… dzisiaj nie będzie, ale się rozochociłam
potężną klikalnością „ojapierdolę”, „ojapierdolę” się sprawdziło marketingowo
znacznie lepiej niż „transgresja”, „postmoderna” albo „zasada decorum”, w
„ojapierdolę” waliły tłumy (jak na lokalne warunki, of corz). Chociaż - oddajmy
statystykom, co statystyczne - można dzisiaj było trafić na mojego bloga
również przez:
dałam mu swoje rajstopy
bo zimno
albo
kobiety z golymi stopami
w lutym
Słowem - jest moc. Acz zerkając w „źródła
ruchu sieciowego” bloga się niezmiennie zastanawiam, jakiej reakcji doktora google oczekuje osoba wpisująca w wyszukiwarkę zdanie oznajmujące, zwięzły opis
swojej sytuacji życiowej.
Przytulenia?
Wysłania przez doktora google drona
pocieszyciela? Zbrojnej interwencji Echelonu?
---------------------------------------------------
Cóż, nie ma to jak pisać o pisaniu, kiedy do pisania właściwego brakuje zborności umysłowej, bo ciemno. I już noc. Oraz piątek po morderczym tygodniu. Michał Witkowski o tym znakomicie pisze w najnowszej „Polityce”. Miliony tematów i nic do dodania. Nic a nic, zero słów.
… toute proportion gardée, rzecz
jasna, jeżeli chodzi o przełożenie tez Witkowskiego na możliwości tutejszego
bloga. To informacja dla nieprzekonanych co do mojej galopującej skromności.
---------------------------------------------------
Tymczasem, patrzcie państwo, postawiłam właśnie
– bo już umiem bez zadawania bólu – siedem baniek na chudych, dziecięcych
plecach, a później wykąpałam inne drobne plecy w KMnO4,
wydezynfekowałam i przetarłam tym i owym. Delikwent pozostały z odjęcia dwojga nieletnich
od całkowitej sumy nielatów w tym domu nie wymagał chwilowo żadnego zaopatrzenia
w leki albo w opatrunki, dla zdrowia wystarczyło mu przeczytać na dobranoc
książkę (mama! – zakrzyknęli pozostali – nie będziemy słuchać bzdur dla
małych dzieci! NIE CZYTAJ MU!).
Jeszcze parę lat temu taka akcja, że w
pokoju bańki, a w łazience wysypka, że tu wapno, a ówdzie antybiotyk byłaby
pewnie powodem do obszernej notki, pod koniec której wyskoczyłabym z
tryumfalnym wrzaskiem na zroszoną potem podłogę niczym Wolverine z kąpieli w adamantium. Ja, matkapolka, umocniona kolejną przeszkodą. Co cię nie wykończy,
to cię wywinduje na kolejny level gry fabularnej w to się dzieje naprawdę, brawo, zdobyłaś sto dwadzieścia sześć punktów.
Jeszcze parę lat temu. Ale dzisiaj już nie.
Kiedyś notowałam zabawne dialogi w
dzieciomowie, zafascynowana inwazją na moje życie bandy uciesznych alienów,
podobnych z twarzy do tej, którą widuję w lustrze.
Od dłuższego czasu już nie notuję, chociaż
dialogi pozostały zabawne, a ostatnio bywają wręcz przyprawione erudycją albo
zaskakującą wiedzą, typu: szczegóły odbicia z rąk powstańców wielkopolskich Kargowej.
Mam ten moment, od kiedy nie notuję.
Precyzyjnie jak w laboratorium.
Wracaliśmy z jakiegoś wyjazdu, jechaliśmy -
jak zwykle nocą - przez pustą niemiecką autostradę tuż przy granicy z Polską,
przez ziemię niczyją szeroką smugą asfaltu przeciętą światłami naszego
samochodu, przez sosnowy las, Ausfahrt Müllrose.
Nielaty cicho posapywały na tylnej kanapie,
trzy - doprawdy, och! - ujmujące istoty pod kocami i na poduszkach. Zgodne i
milczące, bo w uścisku Morfeusza. Wtedy do mnie dotarło, że żyjemy właśnie, teraz, tutaj, już nasze wspólne
życie, my – ich rodzice i oni, lokatorzy tylnej kanapy samochodu. Że oni nie są bandą obcych, którym się wypada przyglądać z mikroskopem, z zachwytem,
ale i z ostrożnością. Że mamy nasze wspólne życie. To „wspólne” jest
rozstrzygające. Z relacji „ja się wami opiekuję” do relacji „to jest nasz
wspólny czas”. Po nocy, na autostradzie, zaiste - z niczego rewolucja.
To się pewnie jakoś nakłada na ten etap
bloga, kiedy zaczęłam tu pisać niemal wyłącznie o sobie, o moim zmęczeniu, o worach
pod oczami, o jeździe na rezerwie energii i pochodnych. Bo to jest dla mnie
teraz kluczowe – ja w naszej wspólnej, rodzinnej relacji. Ja, moi, me.
Opieka, troska, dbałość, pielęgnacja,
bańki, KMnO4 i czesanie warkoczy są oczywistością.
Ja, moi, me, matkapolka.
---------------------------------------------------
Czytałyście/liście „Ciemno, prawie noc”
Joanny Bator? Pod koniec zeszłego roku mnie ta fabuła opętała, jest gęsta i
potworna i nie daje o sobie zapomnieć między jednym podejściem do tekstu a następnym,
między wieczorem a kolejnym wieczorem wżerała mi się w mózg. I tak się w niej
nurzałam przez kolejne strony, aż dopłynęłam do końca.
W rozdziale „Wyjeżdżamy” protagonistka
wraca do Szczawna-Zdroju, do willi, w której niedawno ją straszył spalony upiór
z forum internetowego. Chce z nim zamknąć historię siostry. W dziennym świetle
zamiast rozkładu, bałaganu i śmieci zastaje równe rabaty, świeżą farbę i
energiczną, zarządzającą porządkiem kobietę.
[źródło: Joanna Bator „Ciemno,
prawie noc”, Grupa Wydawnicza Foksal 2013, Wyd. II, str. 489]
Prask.
Uderzył mnie ten fragment osobiście,
personalnie, na poziomie chronionych prawem dóbr osobistych i mojej własnej, wrażliwej skóry.
Dosłownie chlast i bum między oczy.
Dosłownie chlast i bum między oczy.
Bo jak ja wyglądam? Na co? Na kogo?
Umiem zgrillować drobiowe truchło i
ugotować makaron, nie zlepiając go w pulpę. Nie wpadam w panikę, kiedy z dwóch
nieletnich nosów cieknie gęsty glut, a z trzeciego gardła rzęzi wilgotnym charkotem.
KMnO4, bańki, wapno i ogólnie luuuz.
Ale pod tą skórką nie jest całkiem pusto.
Ja, moi, me, matkapolka nie jest samą
opieką i troską. Że zanucę jak w „Pingwinach z Madagaskaru”, dyszkantem Morta –
„pod skorupką … u lemura … mieszka króóóól!”
Nurzanie się w tym, co ze mnie zostało
jest – powiadam Wam – zajmujące.
--- a skoro miało być o cyckach, to
proszę:
[źródło: www.demotywatory.pl]
Uśmiechnęłam się czytając.
OdpowiedzUsuńMiałam bloga, Niedawno jeszcze, Traktował o macierzyńskości (celowo tak, lubię tak to słowo), choć niby nie tylko. Bo zawsze nie chciałam mieć poczucia, że okradam te moje dzieci z prywatności. Bo są jeszcze wobec tego bezbronne. Zatem wypośrodkować się starałam.
Znużył mnie. Macierzyńskością moją, gębą tamtą moją? Nie wiem. Minął ten czas. Są kobiety rozpoznawalne cały czas przez tę sferę właśnie. Piszące o niej fantazyjnie, twórczo, mądrze, z jajem... Żyjące tym,
Matką się jest na wieki wieków. Ale miło jest też wrócić do siebie. Nie być na wieki wieków opieką i troską :).
Zabawne dialogi i piękne chwile odkryć świata przez moje dzieci? No nie, nie zapiszę ich. Przeżywam to. I to jest piękne :).
Jak zwykle - dziękuję.
=> Niezaradna: gęba "macierzyństwo". muszę to przemyśleć.
UsuńJa tam walewciebie zawsze-nier tylko o "ojaperdole"-w "postmoderne" i "zasadę decorum" i owszem i także.Zzzimno-Ty nawet jak piszesz "o niczym" ( w Twoim odczuciu),to poiszesz bosko tak,ze dech zapiera. Przerazilam się tylko,bo.....zamierzalam$ dać dzieciom na imię Julia i Kuba.Jezzzu,jak dobrze,ze się opamietalam w ostatniej chwili!Dzięki Ci, o Zimno!
OdpowiedzUsuń=> countrygirl: uśmiech i trzepotanie rzęs :)
UsuńPomarańczowa ramka rulez!
OdpowiedzUsuńUważaj na kradziejki! :-)
Danka
=> dusiek: ramka jedzie na copyrightcie, strzeżcie się kradzieje :)
UsuńTak dawno u Ciebie nie komentowałam, choć wciąż śledzę pilnie każdy ruch Twego pióra... Popatrz na mojego bloga: tuż przed Sylwestrem zapowiedziałam, że koniec pitolenia, koniec pisania na temat wiadomy. I zamilkłam. Bo tyle innych spraw mnie wciągnęło. Dorosłych. Pisałam, a jak - bez tego ani rusz. I napisałam - dwie powieści. Pierwsza właśnie ruszyła na Doktorze Maltretorze w odcinkach: tak, miałam zamknąć, skończyć z tym pitoleniem, ale... już wszystko wyjaśniłam na blogu. Druga, posłana już do miliona wydawnictw na wieczne zatracenie, bo pisać umiem, ale walczyć o swoje nie..., jest o DOROSŁYCH, dla DOROSŁYCH.
OdpowiedzUsuńKim jestem TERAZ?
Abojawiem...
Wiem kim nie jestem i strasznie mi ta wiedza utrudnia życie. Po prostu ciągle mi zimno. Na duszy.
Nurzanie się w tym, co ze mnie zostało... CO ze MNIE zostało?
Aa!
UsuńCzy jesteś TĄ Agnieszką Nietrestą? ;-) Tą od książki od Małgorzacie Hillar?
:-)
m.
Jam jest:)
UsuńAaa :-)) Zabawne to, że tu Cię spotykam ;-)
UsuńJesteś chyba (nie wiem, czy wobec tego faktu mogę nadal na Ty ;-) ) jedyną autorką, która podjęła się konfrontacji na większą skalę z moją ulubioną wówczas Hillar, chwała Ci za to. Jeśli dobrze pamiętam, cytowałam fragmenty z książki w jednym ważnym dla mnie (a było to sto lat temu) wypracowaniu przedmaturalnym :-)
Pozdrowienia serdeczne!
m.
Ach, ach... byłam cytowana;);) Jeszcze pamiętam zapach świeżego druku, kiedy dostałam egzemplarze autorskie, a Ty mówisz sto lat... - mówisz i masz rację:)
UsuńCzęsto to zaglądam, choć rzadko pozostawiam po sobie ślad. Gdyby nie Zimno, pewnie nigdy nie zaczęłaby blogować... - Ona dała mi asumpt do rozważań na temat: "nie ja jedna tak mam". A Hillar jest ze mną zawsze - wracam do niej i wracam, i wciąż myślę cytatami z jej wierszy.
Także pozdrawiam.
;-) byłaś cytowana, stoisz u mnie w regale obok Hillar i Poświatowskiej ;-)
UsuńA Hillar to feministka starej daty, feministka-romantyczka, to świadoma kobieta.
Nie rozumiem, dlaczego taka nieodkryta przez krytykę.
Trzymaj się ciepluchno!
m.
Czytając Bator pomyślałam o Tobie. Dokładnie w tym momencie.
OdpowiedzUsuńTo zadziwiające, widzieć to teraz tutaj :)))
=> Kaja: cóż, jest moc :))))))))))
Usuńrzadko nadmieniam o potomstwie na swoim blogu, bo to moja strefa :) zresztą kategorycznie mi zabronili (niektórzy) mam wrażenie, że mój blog jest kolażem, takimi wycinkami zainteresowań, spraw bieżących, przeszłości, żółtych karteczek, plakatów z obejrzanych filmów, okładek z książek, myśli własnych i zapożyczonych i gdzieś tam między tym wyziera ucho czy oko tego lub tamtego. nie umiem pisać tylko o dzieciach, nie stanowią one o moim życiu chociaż przyznaję, że częściowo sobie mnie przyporządkowali. ta dziesięciolatka jest o niebo lepsza od poprzedniej jeśli chodzi o aspekt mojego uwolnienia części własnego czasu w macierzyństwie.
OdpowiedzUsuńbańki stawiam wyłącznie ogniowe i doszłam do wniosku, że właśnie nadszedł czas, żeby nauczyć najstarszego tej czynności, bo kiedy byłam chora żaden nie umiał mi ich postawić, na czele z ojcem-mężem. oburzające.
niech Cię nie zwiedzie "na kogo wyglądasz" - nie ma większego wpływu na to kim jesteś i jak się naprawdę czujesz. tylko własne odbicie w oczach bliskich prawdę Ci powie :) stojąc w ten czwartek w pokoju nauczycielskim w gimnazjum usłyszałam "z której klasy jesteś?", najwyraźniej nie wyglądałam na kogoś kto stawia bańki, robi domową kremówkę, nosi czasami szpilki i w ogóle jest matką. nie powiem miłe, ale jakże nieprawdziwe zważywszy własny wiek :D
=> gwiezdna: ja bezogniowe, a i tak z początku drżącą ręką.
Usuńdrżąca ręka dojdzie do wprawy w ciągu praktyki :) u mnie w domu tylko ogniowe stawiało się. miałam stracha przed robieniem zastrzyków, bo nie jestem pielęgniarką, ale praktyka zrobiła swoje - praktyka nieoceniona rzecz! dzięki chorobom wieku dziecięcego mam wrażenie, że osiągnęłam poziom habilitacji w diagnostyce, leczeniu i rehabilitacji oraz dyplom z ratownictwa z wyróżnieniem, bo wszyscy ratowani przeżyli ;D dużo zdrowia dla Was!
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuńdemocik znakomity, chachacha.
OdpowiedzUsuńAnegdotka.
UsuńPewna młoda synowa zaprosiła teściową na pierwszy, wystawny posiłek. Przystawka, zupa, danie główne, deser, wszystko przyrządziła własnoręcznie, a później się uwijała między stołem a kuchnią jak fryga.
- Smakowało mamusi? - pyta przy kawusi drżącym dyszkancikiem.
- Chlebuś pierwsza klasa - odpowiada teściowa.
Dla dobra anegdoty podkreślmy, że chleb nie był z dziewczęcia własnego wypieku .
Och, jak mi to bliskie.
OdpowiedzUsuń"Matka" we mnie kończy się od jakiegoś czasu. Cudowne odkrycie!
Kończy się etap nieustannej troski i tego, że to było moją wiodącą tożsamością.
Więcej czasu poświęcam sobie, swojemu rozwojowi i nie mam z tym związanego poczucia winy ani przez sekundę. Odblokował się też ogromny kanał z twórczością.
Tożsamość "matki" ma widać swoją datę ważności. I jakoś tak, paradoksalnie, przytomniej jestem z dziećmi, bardziej mnie zachwycają, bardziej je widzę. Bardziej jestem ich, niż macierzyństwa.
Pracuję z kobietami, młodymi matkami i widzę, jak to się zaczyna, pęcznieje, rozkwita i...kończy się, wypala.
Nie wszystkie tylko mamy odwagę to przyjąć. A to fascynująca zmiana.
Mogę też Wam polecić pewną książkę, która o tym traktuję, o etapach w naszym kobiecym życiu, o tym jak wszystko mija i się przemienia w nowe - "Księga życia kobiety" Joan Borysenko.
=> Joanna: u mnie to nie jest "koniec matki", matka tylko straciła wyłączność.
UsuńZimno: dokładnie tak, jak piszesz - kończy się wyłączność...
Usuńwiesz, ja nie chcę kończyć z matką we mnie, lubię ten wątek, pielęgnuję go, dzięki transformacji w matkę weszłam na nowe tereny.
Usuńtak, tak, ja rozumiem :-) też nie chcę skończyć i nie kończę bycia matką. I też to bardzo lubię. Może trochę skrótowo zastosowałam myśl, z książki Borysenko. Ona ten etap w życiu nazywa "matczynym", na co składa się ogromna troska, opieka, koncentracja na dzieciach. I to się kończy pewnego dnia. Co więcej POWINNO się skończyć, żebyśmy mogły iść dalej w naszym rozwoju. I dzieci też.
UsuńCo nie znaczy, że jak ten etap się kończy to przestajemy być matkami i odsyłamy dzieci do internatu ;-)
Ale Ty to już świetnie napisałaś :-)
p.s. i jeszcze skojarzył mi się słynny tekst Rachel Cusk "kiedy zostajemy matkami, umieramy".
UsuńCzasem omawiamy go na zajęciach i to jest poruszające mocno. Dla każdej ta "śmierć" ma inny wymiar.
Jak wiele emocji kosztuje nas przyznanie się, że jakoś tak nas NIE MA. Zniknęłyśmy.
Myślę dużo o tym i o równowadze...
Dzięki Zimno za inspirację...
No pewnie, że ojapierdolę” się sprawdziło marketingowo (chociaż ja bardzo polubiłam też „zasadę decorum”), sprawdziło się, bo kazda z nas to ma, powiadziałam ja, która nie uzywa "brzydkich słów" i nigdy nie powiedziała "pierdolę" zanim mamusią nie zostałam, ale tak się złożyło, że ostatnio naprawdę już nie może.
OdpowiedzUsuńCo do ad remu, ja tez pamiętam moment, w którym moje "ja" wylazło spod "mama" i wrzasnęło, domagając się uwagi. Było to w przedszkolu mojego syna, przyszłam go odebrać, on mnie nie zauważył, ale jeden z jego kolegów - tak. "Kacper! - zawolał - Twoja mama przyszła!", a ja sobie uświadomiłam, że oto rosną wokół mnie ludzie (i będzie ich coraz więcej), dla których będę osobą bez imienia i nazwiska, wręcz bez twarzy, bez zainteresowan, bez hobby, bez fascynacji i bez niczego ciekawego do powiedzenia, snującym sie w tle elementem wyposażenia wnetrza, mamą Kacpra (i innych). I zbuntowałam się natychmiast, bo ja przecież nie zniknęłam tylko dlatego, że zostalam mamą Kacpra! Nie przestałam myśleć i czuć, i nie jestem elementem wyposażenia wnętrz!!!
A potem zaczęłam się zastanawiać, czy moja mama w moim wieku też nie miała takiej chwili, ja byłam za młoda (oraz byłam jej dzieckiem), żeby wziąć to pod uwagę, a blogowania wtedy nie było i ona nie miała tych możliwości, które my mamy, aby znaleźć ujście dla tego, co nie jest tylko mamą...
No to od tamtej chwili staram sie, by mogła trochę chociaz wrócić do siebie, nie-matki, nie-babci. Gadamy. Ona mówi, ja slucham. Dowiaduję się tak wielu rzeczy.
Dobrze jest... otworzyć się (i mamę otworzyć, chociaż trochę, a moja się broniła, bo to typ Matki Polki, chowanej według zasady, ze ona się skończyła w chwili, gdy urodzila dzieci :)) na kolejne etapy.
=> Anutek: ładne jest to, co napisałaś. i to o sobie, i to o Twojej mamie.
Usuńzobacz to, skojarzyło mi się:
http://foch.pl/foch/1,132906,14780478,Niewdzieczna_corko__co_ty_wiesz_o_moim_zyciu.html#TRrelSST
Na "rakowych" blogach sprawdzają się marketingowo takie tytuły jak
OdpowiedzUsuńZaczyna sie...
Koniec
To juz ostatni raz
Itp
No
A do Ciebie wchodzę zawsze
=> rybeńka: a ja, mimo wszystko, po sukcesie cycków szukam kolejnego słowa-klucza do statystyk ;))))
UsuńJa zniknęłam jak na razie na 20 miesięcy.
OdpowiedzUsuńMoje JA- Mama, przez te prawie 2 lata nauczyło mnie więcej o życiu i o sobie samej, swoich wartościach, celach, potrzebach i charakterze więcej niż 23 lata egzystencji "przed".
Z tym, że jedynie WEWNĘTRZNIE.
Na poziomie emocji, przemyśleń, analizy zachowań.
Ale na zewnątrz 100% MAMA.
Nieśmiała myśl "a czy istnieje jeszcze jako Ja- człowiek?", zadane cichutko w głowie= Wielki wyrzut sumienia.
Egoistka. Nie masz prawa. Dziecko jest najważniejsze. O sobie pomyślisz jak dorośnie.
Uff, już stłumione.
Nie wypowiedziane na głos= nie liczy się.
Skoro tak bardzo kocham swoje dziecko to czego mi więcej trzeba?
Ano jednak jeszcze paru rzeczy potrzeba, ale mówić nie wypada... Bo nie zrozumie nikt.
Cholera, zimno, gdyby nie twój blog i komentarze matek pod tekstami, tłumiłabym to w sobie zapewne najbliższe lat kilka, aż w końcu zapomniałabym, że w ogóle wcześniej człowiekiem byłam.
Świadomość, że nas jest więcej, powoli, bardzo powolutku, zabija ten wyrzut sumienia ciążący na umyśle za nieśmiałe myśli "kim ja właściwie jestem".
Szczęśliwe dziecko i szczęśliwa mama. Bo kto powiedział, że albo to, albo to?
oczywiście, że MASZ PRAWO. to Ty stanowisz te prawa.
OdpowiedzUsuńpozdrowienia serdeczne!
Z relacji „ja się wami opiekuję” do relacji „to jest nasz wspólny czas” - samo sedno, Zimno!
OdpowiedzUsuń