środa, 5 października 2011

2.017



Chodzą słuchy, że rzekomo w przyrodzie występują takie matki, które z gracją woltyżera są w stanie ciągnąć równolegle pięć do ośmiu rozmów z potomstwem na różne tematy, prasować ubrania, zmieniać status na portalu/retuszować fotografie oraz mieszać w garnku.
I to wszystko mimochodem, przy śladowym wysiłku oraz bez uszczerbku dla zdrowia ducha
i ciała.
Ja niestety nie dostąpiłam takiej łaski.




Erna siedzi przy stole w kuchni. Masowo produkuje wielobarwne obrazki. Wycina, nakleja, toczy plastelinowe ślimaki. Każda kolejna praca to:
- Pjezent dla ciebie, mamo!Zachwycam się adekwatnie.
- A dlaczego chciałaś mnie nazwać Wejonika? – pyta znienacka.
Siekam akurat natkę.
- Bo to ładne imię. – mówię.
Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam, czy chciałam nazwać Ernę „Weronika”. Być może nie, być może tak. Nieważne.
- Ale nie dla takiej dziewczynki, jak ja. – Erna nieco unosi się ponad blat. – Bo ja bajdziej jestem …
- Erna!
- Nófff!
– żąda Silny.
Sieka ze mną i doprawia. Stoi na wysokim stołku, niebezpiecznie na nim balansuje i wychyla się to tu, to tam, więc ćwiartując staram się go nie wypuszczać spod pachy.
- To akurat łyżka. – mówię.
- Nófffka. – cieszy się Silny, mój perfekcyjnie dwujęzyczny dwulatek.

[Kiedy Panda-O-Podbitym-Oku z zabawki gadającej w narzeczu taty żegna się z nim uprzejmym:
-
A bientôt!
Silny równie szarmancko odpowiada pandzie:
- A ja tu!
I – na bogów celtyckich - ma rację.]



Tymczasem za ścianą, przy stole w dużym pokoju Nowy Człowiek odrabia zadanie z informatyki. Zadanie jest monotonne, jak na możliwości operatora gier w laserowe strzelanki, więc Nowy Człowiek co chwila przełącza domowe na grę. Alt i tabulator. Drę się:
- To nielegalne!
I między mieszaniem z Silnym w skwierczącej cebuli a odbiorem technicznym kolejnego rękodzieła Erny wskakuję do pokoju, jak harpia i sprawdzam stan zadania.

Wtedy dzwoni telefon z pracy.



Mała metaforyczna śrubka mi wyskakuje z obwodu i się z brzdękiem toczy pod kuchenne szafki.
Error.
Error.

Więc daję sobie słowo honoru, że kiedy już wyjdę z trzech równoległych, intensywnych macierzyńskich tematów a moje nielaty się pozamykają w swoich pokojach ze słuchawkami w uszach i kiedy będę sobie po południu piłowała paznokieć przez kwadrans, kiwając klapkiem – czyli za jakieś, hmm, powiedzmy, piętnaście lat - nigdy nikomu nie powiem, że kiedyś było mi – och! – TAK łatwo.
Bo być wielozadaniowym robotem do realizacji rozszerzonego programu jest nawet całkiem fajnie, to rodzaj kondycyjnego wyzwania, jak przebiegnięcie maratonu w dobrym czasie.
Z pewnością za to nie jest to takie sobie phi-tam.

Powiedziałam.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz