czwartek, 28 lutego 2013

2.166

Prasowałam dziecięce ubrania, jak to w sobotę rano, w kuchni gotowały się jajka nastawione przez Ojca dzieciom [pognał już do okolicznych składów po pieczywo i nabiał] i bulgotała woda w czajniku, a w dużym pokoju wył telewizor.
Wyprasowane ubrania dają iluzję uporządkowanego świata. Czy jakoś tak.
Mam tę maksymę - godną Paulo Coelho - wyhaftowaną nad bieliźniarką. Mam ją wydziaraną na sercu, wypaloną na przedramieniu, na pośladku, wszędzie ją mam. Obkułam ją na pamięć. Żeby łagodnie odpalić baterie w weekendowy ranek potrzebuję jakiegoś nieabsorbującego działania [nie mogę rano leżeć w łóżku, jak lepsza połowa świata, bo leżąc staję się (nie)ruchomym celem inwazji nielatów]. W półśnie prasuję zatem o poranku, symulując funkcjonowanie.

I ubiegłej soboty też prasowałam rano.
Kiedy minęły te dni, że dzisiaj jest już czwartek.
- Mamo! Mamo! – Erna wbiegła po schodach z furkotem warkoczy i z zawadiackim stukaniem bosymi stopami. – Mamo, a ta Ewagotuje pisze książki o gotowaniu!
Ewagotuje jest Erninym ideałem. Erna czujnym okiem śledzi każdą aktywność Ewygotuje nad telewizyjnym garnkiem. Miesza z Ewągotuje sałatki. Wzdycha z emfazą, kiedy Ewagotuje przypala na telewizyjnych patelniach oliwę albo masło.
- Eee. – wykrzywiłam się.
Erna zmierzyła mnie z niesmakiem.
- Ale ty lubisz książki. – rzekła.
- Jasne. Z tym że nie kucharskie.
- Przynajmniej byś nam ugotowała coś pysznego. – Erna wypaliła z wyrzutem i z sugestywnym wzruszeniem ramionami.
Zawrzałam. Jak to? ALE JAK TO???
- Przecież ja wam codziennie gotuję przepyszne obiady!
Uha uha.
- Ale coś innego byś mogła ugotować, - Erna ciągnęła swoją listę zażaleń – mamo. Mam dość ciągle tych samych potraw!

Trzeba by całej wioski, żeby wyhodować taką zgraję nielatów.




Zastanawiałam się [przez miniony tydzień, który mi niepostrzeżenie gdzieś wpadł, zapewne w przestrzeń między (super)strunami, w nicość między korkiem, kuchnią a odrabianiem szkolnych zadań], a więc się zastanawiałam, po co mi owa utopia rodzinnej sielanki, o której pisałam w 2.165. Dlaczego się raz po raz karmię wizją jazdy na holenderskiej damce przez czyste, uporządkowane miasto, skoro przecież wiem – czacha nadal działa - że ścieżką wzdłuż gazonów, którą jedzie ojciec z reklamy nie da się płynnie przejechać na żadnej damce, bo najpierw trzeba by wtaszczyć rower schodami.
I się nieźle zmachać.

Możliwe, że utopijna wizja motywuje do działania. Możliwe, że nieracjonalna obietnica lepszego świata stanowi jakiś napęd.
Możliwe, cha!

… i tak się rozpływałam wewnętrznie nad niegdysiejszym darciem pierza w kobiecym gronie i nad wspierającą wymianą doświadczeń, kiedy to – o matko! – idealna wioska asystująca przy hodowli zgrai moich nielatów wykrzywiła nagle mordę i się stała koszmarną osadą z „Malowanego ptaka”, gdzie się na dziecko zasadza z widłami. Albo ze skórzanym pasem.

Więc powiedzmy, że mi poniekąd przeszła teoria, że rodzina nuklearna nijak się nie ma do wspólnoty z dawnych czasów ;)


Acz pozostaje potrzeba wsparcia.

W ostatnim „Przekroju” jest znakomity artykuł o Kosmitku Jo!, przybyszu z planety T21. Nigdy nie czytałam tak zrobionego tekstu o dziecku z zespołem Downa, generalnie – chyba nikt do tej pory nie pisał w ten sposób o odmienności spowodowanej chorobą albo wadą genetyczną. Tu chyba nawet nie chodzi o to, że materiał nie jest infantylny, ani nastawiony na łzawe współczucie dla ludzi, których dotknęło to i owo i tak dalej. Urzekł mnie szacunek dla kosmity Jonatana. I wiara jego rodziców w potencjał chłopca z obcej planety.
Jo! jest inny, bardzo inny, ale to nie powód do użalania.
Szacun dla jego mamy i taty.



Mówi Mama Jonatana:
„Żeby odzyskać siły, musiałam sobie powtarzać: to jest moje dziecko, ale to nie jestem ja. Ono się urodziło i ma wadę genetyczną, ale ja nie mam i będę nadal normalnie żyć”.

Po ekstrakcji „i ma wadę genetyczną …” ta myśl się nadaje dla każdej matki.
To jest moje dziecko, ale to nie jestem ja. Będę normalnie żyć.
Mocno wspierająca konstatacja.





środa, 20 lutego 2013

2.165

Jest taka reklama, która mi bez pudła działa na wyobraźnię i się wczuwam i identyfikuję z bohaterami i zżera mnie … pewna niechęć, że oni żyją w świecie z marzeń i mogłabym cisnąć laptopem w kąt i pobiec już, zaraz po gorące bułki i rogale z reklamy, żeby tylko zaczerpnąć haust tego świata - gdyby nie to, że i tak po rzeczone biegam raz po raz od dawna i to niezależnie od wysiłków speców od kreacji.
I gdyby nie to, że jest 23 i sklep z klipu nie działa.



Pater familias się budzi w słoneczny, spokojny poranek. Miękkie światło zalewa przytulną sypialnię. Dzieci śpią (acz przed snem porozrzucały po mieszkaniu stylowe zabawki), przed kamienicą stoi hipsterski rower z rodzaju „old dutch”, osobiście sprowadzony przez właściciela z Holandii, czysta, wybrukowana ulica się pnie wśród zadbanych fasad i uporządkowanych skwerów, pater familias raźno pedałuje przez miejski świt. Jest rześko, jest energetycznie, harmonijnie, pełna homeostaza człowieka z życiem i z miastem. W kameralnej piekarni człowiek-ojciec-bohater wybiera świeże pieczywo, zapach chrupiących skórek wręcz przenika przez ciekłe kryształy ekranu. Piekarz pozdrawia bohatera uśmiechem typu „między nami rannymi ptaszkami” aka „witam pana, panietomaszu/krzysztofie/pawle, witam pana jak co rano, jak się czuje małżonka, co u progenitury pańskiej?”. Papierowa torba z zakupami pewnie tkwi w wiklinowym koszu [marchew w torbie sąsiaduje z bułkami, folia byłaby grzechem przeciwko Kompozycji Idealnej], turli-turli po ulicznym bruku, dobrze wyszorowanym.
W finale następuje rodzinne śniadanie, wszyscy są obecni, uśmiechnięci, odprasowani i dobrze uczesani …


Cóż, chciałoby się takiego zrównoważonego świata, niespiesznych poranków, świeżych bułek od zaprzyjaźnionych sprzedawców i tak dalej.

Tymczasem w prawdziwych realiach w epicentrum szarego poranka [za oknem znowu śnieg, mróz i zamieć] bosa stopa trafia raczej na ostry klocek, aaał!, albo na pudełko zdekompletowanych flamastrów, próżno szukać w okolicy szykownych miśków ze ścinków kolorowych tkanin. Nikt nie jedzie co rano po bułki, bo znowu zaspaliśmy o kwadrans, potem tkwimy w korkach na ulicach powleczonych lodem i dziurawym asfaltem [przyjdzie odwilż i śmieci, sól i piach spłyną ściekiem do odpływu i kanalizacji], nastrojowy sklep z reklamy jest w rzeczywistości średniopowierzchniową detaliczną halą a kwestia ogólnej mentalnej harmonii ze światem się przedstawia mniej więcej adekwatnie do reszty konfrontacji reklama vs. realność.

Papierowe torby zawsze mi pękają, zanim doniosę zakupy na próg mieszkania.
Zima się nigdy nie kończy.
Tylko bułki, TAMTE bułki mają, powiedzmy, całkiem przyzwoity smak.


O czym rozmyślam, kompulsywnie krzątając się po gospodarstwie.
Że potrzebuję porady-rady-rady, a właściwie nawet nie tyle rady, ile wręcz dość zdawkowej konsultacji, potrzymania mnie na głowę przez Doświadczone Matki, przez jakąś plemienną Radę Matek, ale jest już po 23 i raczej nie przystoi dzwonić po dzieciatych koleżankach.

Mieć tu wokół szczep, wspólnotę, myślę sobie, o ile łatwiejsze byłoby wtedy wychowanie [na myśl o lokalnej wspólnocie realia z reklamy wczytują mi się machinalnie].

Czy nie jestem za surowa? Zbyt nerwowa? Przeczulona na punkcie „to, co robisz, rób najlepiej, jak potrafisz”?
Gdzie jest granica – i mówimy tu o uczniach podstawówki – między totalnym leseferyzmem a niezdrową presją na wyniki w nauczaniu? Dlaczego tak trudno ją w praktyce znaleźć?
Ech, źle, źle, źle i fatalnie, że nawrzeszczałam na Nowego Człowieka za nieczytelne kulfony w pracy domowej. Patrzę w nie teraz i już nie wyglądają na takie poczwary.

Kiedy przegnę? Czy nie przegnę? Gdzie jesteś, Wspólnoto Matek?


[W Wyszorowanym Zaułku z reklamy bajgli Wspólnota Matek się spotyka regularnie w małej kawiarni. Członkinie przyjeżdżają do lokalu na rowerach typu „old dutch”.
Korki ich nie dotyczą, ani żaden śnieg w twarz.]




poniedziałek, 18 lutego 2013

2.164

Weszła do sklepu tak hałaśliwie, że nie sposób było pominąć jej wejścia [stałam przy niewielkim kontuarze i odtwarzałam listę zakupów z nieistniejącego świstka].
Jednocześnie rozległ się zgrzyt energicznie otwieranych drzwi [czyżby zawadiackie kopnięcie?], turkot kół dziecięcego rowerka i sekwencja dyscyplinujących komend wypowiedzianych zdecydowanym tonem „nieruszaj/niedotykaj/niepuszczajkierownicy/niezsiadajzroweru!”.

Oczywiście od razu ją poznałam [… i jeszcze dziesięć jajek …], bo mimo upływu lat w ogóle się nie zmienia [… natkę pietruszki i jeden duży seler …], była nadal tak samo promienna, jak jakiś czas temu, kiedy przez chwilę pracowałyśmy razem [… a jest ten włoski makaron w brązowej torebce?]. Jedną ręką upychałam zakupy, drugą szukałam portfela, wymieniałyśmy z Moniką zdawkowe uprzejmości, jak to bywa po długim niewidzeniu, a osobista superniania syczała mi od wewnątrz „no patrz, patrz, popatrz sama, jakie ona ma niesforne to dziecko!”.

Śliczny blondynek w wieku Silnego nic sobie nie robił z wychowawczych pouczeń Moniki i z lubością zanurzał ręce po łokcie w skrzynkach z brzoskwiniami, z winogronem, z fasolą i resztą asortymentu owocowo-warzywnego. Ugryzł coś. Wypluł. Wykrzyknął.

- Zaczekam - dałam znać Monice ruchem ust i na migi – przed sklepem.
Wyszła po chwili, bez ustanku przemawiając do synka, bez odzewu.
Rozmawiałyśmy o banałach, choć życzliwie, odtwarzałyśmy w neutralnych zdaniach ostatnie trzy lata, widziałyśmy się poprzednio w ciążach, ja z Silnym, Monika z Szymkiem.
Cherubinek zamaszyście okrążał nas na rowerku.

W końcu zapytała, czy u mnie wszystko w porządku. Potwierdziłam.
- Szymek ma autyzm. – powiedziała Monika.

Tego nie widać. Choroba nie stygmatyzuje rysów, nie wykrzywia twarzy w żaden budzący litość grymas. Niby wiem, a przecież zareagowałam typowo „co za niegrzeczne dziecko!”.
Niegrzeczne, nie słucha, niewychowane, bo nie reaguje na polecenia rodziców, głuche na pouczenia. Zamknięte w swoim świecie, odporne na wskazówki i polecenia. Czasami destrukcyjne. Bywa, że agresywne. Cała diagnoza w pospolitych sądach, po części prawdziwych [bo opisujących rzeczywistość], ale skrajnie krzywdzących – i dla dziecka, i dla jego rodziców.



Ten śliczny mały chłopiec nie będzie miał łatwego życia, świat wokół niego ma kolce i póki co jest nadal dość wrogą przestrzenią.
Ten śliczny mały chłopiec miał jednak szczęście trafić na Monikę i jej męża, zdeterminowanych, żeby walczyć o jego samodzielność. Są pełni optymizmu – mimo wszystko i uśmiechnięci, chociaż skrajnie zmęczeni.

Jestem przekonana, że warto im pomóc.
Jeżeli nie rozliczyliście jeszcze 1%, weźcie, proszę, pod uwagę rehabilitację Cherubinka.



Dzięki.
klik


niedziela, 17 lutego 2013

2.163

- Mamo, - mówi Nowy Człowiek głosem niepewnym i cichym i podaje mi telefon, właśnie skończył rozmowę z ojcem - nie chciałbym się wtrącać do twojego telefonu, ale mogłabyś sobie zainstalować takiego szczeniaczka, który by ci biegał …
- Oddaj no ten telefon!
- A kiedy ja będę miał telefon dotykowy? – zagaduje znienacka Nowy Człowiek, po czym długo dyskutujemy nad bezużytecznością jakiegokolwiek telefonu w podręcznym ekwipunku dziewięciolatka, każde z nas chce przekonać to drugie i żadne z nas nie kapituluje.



… cóż, ten blogasek już nigdy nie będzie taki, jak w 2002.
Ani jak w 2005. Ale teraz, w tej chwili to już w ogóle jest osobliwy moment. Zwarta i gotowa odpowiadam raz po raz na życiowe pytania dotyczące książki.
- A ile lat mają pani dzieci? – pyta mnie przez telefon pewna redaktorka. Od tego zaczyna rozmowę o publikacji. Jest więc merytorycznie i na temat fabuły.

Ktoś mi podsyła namiar na recenzję opartą o pomysł, że książka jest naszpikowana mądrym słowem, a sama autorka w DDTV nie sprawiała wrażenia przesadnie elokwentnej, co znacząco podważa autentyczność utworu. Warto by dopytać, czy chodzi o to, że w warstwie obyczajowej, czy może w zakresie korzystania z klawiatury.
Oczywiście nie dopytuję.

Lokalna gazeta nominowała mnie do tytułu „Kobiety Przedsiębiorczej 2012”. Próbowałam się bronić (jaka ja? przedsiębiorcza?). Teraz myślę, że z w duecie z Zorką nieźle sprofilowałyśmy ten ranking, okazuje się, że Poznań to nie tylko polityczki i bizneswoman, ale i blogerki. Spójrz, pozostała Polsko, nie jesteśmy tu wcale skostniali i nastawieni jedynie na materialny sukces ;)))))



- Mama, a ije masz kijometjów? – pyta Silny i wierzchem dłoni ociera kapkę spod nosa. – Ije masz kijometjów wysokości?
No, teraz to tak na oko z ćwierć tysiąca.
Mam.
Chociaż oczywiście nie miałam na tyle wyobraźni, żeby antycypować obrót spraw opisany u góry. Co powoduje, że się jednak lekko gubię na blogu. Bo furda aktualne historie, muszę mieć w odwodzie na stałe kilka teorii, żeby się nimi ekspresowo posiłkować nagabywana tu i ówdzie.

I grubą skórę.
Ale to jednak niesamowity moment.




piątek, 15 lutego 2013

2.162

… i oto ukułam sobie – krzątając się z chochlą po kuchni - koncept dwubiegunowy, w którym po jednej stronie „modelu kobiecości” się kiwa archetypiczna Barbie (ma anoreksję, ledwo stoi), uśmiecha się zachęcająco i wyciąga swoje idealne macki tuningowane botoksem, a na drugim ekstremum dogorywa paradygmat Matki Polki, poświęconej na ołtarzach codziennej krzątaniny przez obyczaj, tradycję i oczekiwania społeczne oraz własne mechanizmy (bez)bronne.

I cóż, napisałam to tak, jakby to było śmieszne. Zabawne i lekkie. A chyba jednak nie jest takie.

[wychodzę z kuchni, zasiadam za biurkiem]


Jako że media mi ostatnio dorobiły gębę indywiduum, któremu (której?) macierzyństwo zdefiniowało wszystko (łącznie pewnie z rozmiarem buta), poczuwam się, żeby do kości wejść w rolę i przy piątkowym wieczorze dokonać wnikliwej egzegezy adekwatnych zagadnień na podstawie dostępnych źródeł.

[pióro ze złotą stalówką intrygująco skrzypi, ślizgając się po arkuszach bibuły]


W środowej „Polityce” - artykuł Joanny Cieśli „Cisza nad łóżeczkiem”.
Już sama zajawka tekstu zainicjowała fejsbukową dyskusję.
„Nie kocham swojego dziecka” jako „jedno z najsilniejszych tabu”.
Czytam i w pierwszym odruchu myślę, że są różne dysfunkcje, Hannibal Lecter, Bruce Wayne i Jack Napier, znowu schodzę na asocjacje raczej swawolne.
A sprawa jest poważna.
I o dziwo ma związek z figurą kobiety-lalki i z archetypem Matki Polki.

[przy pisaniu kompulsywnie piję czarną kawę, na kubek - cztery łyżeczki cukru i przypalam papierosa od papierosa. ekstramocne]


Joanna Cieśla pisze, że „miłość do dzieci łatwiej przychodzi kobietom, które mają spójny obraz własnej matki”. Spójny – a więc taki na przykład, że matka wspierała dziecko, chociaż bywała nieznośna. „Matka Polka”, która nie ma wad nie jest wiarygodnym punktem odniesienia dla własnych macierzyńskich odczuć.
Cóż, przeczuwałam, że w „Matce Polce” czai się zuo.
I podoba mi się koncept, że chorobliwe wczuwanie się w „Matkę Polkę” skazuje na szarpanie się między absolutnym poświęceniem dla rodziny a pomysłem, żeby to wszystko (wy)rzucić (przez okno, jeżeli się trzymać pomysłu, jaki mają na mnie pasma telewizji śniadaniowej).

[zanoszę się suchym kaszlem nad w części zapisaną bibułą, zgrabiałymi palcami przegarniam włosy posiwiałe na skroniach]


A Joanna Cieśla w „Polityce” konkluduje, że na rozwój więzi z dzieckiem - poza stanem psychicznym matki - ma wpływ „społeczny klimat, temperatura otoczenia”.
Popieram. Interesujące!
Prawda sprzed wieków, że do wychowania dziecka jest potrzebna cała wioska okazuje się mieć szereg solidnych podstaw.
Matka skazana wyłącznie na siebie (i dziecko), jedyna dorosła we własnych czterech ścianach musi zwariować.
Tzn. ok, nie musi. Ale może jej być zwyczajnie trudno. Bardzo trudno, nie do udźwignięcia.

I tu się pojawia fenomenalne spoiwo między Barbie a Matką Polką.

„Kobieca samotność zaczyna się jednak jeszcze przed przyjściem dziecka na świat, jeszcze zanim dziewczynka stanie się kobietą – zauważa Monika Płatek. – Co te młode dziewczyny wiedzą o sobie? Jak kształtuje się ich poczucie własnej wartości? «Musisz być coraz szczuplejsza, coraz ładniej wyglądać » (…) słyszą. (..) Młode kobiety wciąż wzrastają w atmosferze restrykcji, wymagań i w emocjonalnym chłodzie”.

[źródło: Polityka Nr 7 (2895) z 13 lutego 2013]


Co należało dowieść.






Tak, ten tekst to wygłup.
Ale jedynie w połowie.






Zgadnijcie, w której.






środa, 13 lutego 2013

2.161

Moje fantastyczne wydawnictwo, Świat Książki wydało wczoraj po południu oficjalny komunikat o sfinalizowaniu transakcji sprzedaży. Nowym właścicielem marki „ŚK” jest wydawnictwo Bukowy Las z Wrocławia - pod warunkiem pozytywnego ustosunkowania się do sprawy przez prezeskę UOKiK.

Cieszę się, że pacjent będzie żył (a zdawało się, że jest już terminalny), chociaż to jednak w jakiejś mierze gorzka radość. To co było i się działo przy okazji powstawania „Projektu: Matka” już se (raczej) ne vrati.


-----------------------------------------


Tymczasem na innym kanale nadawania, na channelu 007.blogasek, na internetowej częstotliwości emisji od kilku dni noszę w głowie notkę o myśleniu obrazami. Sprowokował mnie fejsbuńcz, na fejsbuńczu posty z obrazkami zasadniczo mają znacznie więcej amatorów, niż posty z tekstami. Mnie obrazki też, owszem, ruszają, ale znacznie bardziej ruszają mnie słowa, w ogóle, mam wrażenie, że myśląc – nawet bez słów - i tak myślę słowami, ciągami liter, a nie żadną kompozycją wizualną. Wewnętrznie poruszam się w gąszczu wyrazów, a nie między zdjęciami.

Z wyjątkami.


Pierwszy obraz. Reportaż o projekcie Karoliny Jonderko.
Trafiłam na te zdjęcia już jakiś czas temu i mnie ugodziły centralnie, w splot słoneczny, w głowę oraz w serce, rzecz jasna. Zdjęcia Autorki – jednocześnie przezroczystej i neutralnej i obezwładniająco wyrazistej w swoim przejmującym smutku – w ubraniach zmarłej mamy. Dziewczyna stoi wyprostowana pod brzydką ścianą, ma twarz bez mimiki a nieforemne ubrania zwisają z niej niedopasowane, nieładne suknie, które przeżyły właścicielkę jak u Szymborskiej, wygrały wyścig z tą, do której należały.
Mama nie kupowała ubrań, mówi Jonderko, te które nosiła, dostawała zza granicy, z darów.
Wspomnienie mamy kozaków, które schły pod kuchennym kaloryferem.
Zdjęcie kąta pokoju mamy, nieprzytulne miejsce do spania.
Jasny włos zmarłej na płaszczu.
W tych okruchach jest cała opowieść o kobiecie, która przeżyła swój czas krzątając się, troszcząc się i zabiegając o drobne sprawy, a o sobie nie myślała tak bardzo, że nawet elementarna troska o wygląd wydawała jej się nadmiarem.


Drugi obraz. Perfekcyjna pani domu na prezentacji wiosennej ramówki swojej stacji.
Jest tak idealna, że nawet kosmki jelit jej, jak mniemam, harmonijnie fluktuują, trawi w kwiatki, poci się chanel, siusia rzadko i z orzeźwiającym zapachem.
Żyje w świecie poza klimatem, nie dotyczy jej szaruga, śnieg, minus pięć i podobne banały, pomyka w każdych warunkach w kiecy bez rękawów, ma zawsze opalone, gładkie nogi i je demonstruje bez rajstop, w szpilach bez palców.
Jest poza czasem, poza porą roku, poza prozaicznymi uwarunkowaniami realiów, ponad siwym włosem i ponad zmarszczką. Panuje nad materią, a to wymaga powagi, nie puszcza oczka „słuchajcie, ten kostium to tylko dla jaj, umówmy się, to raczej nie może być prawda”. Nie, ona jest kłamliwą prawdą o swojej perfekcyjnej opowieści o sobie, która nie jest prawdą. Śmiertelnie poważna w żenującej inscenizacji „mam pod kontrolą nawet własne idealne mitochondria”.
Buaaa.


Symptomatyczne dwa bieguny kobiecości.
Cóż, ruszyły mnie te obrazki.




niedziela, 10 lutego 2013

2.160

Silny uchylił zaspane oko:
- A dzisiaj ja idem nie do pedśkoja? – spytał.
Uwielbiam tę składnię.
Dzisiaj nie.
Nie?
Nie. Dzisiaj nie. Dziś jest niedziela.
Uff. Ulga. Ukojenie.


-------------------------------------------


Na fejsbukowym profilu Wysokich Obcasów podlinkowano przedwczoraj list „Matki w okowach”.

Przestałam być sobą.
Nikt nie pyta o moje potrzeby.
Dlaczego nie mogę wychowywać mojego dziecka bez wysłuchiwania miliona dobrych rad.
Nie ma przecież jednego wzoru na dobre zajmowanie się dzieckiem
.


Jak na treści, które tu magluję od dziesięciu lat to raczej nic nowego.
Innowacyjnie natomiast pomyślałam o wątku „nie chcę wysłuchiwać miliona dobrych rad”. O motywie „dajcie mi wszyscy spokój, bo sama wiem najlepiej”.

Już jakiś czas temu mnie oświeciło, że ten kij ma dwa końce.
Na jednym wiszą – uczepione jak rzepy - koszmarne mamuśki z gatunku „ja!ja!ja! wiem lepiej!”, te wszystkie słodko-upierdliwe kumpelki, ciotki, matki, teściowe obdarzone monopolem na jedyną świętą rację w każdej kwestii. Dopajaj herbatką, nie dopajaj herbatką, dokąd idziesz, zajmij się dzieckiem, twoje jeszcze nie siusia na nocnik, moje siusiały, kiedy miały osiem miesięcy.
Brr.
Damskie piekło samozwańczych prymusek.
Nie, nie lubię tego.

Ale jest i druga strona. Rady, wskazówki i sugestie postrzegane przez pryzmat kobiecej opowieści i dzielenia się kobiecym doświadczeniem. Wspólne darcie opierza, mądrość przeszłych pokoleń i te rzeczy.
Pamiętam pierwszy raz. Wróciłam do domu z porodówki, miniaturowy Nowy Człowiek kwilił w samochodowym foteliku, a ja nie mogłam się pozbyć wrażenia, że nie jestem u siebie, a w jakimś budzącym grozę matriksie. Obolałe ciało, płaczące dziecko, niewyspanie, kumulujące się zmęczenie i narastająca bezsilność. I wtedy przez szczęśliwy przypadek przyszła do mnie położna, która dobrze wybrała sobie profesję. Nie rozczulała się, była rzeczowa. Kiedy chciałam odpuścić karmienie piersią - opowiedziała o swoim karmieniu. Nauczyła mnie nie bać się noworodka, odłamania mu tej czy tamtej kończyny. Wiarygodnie mówiła o swoim macierzyństwie, uwierzyłam jej.

Nie będzie rzecz jasna puenty jak z amerykańskiego poradnika, bo ta jedna opowieść nie „ukształtowała mojego macierzyństwa” (czymkolwiek takie „kształtowanie” mogłoby być), ale z całą pewnością miałam szczęście trafić na wiele mądrych kobiet, którym masę zawdzięczam.

I nadal pytam. I słucham. Lubię to.


A wracając do „Matki w okowach” – współczuję zagubienia.
Ale trochę się dziwię, że rzeczona jest pewna, że wszystko wie najlepiej. W jakimś sensie oczywiście „wie najlepiej” (bo na przykład jej ciało wie), ale chyba jednak mogłaby się jeszcze tego i owego jeszcze dowiedzieć.
Może by wtedy nieco odpuściła.




… siedzę w kątku kanapy i piszę to na kolanie, sowa przemądrzała, balansuję komputerem i siłą woli w hałasie zgarniam myśli, a nielaty twórczo przerzucają kanały mielące papkę z kreskówek i marketingu.
- A więc oni jedzą magnes? – pyta Erna w przerwie na reklamę farmaceutyków.
Ehe.
- Ja bym nigdy nie zjadła magnesu! – Erna analizuje i naraz spogląda na mnie z zaciekawieniem. – Ale z jakim obrazkiem?

ABOJAWIEM?


-------------------------------------------




A z prowokującego cyklu „gdzie znowu o mojej książce w mediach” – dzisiaj (a właściwie w piątek) Anna Dziewit w „Dzień Dobry TVN”.

[guglu, guglu, "Projekt: Matka. Niepowieść" to tu]

Podoba mi się ta recenzja – i pal licho wariacje na temat imienia – bo jest o formie i o zabawie językiem. Git.


klik




czwartek, 7 lutego 2013

2.159

Kiedy siedziałyśmy z dwiema moimi warszawskimi kumami nad wspólnym trójkątem sernika [to ten fragment przedwczorajszej notki, w którym bruneta odmawia konsumpcji, powołując się na nerwozy w przełyku], więc kiedy kolektywnie nakłuwałyśmy wspólne ciacho [to brzmi!], doszłyśmy – ONE doszły - do wniosku, że matki się dzielą na ucieczkowe i dobiegające.
Abstrahując, rzecz jasna, od podziału na butelkowe i karmiące piersią ;)))

Ucieczkowe żyją pełnią życia, kiedy tylko opchną dziecko/dzieci dziadkom na dwa tygodnie zimowego wyjazdu do Bergen [albo do Kielc].

Dobiegające celują w najbliższy pociąg z miasta A do miasta B, byle zdążyć na wieczorne mycie mlecznych zębów.

Ucieczkowe MUSZĄ pojechać z kumpelami do spa na cały weekend. Muszą – inaczej pękną. I to poważnie, bez lipy.

Dobiegające jadą poza dom na sobotę i niedzielę i biorą ze sobą dzieci, bo bym się zanudziła przez dwa dni, ileż można wysiadywać w saunie albo się moczyć solo w basenie?

A absolutnie fenomenalną konkluzją z tej wyliczanki jest myśl, że z podziału na ucieczkowe i dobiegające nic w istocie nie wynika. Żadne łatwe klasyfikacje na matki „kochające” i na „wyrodne”, w ogóle, żadna macierzyńska typologia nie ma się do tego nijak. Jesteśmy różne, ale wszystkie dziko zakochane w swoich dzieciach. I chcące dla nich najlepiej (ale dla siebie też).


W ogóle, od czasu dyskusji o związkach partnerskich i wielokierunkowych przemyśleń na temat tego, ile jest pożytku z różnorodności zaczynam pełną piersią (i pogrubioną czcionką) doceniać macierzyńskie różnice.




-------------------------------------------


A wracając na ziemię, to takie miałam wczoraj przydarzenie …
Pla pla, poplotkujmy sobie jak kumpele nad sernikiem.

Silny nadal nie znosi przedszkola.
Rano otwiera oczy do połowy i z pół-snu pyta:
- Mama, a dzie ja ide?
Lulu lulu.
- A jak myślisz? – szepcę [najsłodszym, najbardziej aksamitnym z głosików].
Silny przysypia, cuci się.
- Aje nie idem ja do pedszkoja?
Nie no, skąd. Będziesz na mnie czekał cały dzień w poczekalni Dworca Głównego.

Żeby więc osłodzić i zminimalizować stres i przyspieszyć proces wychodzenia chwytam się niepedagogicznych środków typu obietnica parówki po drodze, obietnica „bączusia” [z różanym nadzieniem], obietnica cukierków w papierowym ruloniku. Silny kupuje moją metodę albo jej nie kupuje, nie ma prawidła, wczoraj kupił, więc nabyłam cukierki, które – nienaruszone – zakisiliśmy rano w przedszkolnej szafce. Miały czekać na delikwenta do końca dnia, niemoralna premia za przetrwanie w przybytku.

Po południu Silny się rzucił do szafki, sprawnymi palcami wygrzebał słodki upominek, zważył rulonik w dłoniach i powąchał zawartość przez papierek. Zaciągnął się wręcz.
- Mm!
Zakładaliśmy spodnie i buty i prawy rękaw kurtki i lewy, długie minuty rytuału wychodzenia z przedszkola, a Silny nieustannie (i niewerbalnie) się zachwycał rozkoszą posiadania kompletnego opakowania cukierków. Żonglował nim, smyrał po kolorowych literach nadruku i przerzucał z ręki do ręki.

- … się z Silnym podzielić … - dobiegło zza moich pleców. – TATA, JA SIĘ CHCE Z SILNYM PODZIELIĆ! – jęknął młody mężczyzna z grupy maluchów. – PODZIELIĆ SIĘ CUKIEJKIEM!!!
Bez wątpienia, młody człowiek nabrał chrapki na zawartość rulonu. Potężnej, nieprzezwyciężonej chęci.

Wypowiedzi młodzieńca szły w crescendo, każda kolejna się coraz bardziej zbliżała w tonacji do krzyku, a ich wymowa była jednoznaczna – CHCĘ DOSTAĆ CUKIERKA Z PACZKI SILNEGO! NATYCHMIAST!
- Podziel się, mały – szepnęłam na ucho Silnemu.
Podziel się, kolega ma ochotę, tobie nie ubędzie, a jemu będzie przyjemnie, podziel się, tobie też byłoby miło, gdyby się kolega z tobą podzielił.
- Nie!
No dalej, podziel się, jeden cukierek to przecież niewiele, kolega ma wielką ochotę, zobacz jak krzyczy, chyba nie chcesz, żeby tu nam płakał o cukierka, no dalej, podziel się, sprawisz mi przyjemność, tobie też będzie miło, kiedy ci kolega podziękuje ... (
… ZA TEGO WHRRR! CUKIERKA!!!)
- NIE!

Silny zaplótł dłonie na piersiach (kamuflując przy okazji opakowanie słodyczy w zagięciach swetra) i przybrał nieprzejednany wyraz twarzy.
- Mama, aje to jest Kacpej – rzekł. – On mi skoczył na pjecy. MU NIE DAM!

Zdarzenie ze skokiem na plecy – dość dramatyczne i niewątpliwie dla Silnego bolesne – miało miejsce w październiku.
Cóż, nie wybaczamy zbyt szybko …

Ale nie miałam już siły dalej nalegać na „podzielenie się”.

A kiedyś przecież poszłabym w zaparte – dzielisz się i tyle.
Teraz natomiast myślę, że w porównywalnych okolicznościach i ja nie miałabym ochoty „się dzielić” [chociaż oczywiście w świecie dorosłych pewnie bym się ostatecznie „podzieliła”, łyknąwszy wcześniej niezaleczony resentyment].

Jestem coraz mniej mądra, mniej przekonana o „jednej racji” w wychowaniu dzieci.

Spojrzałam na ojca Kacpra wymownie nad głowami naszych niewielkich synów.
Nic się nie da zrobić, mówił mój wzrok i bezradne wzruszenie rąk.
Nic to, niewerbalnie odpowiadał wzrok Kacprowego rodziciela, nic to nic to.

Nie mamy wpływu na spontaniczne reakcje naszych dzieci.
Możemy siłą przeprowadzić własną wersję. Możemy przyjąć, że dzieci mają prawo do własnego punktu widzenia.


-------------------------------------------


A z moim świeżo nabytym parciem na szkło nie może się obyć na koniec bez linka.

Efekt pełnej energii rozmowy z Karoliną Stępniewską wisi od dzisiaj na e-dziecku.

 klik




wtorek, 5 lutego 2013

2.158

Drzwi hotelowego pokoju powinny były złowróżbnie zazgrzytać, po czym się ponuro zatrzasnąć, bezpowrotnie odcinając mnie od torby, telefonu i walizki. Powinnam była bezgłośnie jęknąć, uwięziona w odrażającym pomieszczeniu, albo wydać zdławiony okrzyk przerażenia, gdy tymczasem ciche szuranie na korytarzu, niskie, nerwowe szepty i oddalający się turkot kółek walizy oznaczałyby bez wątpienia, że już nie mam (na zawsze!) tamtych czarnych szpilek bez połysku ani (na zawsze!) różowej, pikowanej kosmetyczki.
Ani telefonu.
Ani portfela.
A!

Ach, to byłby początek godny Alfreda Hitchcocka, na początek trzęsienie ziemi, a później napięcie stopniowo rośnie, aż po finał.

Niestety, drzwi hotelowego pokoju otworzyły się z miękkim trzaskiem elektromagnesu, światło uruchomiłam bez problemu, wsuwając kartę w szczelinę wyłącznika, ekran telewizora przywitał mnie uprzejmą formułą i anglojęzyczną wariacją na temat mojego imienia i oto znalazłam się w bezczasie do końca wieczoru.

Starannie zamknęłam drzwi, przekręcając gałkę mechanizmu.

Kiedy wyjeżdżam bez nieletnich i nie mam żadnych nosów do obtarcia, żadnych ran do opatrzenia, żadnych egzystencjalnych problemów „mama, a on/ona/ono/oni/ktokolwiek mnie bije!” i żadnego prania w czterdziestu stopniach do zrobienia, wtedy wpadam – natychmiast – w błogą przestrzeń pomiędzy, w deficyt odniesień do czasu i miejsca, w ogóle, w antytezę „tu i teraz”.
Fajne to jest.
[na krótką metę]


Ekran telewizora przewinęłam z „mamy nadzieję, że będziecie zadowoleni z pobytu u nas” na losowo wybrany kanał, różny od mini-mini, na którym podekscytowany spiker donosił o zaskakującym mordzie na amerykańskim snajperze, który dopiero co wydał (w Polsce – w pewnej propagującej wartości oficynie) książkę o strzelaniu do ludzi w Iraku i właśnie szykował następną.

O Chisie Kyle pisałam na blogu w połowie grudnia, ojoj, jakie to metafizyczne, wszystkie drogi mnie prowadzą do bloga, do hotelu z wymądrzającym się telewizorem też poniekąd zaprowadził mnie blog zimno.

W nocy śniły mi się wszystkie wyrodne matki świata, włączając - medialnie aktywne morderczynie.
To nie była dobra noc, chociaż z widokiem na kolorowo oświetlone stołeczne budynki.
Rano powlokłam się na śniadanie, a kiedy wróciłam do numeru i było tuż po ósmej, uruchomiłam TVN.
Przy szorowaniu zębów dopadła mnie zajawka porannego pasma. Miły głos informował, że zaraz, już, za chwilę poleci materiał o „matkach, które nie lubią, kiedy dzieci mówią do nich mamusiu”.
Przemknęło mi przez głowę, że jest chyba raczej źle.
Ło matko, ależ ja uwielbiam lepkie dziecięce łapska i całusy z gilem (oby tylko pochodziły z mojej linii produkcyjnej!).
I co ma „mamusia” w ogóle wspólnego z 384 stronami, które popełniłam.
Zaleciało Hitchcockiem. Mordercy, strzygi i wampiry.


W tym miejscu przewijamy bieg narratorki z walizką ulicą Hożą oraz jazdę windą.
Fast-forward ---
… i opadamy wraz z autorką narracji na miękki fotel charakteryzatorni TVN. Jest miło, jest grubo podkładu oraz innych mikstur, fałdy, zawirowania skóry i zagięcia ekspresowo znikają pod wprawnymi ruchami licznych pędzli i gąbeczek.
Jesteśmy akurat z makijażystką przy lewej powiece i profesjonalnych maźnięciach w prawo i lewo cieniem, kiedy jeden z męskich uczestników porannego nagrania nachyla się nade mną w kierunku makijażystki i wydymając wargi w karpika prosi o krem. Nawilżający. Tu – pyk palcem - w rybkę. Makijażystka przechyla się przez mój korpus i nakłada wazelinę na uczestnika pędzelkiem. Uczestnik fachowo ociera górną wargę o dolną.
O dziwo, nie żąda błyszczyka.

A później się pojawia Anja Rubik ze świtą.
Na dużych monitorach dokazuje zajawka o matkach, które nie lubią „mamusi”. Nerwowo ściskam moją książkę w spoconych rękach.
Anja Rubik jest piękna i smutna.
Chuda, piękna i smutna. Siedzi na oparciu kanapy i sprawia wrażenie wylogowanej z otoczenia. Fryzjer dłubie jej w głowie, makijażysta grzebie jej przy policzkach. Jest taka posępna, że nawet bardziej mi jej żal, niż zajawki z niemowlęciem.

Kiedy dochodzi dziesiąta, nastaje czas, żeby stawić czoła "mamusi”.
Stawiam, a w tle wątłe słońce się wspina nad stolicą.

klik


Przed wieżowcem na rogu Hożej i Marszałkowskiej jest gęsto od paparazzi czatujących na depresyjną Anję, z którą się właśnie zmierzyłam (ja czy ona wyższa?) przy stanowisku dopinania kabelków.
Jeden pan od mikrofonów gmerał przed momentem przy jej, drugi – przy moich plecach.
Nadal co prawda nie wiem, która z nas jest wyższa, wiem za to, która chudsza … i która smutniejsza …


Później pognałam do radia.
Jest się z prowincji, więc się odbębnia maksimum przy okazji jednej wizyty w stolycy.
klik


W centralnym punkcie monologu do dużego żółtego mikrofonu zdałam sobie sprawę, że – pal licho walizkę, ale … - zostawiłam w hallu torebkę.
O, gamoniu, będzie Hitchcock.
Dalej, dalej, prędzej, prędzej, kończmy już szybciej tę mękę.

Na koniec, przez dziury i korki popędziłam taksówką do Agory.
Tu linka nie będzie, a przynajmniej – nie w tej chwili.


***

A co było dalej – to najlepiej wiedzą Sztuczne Fiołki.




Powrót do realiów, do tu i teraz, do „mama, a on/ona/ono/oni/ktokolwiek mnie bije!”.

Dobranoc, pamiętniczku.