę o ciastkach i nie ma czasu na wannę.]


Jesteśmy przedsiębiorstwem. Firmą o skomplikowanej logistyce. Jesteśmy terytorium walki o dominację, polem ścierania się wykluczających interesów. Jesteśmy chaosem, hałasem. Wrzaskiem, potem i łzami.
Jesteśmy domem wariatów.

A tak mi się jakoś ostatnio przypomniało przy słuchaniu starych płyt (muzyka z przeszłości niesie wielowymiarową retrospekcję, zawsze), że kiedyś byliśmy z Ojcem Dzieciom parą.
Bez sentymentów – tu zaszła zmiana.




piątek, 16 listopada 2012

2.134

Frustratka sprokurowała przewyborny tekst na swoim blogasku, reportaż z centralnego starcia z rocznikiem osiem osiem o imponujących walorach ciała (niemożliwe, żeby one były pełnoletnie, noworodki z okolic dziewięćdziesiątego! no, jak to?). A ja, jako że zapadłam w tym tygodniu na niemożność wydania z siebie choćby zdania, zalinkowałam ów diament na fejsie. W celach protetycznych. Terapeutycznych. W ogóle, dla rozluźnienia mięśni i przewentylowania. I się wywiązała ciekawa dyskusja – o przewinach młodości i że to nie grzech dzierlatek, że są takie ładne. A z drugiej strony - o nabieraniu dystansu do siebie z upływem lat. W sensie, że roczniki siedemdziesiąte generalnie satysfakcjonuje brak objawów podagry. Oraz kiedy w krzyżach nie łamie nad ranem.

Tego.
Khekh.

Lubię ten temat, bo mam przecież na pieńku z czasem. Regularnie się wręcz karmię konceptem, że być może on, czas, biegnie nie w przód, ale jakoś wspak. Albo na ukos, ścina zakosami.
Nie łamie mnie w krzyżach, chociaż raczej z trudem wstaję. Głowa siłą mi przywiera do poduszki, co rano toczę z nią walkę. Z głową, z poduszką. Przeorały mnie liczne porody, starłam spod cudzych nosów całe tony smarków.
I nie mam za to orderów, ale siatkę zmarszczek.
O krzywdzący losie, o buacha cha cha.

I nie, nie łypię zawistnie na apetyczne młódki i nie zraszam jadem, że was jeszcze los przeczołga, że się same przekonacie.
To jest czysta, wydestylowana konstatacja – wiem o czasie znacznie więcej, niż nieprzeterminowane dzierlatki, ale to one, a nie ja mają rację. One rządzą i ich napięta skóra ramion. Ich białe ząbeczki i tak dalej. Ich energia, młodość mają zawsze rację. Jakie smutne przemijanie, że w nagrodę za zaliczony poziom w grze, za odhaczoną dekadę się dostaje postrzał w barku albo cyc przegrany w walce z grawitacją.




I w tym miejscu wyskakuje zza kulis jakaś Ciotka Dobra Rada i skrzeczącym głosem ujada, że chyba nie masz, wszeteczna dziewko, poważniejszych problemów, że się nad takimi duperalami zastanawiasz i czy ci nie wstyd, niewiasto. Weź się do prania. Sprzątnij miotłą garaż, zetrzyj szmatą sieć farfocli zza kanapy. Ugotuj jakieś cośtam a nie przypal garnków.


Ojtam.
Lubię moje małe fiksacje i niewinne manie. Uporczywe skupienie na realiach nie zawsze popłaca. Listopad to niebezpieczna pora dla Polaków. Przy naszym profilu demograficznym przynajmniej jeden nielat jest chory każdego dnia listopada. To się, zdaje się, nazywa rachunek prawdopodobieństwa. Średnia z całki. W listopadzie mam farmaceutyczny abonament, a mój samochód sam pomyka do pediatry. Szuka sobie drogi w mroku i we mgle, tropi ślad.
Ciemno, zimno mi.


To jak to szło z apetycznymi dziewojami?
Że nie mam żadnych szans wobec takich danych?

;))))))))))))))))







niedziela, 11 listopada 2012

2.133

Wybieramy z Nowym Człowiekiem fotę do szkolnego zadania. Pokazuję mu taką, albo taką, albo …
- Brzydki uśmiech, - rzecze Nowy Człowiek trącając palcem tę, która mi się 
wydaje optymalna. – brak zęba i pryszcz, sama zobacz. – Nowy Człowiek wydyma zdegustowane wargi. 
Istotnie, prawa dwójka akurat mu wtedy wypadła, kiedy go uwieczniałam, a na skroniach, tuż pod włosami można się dopatrzeć śladu po ugryzieniu komara.
Poza tym – zdjęcie jest ładne.
Dziecko mi dorasta.



Tymczasem w reklamie w „Wysokich Obcasach” brunetka o diabolicznym spojrzeniu mierzy się z szuflą do odśnieżania. Wbiła się w wieczorową kiecę bez rękawów, do tego na bose stopy sandały bez palców, bez wątpienia perfekcyjne wdzianko do zimowego oczyszczania podjazdu. „Odśnieżanie?” – pyta reklama. – „Pewnie, że możesz!” ale raczej „zadbaj o jego skóręna tym znasz się jeszcze lepiej.” No jasne.
Stereotyp zamaszyście wycina obertasa, paniusia z szuflą ma – jak przypuszczam - budzić żałość i politowanie, nieoczekiwanie a brutalnie wyrwana z jakiegoś balu (chociaż jest jasno!) do tego odśnieżania. Bo oczywiście jest się królewną i Głównym Specem od Pomadek, kiedy się nosi stanik.
I o ile, rzecz jasna, dociera do mnie, że niską sprzedaż balsamów do twarzy dla mężczyzn producent stara się podbić każdymi sposobami, o tyle mnie dziwi brak rewolucyjnej czujności w redakcji „Wysokich Obcasów”.



A skoro o rewolucji mowa.
„Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” śpiewała dziś – sama słyszałam - pełnym i mocnym głosem pewna niestara i niegłupio wyglądająca pani.
My natomiast z okazji Okazji zjedliśmy po prostu po rogalu.
I jak co roku zadumaliśmy się ponuro nad stoliczną napierdalanką.





czwartek, 8 listopada 2012

2.132

- Mama, - mówi Silny. Wspina się na palce i zawisa na pasku mojego szlafroka. – mama, chciałem kujciaki! – rzecze.
- Jakie kurczaki, dziecko?
Dochodzi ósma rano, o tej porze pieczyste?
Nielaty objęte obowiązkiem szkolnym zniknęły za zakrętem, na nas też powoli już czas, zająć miejsce w zatorze ulicznym.
- Engły bełse, - wyjaśnia Silny. – EMBI-GEŁSE.
Jasne.
To jest ten przypadek, który amerykańscy naukowcy przerabiają w szokujące analizy – nie czyta, nie pisze, a już siedzi w internecie.
Bo Silny tnie po mistrzowsku w Angry Birds. I ma osiągi o lata świetlne przebijające moje, ja ekspresowo tracę cierpliwość, po dwóch albo trzech chybionych salwach w świnie.




Co mi przypomina o pewnej frapującej, choć krótkiej wymianie maili z przedstawicielką portalu oferującego gry komputerowe dla kobiet. Bo na mój blogowy adres mailowy przychodzą od czasu do czasu intratne propozycje marketingowe. Odkurzacz w zamian za osiemset-pięćset postów na blogu z fotami rzeczonego i peanem, jaką jest mi wyręką (plus trylion tematycznych statusów na fejsie). Zestaw kasz dla dzieci za notkę gratis, że są świetne. Dziękuję, nie korzystam. Aż tu nagle te gry. Dla kobiet. Och, tak lubię „dla kobiet”. Literaturę dla kobiet, miejsca parkingowe dla kobiet, samochody dla kobiet, piwo dla kobiet, wrzućcie „dla kobiet” w wujka googla i sprawdźcie wynik w zakładce „grafika”. „Dla kobiet” mnie nastraja radośnie, więc uważnie przeczytałam maila. 

Niezależny portal nękała drażliwa kwestia.

„Dlaczego kobiety w Polsce nie grają w gry komputerowe, tak często i z taką przyjemnością jak robią to nasze sąsiadki za oceanem? Interesuje mnie Twoje zdanie na ten temat, osobiste upodobania growe - jeśli jesteś aktywnym graczem, ogólna opinii o kobietach grających czy modzie na gry.
[z maila]


Co prawda „upodobania growe” zadudniły mi posępnie, ale weszłam w dyskurs.
Nie gram, bo w tych rzadkich chwilach, kiedy mogę tracić czas, nie chcę go tracić na odtwórcze pomykanie ścieżkami rozrysowanymi przez twórców gier. To nie kreatywne. I generalnie – bez sensu. Granie jest chodzeniem cudzym śladem, a jeżeli już chadzam czyimś śladem, to wolę śladem pisarza, a nie projektanta gry.


Na tym niestety urwała się zajmująca korespondencja z niezależnym portalem, więc pewnie nie dowiem się nigdy, dlaczego kobiety w Polsce nie grają z taką przyjemnością, z jaką mogłyby.

Silny natomiast gra z wielką.




A Wy?




niedziela, 4 listopada 2012

2.131

A w kwestii reedycji - to przecież ją mam. Wydanie drugie, niezbyt poprawione. Kompletnie niepoprawne. Z pewnością nie tak gładkie, ani nie taneczne i nie strzelające bąbelkami, jak teledysk Caro Emerald, za to w czterech wymiarach. Szerokość wysokość głębokość i zapach. Oraz upływ czasu, więc w pięciu. Repeta z podstawówki po trzydziestu latach. Powtórka przemnożona przez dwa.


Przebąkiwałam o tym, że by było miło, żeby zacząć jeszcze raz? Otóż zaczynam od nowa, stereo, najczęściej wieczorami. Lekcje z polskiego (bo pierwiastki tudzież całkę zostawiam Ojcu Dziatek), kaligrafia, lekcje z angielskiego i szczyt absurdu – niemiecki i hiszpański. Nie znam żadnego z tych języków, ale lekcje odrabiam. Zyg, zyg. Wypisz, przepisz, połącz, przelicz jabłka, pociągnij szlaczki, zrymuj oraz podziel na sylaby.

Optymalne do retransmisji z życia są niedzielne wieczory, szczególnie po dziewiętnastej.
- Mamo! – odzywa się znienacka któreś z objętych obowiązkiem szkolnym. – A chyba było coś zadane …
To jak ten sen, w którym się pojawiasz nago przed komisją maturalną. Egzamin jest z fizyki, ustny i pociąg już wyjeżdża ze stacji A.
Tyle, że to nie sen.
Mam dziwny ucisk w okolicach mostka oraz suchość gardła. Już to-już to-już to–przerabiałam. Nielaty od niechcenia skrzypią piórami po kartkach. Wiercą się, każde gotowe się wymiksować zza biurka teraz i zaraz.

- Czy pani była na to gotowa?
- Skąd. Repeta podstawówki dopadła mnie znienacka.


˚˚˚˚˚

Dolina Cybiny.
Eden w sercu cywilizacji.


 
 







sobota, 3 listopada 2012

2.130

- Mama, a jak wampirowi się rusza ten kieł, – Erna zamaszystym gestem odgarnęła kołdrę i się wsunęła do mojego łóżka. – ten kieł, - Erna złapała się za któryś z głębiej osadzonych zębów i zamarkowała ruch. – to to jest bardzo niedobre?
[Bardzo niedobre to jest mnie budzić przed ósmą, córko]
Stoczyłam krótką, bezdźwięczną walkę z Erną o miejsce dla głowy na poduszce.
- … chyba że sobie zrobi nowy papierowy. – fristajlowała Erna. – Albo plastikowy. Metalowy też może być.
[No co ty]
- Mama, - Erna uniosła się na łokciu i przeszyła mnie świdrującym wzrokiem.
[Małgorzata Rozenek sugeruje: zanim się nie umalujesz, o świcie wyglądasz podle]
- Mama, a z czego jest zrobiony ząb? Z kości?
- Ehe.
- Więc jak ci się rusza ząb, to ci się rusza kość? – Erna się zdziwiła spektakularnie, widowiskowym dziecięcym zdziwieniem, przemożnym nieletnim osłupieniem wobec odkrycia kolejnej reguły funkcjonowania rzeczywistości.- Łał.
I opadła na poduszkę.
[Ałć! Erno! Moje włosy!]
Erna tymczasem się cała we mnie wpiła, sprężysta, przemarznięta ośmiorniczka o tysiącu rąk i milionie kolan i się oddałyśmy matko-córczanej sekundzie bliskości.
Po upływie której Erna wyskoczyła jak osprężynowana na podłogę i pognała do istotniejszych zajęć, spontanicznie (i kompletnie mimochodem) pozbawiając mnie kołdry.



˚˚˚˚˚

- Na cmentarz??? ZNOWU? NIEEE! – jęknęły po śniadaniu nielaty zgodnym, jak rzadko, chórem.
Nie podzielają naszego z Ojcem Dzieciom imperatywu odwiedzenia wszystkich tutejszych przodków.
Dlatego na komunalny poszliśmy sami. Było słonecznie, długo błądziliśmy między grobami. Niektórych Nieobecnych możemy odwiedzić tylko w głowie.
Cmentarz się zmienia, siermiężne nagrobki z lastriko są w odwrocie, rządzą polerowane azjatyckie granity, tandetne, przesadne formy. I wielkie znicze w plastikowej pozłotce.
I ławki. Wiele ławek. Ławki zespawane w garażu albo w ogrodowej szopie. Ławki szykowne, ze składanym siedziskiem. Ławki wyżłobione jak dworcowe.
Nie zauważyłam narastania tego nurtu, więc dzisiejsza konstatacja była jak eksplozja w głowie. Że można chcieć usiąść i się nie spieszyć, nie biec na serial albo na talent show, tylko siedzieć przy grobie. Fascynująca moda.



A póki co czas wracać do żywych, najwyższa pora zakończyć rekolekcje i spojrzeć w przód.




Po spacerze po komunalnym pojechaliśmy z Ojcem Dzieciom na spożywcze zakupy. Ser, mięso, pieczarki, cytryny, czekolada. Sama strawa, żadnych przenośni. Przed okienkiem lotto długa kolejka potencjalnych milionerów, wielokrotnych. Umalowane nastolatki kurzące papierosy w załomie supermarketowego muru.





czwartek, 1 listopada 2012

2.129

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, – spytała podenerwowana Erna stając w drzwiach. – że dzisiaj jest święto dyni? Mama?
I strząsnęła z siebie tornister.
Po czym strząsnęła z siebie kurtkę, czapkę i szalik. Oraz buty. Lewy i prawy.
Ojej. Jakoś nie przyszło mi to do głowy, córko, żeby cię trzymać na bieżąco z celtyckimi rytuałami.
- Erno, - wrzasnęłam. – Erno, wracaj i posprzątaj, co tu narozra …
- Ale mama! – jęknął zblazowany głosik ze sporej oddali.


Fazę na
Halloween mam tylko na blogasku.
W prawdziwym życiu jest mi to równie obojętne, jak zaokienna aura.


A sama wolę postać w te dni na zatłoczonym cmentarzu. Choćby w kaloszach i w deszczu, jak dziś. I nie mam poczucia, że to czcze i udawane.
Odstanie godziny albo dwóch przy grobach i obecność przy tych, których znałam dawno temu albo wcale się wpisuje w coroczny rytuał jesiennego umierania, opadających liści i krótkiego dnia.
Śmierć, która jest częścią życia.
I jakoś mnie nie rażą futra wytrzepane z naftaliny pierwszy raz w sezonie i białe kołnierzyki i krawaty spinające nienawykłe, czerwone gardła.
Defilada – my jeszcze żyjemy i się świetnie mamy jest oczywista. Naturalna.
Też podkręcam przed wyjściem niebyłe rumieńce pędzlem i stosownymi kosmetykami.

I oczywiście mi żal, że cmentarz już nie wonieje stearyną, od kiedy otwarte znicze w glinianych czarkach poległy w starciu z plastikową produkcją made in China. Żal, bo miałam zawodowstwo z moczenia palców w gorącym wosku i niezauważenie strącałam świeczkowe odlewy tak, żeby się to nie rzucało w oczy ciotkom, zagrabiającym ziemię wokół grobów w dywanik.

Wtedy byłam nieśmiertelna. Z upływem lat jestem coraz mniej.




˚˚˚˚˚





A właściwie to tak.
Być znowu nieśmiertelną. Wymyślmy lepszą wersję mnie. Na kawie w słoneczny dzień z przyjaciółkami. Mogę być tą nieśmiałą brunetą bez grzywki, bo fe, grzywki są takie passé. Szpilki na takich stopach, których już nigdy nie będę miała. Dreaming jest za free.
Więc fruu w szmaragdową wodę w jedwabnej kiecce.
Mieć wszystko jeszcze przed i prawie nic za.

Ha.

Czasami się budzę i między snem a skokiem w dzień świstaka miewam wrażenie, że to realne.
A czasem w fazie REM mi się objawia surowa fizjonomia Perfekcyjnej Pani Domu. Twarz się wykrzywia i z obrzydzeniem cedzi, bezczelnie wlepiając we mnie gały:
- Paskudnie wyglądasz nieumalowana.
Buaaa. Wyskakuję z pościeli w przytomność niemal pionowo, jak wampir.