sobota, 28 lutego 2015

2.271 [O podglądaniu kobiet]

… bo nie chciałabym za szybko zapomnieć, że się zdarzają urlopy …



Starsza, mocno zgarbiona kobieta w pięknym płaszczu i ze złotą torbą na zakupy.
Płaszcz się miękko układa na zdeformowanej figurze, złotą torbę kobieta przewiesiła przez ramię, torba jest pusta, ma wklęsłe boki, wielka złota sakwa, jedna z tych – z fasonu - jakie sprzedają z ekologicznych pobudek przy kasach w spożywczych, ale ta ma rodowód. Połyskujący. Wielkopańska elegancja w drodze do dyskontu.
Kobieta stoi na skraju chodnika i czeka na zielone. Przesuwa reumatycznymi palcami po pałąkach torby. Bardzo zniekształcone chorobami ciało i ten lśniący worek.
Hamuję zamiast zwyczajowo przyspieszyć na żółtym, nie mogę od niej oderwać oczu kiedy kuśtyka po pasach ze swoją wykwintną siatą, opakowaniem na makaron, karczocha i kilka butelek …
Oliwa extra vergine może jest dziś, a nuż, w jakiejś cenowej promocji.

Chciałabym jej wymyślić los, porywająco bajkową sklepową fabułę, bardzo dojrzałej księżniczce piątkowych sprawunków.


***

Przysadzista właścicielka pizzerii.
W lokalu wisi stężony zaduch ostatnich pięćdziesięciu lat bez remontu i ostra woń orientalnej perfumy. Wszystkie stoliki są puste. Kiedy wchodzimy, kobieta pilotem odbiera głos pokaźnemu telewizorowi, a jej mąż albo partner, albo nikt więcej, jak tylko wiekowy garçon zapala mdłe żarówki w tej części sali, gdzie stoi stół na pięć osób. W telewizorze migają lokalne stłuczki samochodowe, reportaż z czyjejś zalanej piwnicy – milczący, mościmy się za stołem. Mężczyzna szura i pomrukuje i drepcze między zapleczem a naszym stołem zaopatrując nas w sztućce, serwetki, w menu i w chlebowe paluszki. W tym czasie kobieta wypija zawartość małego kieliszka jednym haustem za barem i nalewa sobie ponownie.

Chciałabym mieć wgląd do jej głowy. Obejrzeć z bliska tę faunę i florę, którą uśmierca wódką.


***

Piękna młoda dziewczyna z pieskiem na smyczy i z torbą z logo sklepu handlującego wykwintnymi dessous. Trzyma wstążeczki torby czubkami drobnych paluszków, opakowanie tańczy w rytm jej kroków, mały pies biegnie radośnie. Obrazek sunie przez średniowieczny rynek niemal bez kontaktu z rzeczywistością, panienka nie dotyka bruku, pies ją dogania w locie, obietnica luksusowej bielizny się za nimi unosi jak obłoczek.

Stoimy w chińsko-europejskiej kolejce do popularnego zabytku, teraz, w zimie te kolejki są krótkie, najwyżej dziesięć minut oczekiwania, nie to co w sezonie.
Panienka nadciąga, a kolejka się rozstępuje. Czas staje. Mężczyźni, bez względu na różnice pochodzenia i dysproporcje wiekowe, chrupią panienkę żywcem razem z psem i łącznie z nienoszonym koronkowym biustonoszem.
Kobiety z kolejki to ja sama nie wiem co, osobiście jestem urzeczona panienką, myślę że dla dobra fabuły powinna mieć w torebce rajstopy antyżylakowe.


***

A tu fotograficzne, syntetyczne bestiarium z wyprawy za wielkie góry.
Z racji pozazawodowych upodobań osobliwie ujęła mnie Wenus Podwórkowa, strażniczka suszarki w kącie.





czwartek, 26 lutego 2015

2.270 [O "Wysokich Obcasach Ekstra", które nienawidzą feministek]




Nie sposób przeoczyć tych żółtych okładek, witryna lokalnego kiosku z prasą jest nimi wyłożona od podłogi do sufitu.

„Dlaczego wkurzają nas FEMINISTKI?” pytają z żółtej okładki bliżej nieokreślone „my” stojące za „Wysokimi Obcasami Ekstra”.

Pani Genia przechodzi obok witryny kiosku w drodze do spożywczego. Pani Hania i pani Bożena mijają wkurzenie na feministki gnając do apteki. Raczej im ono wisi, mam wrażenie. Wkurzenie na feministki, molestowanie w TVN, rozwód, operacja plastyczna, nowa miłość jakiejś gwiazdeczki – wszystko jednaki chłam, do pobieżnego przerzucenia lukrowanych stron przy kawusi albo w poczekalni u dentysty.
Mnie wkurzenie rusza osobiście, bo po lekturze wstępniaka Anety Borowiec i artykułu Natalii Waloch-Matlakiewicz się poczułam wezwana do tablicy. Ja, szpetna awanturnica, która nienawidzi mężczyzn i się zajmuje nie tym, co trzeba.
FEMINISTKA.
(Cała w kapitalikach.)

I od razu pragnę podkreślić, że nie chciałabym się wpisać w wojnę kobieco-kobiecą tym, co tutaj napiszę. Ale to nie będzie łatwe, niestety.

Na portalach feministycznych detonacja łupnęła wczoraj, dziewczyny napisały bardzo merytoryczny tekst o tym, co konkretnie robią polskie organizacje feministyczne, dość w tym kraju liczne, a co kompletnie pominęła autorka artykułu w WOE. Bo feminizm to nie jest kościół ani związek zawodowy, to idea, albo precyzyjniej – zbiór idei dotyczących miejsca i pozycji kobiety w społeczności (co zdaje się umknęło redaktorkom WOE). Tę ideę w Polsce realizuje wiele sformalizowanych ruchów, ale podpisuje się też pod nią spora grupa nigdzie niezrzeszonych kobiet i mężczyzn. Nikt nikogo nie pasuje na feministkę (chociaż pewnie niektóre z działaczek, i to nie tylko w Pl, by chciały zrobić egzaminy wstępne), nikt za feminizm nie każe płacić składek członkowskich. Nie recytujemy dekalogu, nikt nie odpytuje nas z listy jedynie słusznych poglądów. Sprowadzenie wszystkich kobiet, którym bliskie są treści feministyczne do stereotypowej figury brzydkiej, bezdzietnej awanturnicy, zadymiary i nieprzyjaciółki tego, co męskie to – delikatnie ujmując – niczym nieusprawiedliwione (a krzywdzące) uproszczenie.

I żeby było zabawniej, ten żenujący materiał nie wyszedł z klawiatur dziennikarek jakiegoś konserwatywnego, prawicowego pisma. Feministycznie niereformowalne tezy prawicowych publicystów (i publicystek) nie obchodzą mnie wiele. Materiały z WOE natomiast mnie dotknęły, choć może niepotrzebnie.


---------------------------------------------------------


W tym samym numerze WOE felieton prof. Mikołejki (na którego - cytat za Anetą Borowiec -wcześniej „rzuciła się horda” za felieton o roszczeniowych matkach; owszem, rzuciła się, sama warczałam w tej hordzie i miało to sens), więc felieton profesora, który „dostał od feministek taki łomot, że zachodziła groźba, iż będzie się musiał ukrywać jak Salman Rushdie” (ten z kolei malowniczy cytat za Natalią Waloch-Matlakiewicz).

Profesor ów raczy czytelnice WOE lekkim tekścikiem o tym mianowicie, że „one są jakieś inne”. One (czytaj: publiczność profesorskiego tekstu) są otóż permanentnie u fryzjera, „przez całe życie, jeśli nie przez całą wieczność”, przytrzaśnięte „żelazną czapą na elektrykę”, stale przed lustrem, w „dziwnym pomieszaniu satysfakcji i rozczarowania”. Tymczasem my, mężczyźni, zajęci robieniem świata i koncypowaniem idei przeżywamy u fryzjera męki Tantala. Koniec felietoniku.

Współczuję profesorowi takiego postrzegania świata. Współczuję mu środowiska, w którym przebywa. A może nie tyle przebywa, ile że taki sobie wymyślił i taki mu jest najwygodniejszy. To uboga, mizoginiczna piwnica.

Ale czy nie jest wstydem puszczać tekst o „Innym” do druku w miesięczniku dla rzekomo oświeconych czytelniczek? Czy on ich aby ich nie obraża? Nie jest obrzydliwym szowinistycznym charknięciem?

Gdyby redaktorki WOE poczytały trochę feministycznych tekstów zamiast się skupiać na wyłuskiwaniu z publicznego dyskursu anonimowych awanturnic-feministek może miałyby więcej wyczucia? Może by im się wyostrzyła wrażliwość?

No, chyba że to takie „kobiece” i w ogóle, so sweet się mizdrzyć przez całe życie do lusterka … (albo żeby ON nas tak postrzegał i kochał nas za tę piękność, gdy tymczasem my ukradkiem akcelerujemy cząsteczki w kuchennym piekarniku).


---------------------------------------------------------


I tak się zastanawiam, kim konkretnie jesteśmy „my”, które nienawidzimy FEMINISTEK?

Nad gazetową ripostą redaktorek WOE na oburzony list Agnieszki Graff i Magdaleny Środy, bohaterek tekstu, wklejono ich, redaktorek, dwa bardzo dobrze zrobione zdjęcia (wątek urody jest niestety nie do pominięcia). A jako że obraz przemawia do współczesnego konsumenta newsów bardziej niż tekst, to ten obraz mówi „jesteśmy kobiece”, „jesteśmy atrakcyjne”, „jesteśmy spełnione”. Nie jesteśmy feministkami, no bo jakże by. I to nie ja sobie wymyśliłam tę socjotechniczną zagrywkę, to nie ja wkleiłam te dwie focie nad tekst.


Ostatecznie mogę zrozumieć osoby, które nad merytoryczną argumentację przedkładają epatowanie białym zębem, dekoltem do pępka, zegarkiem Patek Philippe. Kobiety nie mają wyłączności na pozamerytoryczne argumenty w polemice. Dobrze jednak zachować umiar, myślę. Zdarzają się feministki, które równie dobrze wychodzą na fotach studyjnych. 




---------------------------------------------------------

Boli mnie ubóstwo refleksji w tekstach redaktorek WOE.

Aneta Borowiec pisze, że ma dość polskiego feminizmu, „pełnego złości i jadu”, bo „z czym dobrym może się kojarzyć ruch, którego jedna z czołowych działaczek demonstracyjnie całuje mężczyzn po rękach w zemście za to, że potraktowano ją jak kobietę”.
  
[Świeży news, swoją drogą, internety podają, że miało to miejsce w 2007. Druga świeżynka z artykułu Waloch-Matlakiewicz to medialna aborcja Katarzyny Bratkowskiej AD 2013. Oprócz tych dwóch archiwalnych występów niewiele się, według WOE, w polskim feminizmie wydarzyło.]

Ale właśnie - potraktowano ją jak kobietę, bo cmoknięto w rękę w sytuacji publicznej. Skomplementowano śliczną buzię i zgrabny tyłeczek. Zapukano nocą do hotelowego pokoju w czasie wyjazdu służbowego … I jasne, jasne, od cmoka w rękę do molestowania jest niby daleko, ale ten pocałunek w stosunkach służbowych jednak przekracza granicę. Moją granicę intymności przekracza, brzydzę się cudzą śliną na własnej prawicy. W relacjach zawodowych, publicznych nie chcę być obśliniana i traktowana „jak kobieta”. Wystarczy mi, że jak obywatelka. Tak daleko nie idzie jednak namysł redaktorek. One się chcą czuć doceniane przez mężczyzn we własnej bujnej kobiecości i żadna feministka im tej rozkoszy nie zabierze. Rozróżnienie tego, co się dzieje w relacjach prywatnych, w stosunkach z bliskimi, w relacjach emocjonalnych od tego, co publiczne jest, zdaje się, poza zasięgiem redaktorek WOE. Zachwyt ukochanego to jednak nie to samo, co komplementowanie szczupłej nóżki, słodkiej dupki przez szefa.


---------------------------------------------------------


Ech, mogłabym tak długo.

O ugruntowanym stereotypie, który się świetnie miewa w z pozoru oświeconych głowach. I o nienawistnej stylistyce wypowiedzi, o obśmiewaniu anonimowej, medialnej feministki – dyżurnej brzyduli wrzeszczącej o aborcji i o nienawiści do mężczyzn. Trochę bez sensu, bo piszące w WOE nie mają zdaje się żadnej korzyści z eksponowania własnej pogardy dla anonimowych kobiet.

Poza tym – jak już się tu powiedziało - feminizm nie jest organizacją ani związkiem zawodowym, a ideą. I to, co artykułują feministki nie broni niczyich interesów korporacyjnych. Jest za to w interesie nas wszystkich. Chociaż ciężko w to pewnie uwierzyć redaktorkom WOE – w interesie facetów też. Równościowy świat jest jakby dla wszystkich przyjaźniejszy. Co zresztą w jakiś sposób przeczuwają panie z WOE, bo jednak odnotowują, że dzięki feministkom mogły skończyć studia, dostać pracę i pisać zgryźliwe artykuły w miesięcznikach.


---------------------------------------------------------

Oprawę graficzną dzisiejszej notki zapewnili anonimowi rysownicy sprzed stu lat.
Jacy na czasie! Jacy dowcipni…
  

wtorek, 24 lutego 2015

2.269 [O zasłonkach]


W sali śniadaniowej się toczy walka o cień. Okna sięgają podłogi, ale od czego marszczone zasłony, robią swoją robotę. Oraz żaluzje. Rozpaskudzeni dobrą pogodą autochtoni lekceważą pożytki lutowego słońca. Dla głowy. Co innego ja, wygłodzona przybyszka z północy, ukradkiem wyskubuję szczeliny w storach. Miodowy, ciepły strumień się wylewa na nasz stół. Mmm …
- Mama! Razi mnie w oczy!
- MAA-MAA! GRZEEE-JEEE!
- Zaraz wam tu wszystko pozasłaniam – uprzejmie proponuje kelnerka w dźwięcznym narzeczu. Wyrosła na dźwięk dziecięcych wrzasków. Uśmiecha się słodko. – Zaraz wam tu to całe słońce zlikwiduję.
I raz-dwa, energicznym gestem zasuwa zasłony, jej kolejna zwycięska batalia o półmrok, brawo signora. Bambini górą, moja witamina d3 w odwrocie.



… byliśmy na feriach. Słoneczne foty w obróbce.


 

poniedziałek, 23 lutego 2015

... a "Supermenki" Debory L. Spar lecą do ...


Siostry Drogie,

Przydałoby mi się kilka książek do rozdania, a mam tylko jedną.

[I jeżeli wydawało mi się, że się łatwo przydziela nagrody jako jednoosobowe jury, to się myliłam.]

Pięknie napisałyście. Dzięki wielkie!
Od anonimowej opowieści o wieloczynnościowej przedszkolaczce (dreszcz …), przez zły czar opisany przez Bajkę, po pokoleniową opowieść AquaJaAqua.

[W tym miejscu i we wszystkich wcześniejszych mam umysłowy dygot.
Dobra, losuję zwyciężczynię ;))) ]

… obiecałam się skupić na formie. Forma podana przez Goldinę mnie zachwyciła (no i treść też).

„Bardzo, bardzo powoli rodzi się we mnie świadomość, że ja istnieję niezależnie od tych form, że jestem osobnym bytem. Dochodzę do stanu, że wiem kim jestem, że już nic nie muszę nikomu udowadniać, że biorę odpowiedzialność, dokonuję wyborów i nawet jak nie wszystko wychodzi perfekcyjnie, to czasem po prostu mam to w dupie.

„Świat po prostu nie jest idealny - zmęczenie nie zniknie; jak się chce wejść na szczyt, to te cholerne mięśnie będą boleć. 
Nie zaplanuję wszystkiego zawczasu, nie przewidzę nieoczekiwanego, nie zapobiegnę wszystkim nieszczęściom.”


Goldino, poproszę o adres na zimno_blog@interia.pl .

Ściskam Ciebie i wszystkie Komentatorki najserdeczniej!






wtorek, 17 lutego 2015

2.268 [O "Supermenkach" Debory L. Spar]


W podstawówce zaczytywałam tę książkę do upadłego – Godzinę pąsowej róży” Marii Krüger, urzekającą opowieść o wypadzie w przeszłość za sprawą magicznego triku. Anda, główna bohaterka, zostaje teleportowana w lata 80 XIX wieku i doświadcza na nastoletnim ciele, jak bardzo przyzwoita jest jej teraźniejszość (lata mniej więcej 60 XX w.), w której zamiast sztywnego gorsetu obowiązuje mini, a zamiast szybkiego ożenku są studia, zawody sportowe i różne obiecujące perspektywy (zgrzebny socjalizm powojennej Polski u Krüger nie istnieje).

Teraz czytałam to nieletnim i urzekło mnie coś innego – postać mianowicie Genowefci, wiernej pomocy domowej, krzątającej się po inteligenckim mieszkanku w gomułkowskiej Warszawie, a później (wcześniej …) po mieszczańskim domu z końca XIX wieku.

W latach 60 XX w. matka głównej bohaterki (i jeszcze dwójki jej rodzeństwa) jest lekarką, pracuje w szpitalu i przyjmuje pacjentki w domowym gabinecie. Matka pracuje zawodowo, więc zakupy, obiady i polerowanie parkietów scedowano na Genowefcię. Pomoc domowa jest logiczną konsekwencją pozadomowej pracy matki, nikt się pomocy domowej nie dziwi, dzieci żyją z nią na serdeczniejszej stopie, niż z własną rodzicielką. Identycznie jest zresztą w Karolci” tej samej autorki, lekturze dla klasy II, pierwsze wydanie - rok 1959. Tam nad prozą życia rodziny z jednym dzieckiem sprawuje pieczę ciotka Agata. Mama pracuje w biurze, jeździ po mieście autobusem i jest bardzo zajęta. Zanadto zajęta, żeby się absorbować przygotowywaniem posiłków, porządkami w mieszkaniu tudzież codziennym nadzorowaniem życia małej córeczki.

Myślę sobie, że trzeba było mieć fantastyczny tupet (szacunek, Mario Krüger!), żeby w latach 50 i 60 pisać w Polsce o pokojówkach tak, jakby to były murarki-przodowniczki. No, chyba że fantastyka dla dzieci łagodniej przechodziła przez cenzurę na Mysiej…

A lata 60 XX w. to dokładnie wtedy, kiedy Betty Friedan opublikowała The Feminine Mystique” („Mistykę kobiecości”, 1963; zaraz wyjaśnię tę woltę), wielostronicową – polskie wydanie ma ponad 500 stron - analizę miejsca i pozycji kobiet w amerykańskim społeczeństwie epoki „Mad Men’a”.

W tym czasie amerykański przemysł nie potrzebował już damskich dłoni (które ochoczo i ponieważ nie miały wyjścia skręcały bomby w czasie wojny), nie potrzebowały ich również biura – wyjąwszy ofertę dla sekretarek, byle niezamężnych. Kobiety miały się po ślubie (to nieuchronny element kobiecej biografii) oddalić do świetnie wyposażonych kuchni w malowniczych podmiejskich willach i się zająć zaspokajaniem mężowskich życzeń („niejeden fantastyczny lider wyszedł spod skrzydeł oddanej żony”). Oraz wychowywaniem dzieci.
Betty Friedan miała odwagę napisać, że to za mało, że kobiety z domów na przedmieściach mają aspiracje, plany i nadzieje sięgające dalej niż ze stołowego do zlewu.

… więc u nas te pokojówki dla pozadomowo pracujących kobiet i matek dzieciom (przynajmniej w dziecięco-młodzieżowej prozie Marii Krüger), a za wielką wodą „Mad Men”, wąska talia („twój mąż taką doceni”) i tysiąc dwieście zastosowań prodiża.

A później przyszły lata 70 (… i się urodziłam) i pewną Amerykankę, w przyszłości matkę trójki dzieci, urzekła reklama perfum Charlie. Elegancka blondynka przechadzała się w tej reklamie ulicą. Miała błyszczące włosy, wysokie szpilki i dopasowaną garsonkę, jedną ręką ujmowała rączkę perfekcyjnego dziecka, w drugiej dzierżyła aktówkę, idealna kobieta-matka w drodze do pracy w oparach perfum. Reklama nie wyjaśniała, gdzie po drodze do biura zostanie zdeponowane dziecko pachnącej rodzicielki, ani w jaki sposób osiągnąć perfekcyjną fryzurę, perfekcyjną figurę i niezasmarkanego brzdąca o świcie.

Wizja doskonałej kobiety z reklamy perfum skaziła duszę Debory L. Spar i jej amerykańskich sióstr, które miały dzieci w latach 90 XX w.



Nasze matki (i babki) w latach 60 i 70 co prawda nie zatrudniały masowo, jak w prozie Marii Krüger, pomocy domowych, ale dostały dostęp do żłobków i przedszkoli, miały pracę, w której nikt nie słyszał o całodobowej dyspozycyjności i nikt im nie sączył z „Trybuny Ludu”, z „Dziennika Telewizyjnego”, ani nawet z „Kobiety i Życia”, że dla dobra i życiowego powodzenia dzieci powinny się nimi osobiście zajmować przez całą dobę przynajmniej do 3 roku życia.
To nie jest pochwała realnego socjalizmu.
To jest krytyka współczesnego przekazu dotyczącego roli i znaczenia matki (i tylko matki jako jedynego rodzica!) w życiu dziecka. Tego „karm piersią-przyrządzaj ekologiczne posiłki-baw się z dzieckiem kreatywnie”.
A alternatywą dla Matki Polki jest Superwoman na rynku pracy. Idealna matka i świetna pracownica, zadbana, uśmiechnięta i dająca radę wszystkiemu.

Obie figury nie mają z feminizmem nic wspólnego. Do Amerykanek to dotarło to mniej więcej dziesięć lat wcześniej, niż nad Wisłę.

Bo w XXI w. u nas co prawda o perfumach Charlie nikt nie słyszał, ale opowieść o Tej Perfekcyjnej, która bez zadyszki łączy macierzyństwo i pracę oraz wygląda pięknie, z płaskim brzuchem, bujnym włosem, jędrną piersią to też nie tylko legenda miejska. Ten mit poważamy jak żaden inny. Prawda?
Nasze celebrytki ćwiczą brzuszki jeszcze na położnictwie, aktorki serialowe się wciskają w XS w poniedziałek po piątkowym porodzie cesarskim cięciem. Niektóre z gwiazdek w ósmym tygodniu pierwszej ciąży wiedzą nawet, że się da bezboleśnie połączyć macierzyństwo i zawód. Respekt.
Więc tym bardziej my, szare myszy!

Książka Debory L. Spar jest rażąco amerykańska w tym sensie, że historia się w niej rozwija jak nitka ze szpulki, artykuły prasowe i wystąpienia naukowe albo polityczne pchają rzeczywistość do przodu i tkają jednolitą opowieść o świecie, w co niekoniecznie wierzę. Warto jednak przeczytać, że to nie my pierwsze, my, tu i teraz czujemy sprzeciw wobec Idealnej Kobiety. Bo jej nie ma. Figura Idealnej jest kłamstwem i trucizną. Od Ameryki po Pcim.

W prawdziwym życiu zamiast oparów „Charliego” jest zmęczenie i zniechęcenie, są chwile radości, a reszta to gonitwa. Jest świat urządzony tak, że troska o dzieci i dom nie ma równorzędnej wartości z pracą zawodową i nie stanowi w tej pracy żadnego argumentu.

Matka Andy z „Godziny pąsowej róży” miała – dzięki Genowefci - całkiem znośne życie w gomułkowskiej Warszawie. Po pracy szła z mężem do kina, a nie zaprzęgała się w kierat. Ja raczej nie zniosłabym stałej obecności innej dorosłej kobiety w domu (nawet za cenę kina kilka razy w tygodniu albo koncertu), zresztą – epoka subretek jest już raczej historyczna. Więc jeżeli nie pokojówki to co?

Raczej wyłącznie inny świat, bo nie o taki jak ten teraz walczyły sufrażystki.



Tytułem anegdoty na koniec, to z zawodowego punktu widzenia ujął mnie kawałek o prawniczce Jill (str. 295 i nast. „Supermenek”). Jill miała fantastyczne wyniki na studiach, pracowała przy ochronie Białego Domu, wyszła za mąż za Paula, w przyszłości ortopedę, po ślubie urodziła troje dzieci. A później …

„Jill otworzyła niewielką prywatną kancelarią. Zatrudnili sympatyczną nianię. Potem wszystko zaczęło się psuć. Paul ciągle brał dyżury, w nocy i w weekendy. Jill zostawała z dziećmi, sprawunkami i prowadzeniem domu. Trafiały się jej ciekawe sprawy, ale nie mogła przyjąć do kancelarii partnerów, a jej samej, zajętej dziećmi, zostawało na pracę jedynie 50 godzin w tygodniu. To znacznie ograniczało możliwości.”

Ostatecznie Jill zrezygnowała z praktykowania zawodu i zajęła się pomocą „przy sekcji tenisowej jej synów”. Po latach dzieci odeszły z domu, ten stał się pusty, a Jill wypełnia przestrzeń podróżami i siłownią. Został jej żal za karierą, której nigdy nie doświadczyła.

Nie wiem jakim cudem pracując 50 godzin w tygodniu (to zdaje się po 10 godzin dziennie, nie licząc dojazdów …) Jill dawała radę sprawunkom, prowadzeniu domu oraz kiedy zajmowała się dziećmi. Amerykańska doba jest, kto wie, w jakichś innych jednostkach, w galonach albo w uncjach i potrzebny byłby przelicznik. Ale abstrahując od tego mało istotnego detalu – czy nie byłoby miło, żeby Jill mogła praktykować z sukcesem swój zawód (przez mniej niż 50 godzin w tygodniu …) i połączyć to z sekcją tenisową synów? I z obiadem dla małolatów? Oraz książką, siłownią i kinem dla siebie?
Żeby rodzicielstwo nie oznaczało wyrzeczenia, rezygnacji z własnych planów, aspiracji i ambicji?

Mam wrażenie, że najpoważniejszy postulat „Supermenek”, wyartykułowany w sumie dość słabo i niejednoznacznie to przesłanie, że nieodzowna jest zmiana świata, ukobiecenie go, przesunięcie akcentów. Bo cóż innego zostaje, jeżeli masowy powrót kobiet w zacisze domowe nie jest już możliwy (… bo o tym już u Betty Friedan …), a idealne łączenie macierzyństwa i pracy pozadomowej to mit?

----------------------------------

Jutro w Warszawie, w barzeStudio o 19:00 rozmowa o „Supermenkach”. W panelu dyskusyjnym same fantastyczne prelegentki!

----------------------------------

Czytelniczki i Czytelnicy,
mam od dziewczyn z „Poradni K” jeden egzemplarz „Supermenek” do oddania.
Proszę, napiszcie o fenomenie Perfekcyjnej. Nie będę oceniać treści, skupię się na formie.

Komu, komu „Supermenki”, komu? Czekam do niedzieli, 22 lutego.







środa, 11 lutego 2015

2.267 [O czopkach z porad]

[w odpowiedzi na komentarze do notki 2.266]



Nie rób tyle, nie prasuj, nie wycieraj podłogi!

Kiedy piszę tutaj o zmęczeniu, ten rodzaj odzewu się pojawia niezawodnie.

Weź pomoc domową, kup pizzę w mrożonce, od lepkich blatów się nikt z domowników nie przekręci na lepszą stronę.

Zrób to, tego nie rób. Tak to rób, w ten sposób, jak ci mówię. Ale tamtego nie rusz!

Fakt, kobiety to istoty ze swej istoty bezwolne - nawet w oczach innych kobiet. Lepiej je prowadzić po sznurku przez życie. Za rączkę. Bo inaczej się same wpychają w kłopoty.


---------------------------------------------------

Drogie Komentatorki, nie zrozumcie mnie źle, wiem, że pisząc o nieprasowaniu, brudzie i o generalnym luzie w gospodarstwie domowym nie miałyście złych intencji, wiem to i doceniam słowa otuchy. Chociaż oczywiście najbliższe mi są te komentarze, w których się po prostu dzielicie doświadczeniem zmęczenia – stanem który jest, trwa i na który nie ma pigułki.
Siostry!

---------------------------------------------------

Zmęczenie, które tu wylewam raz po raz od lat nie wynika z tego, że co wieczór po dwudziestej drugiej i kiedy nielaty śpią przecieram na mokro wszystkie podłogi.
I że raz w tygodniu myję czternaście domowych okien.
Mówiąc szczerze nigdy nie przecieram podłóg, ani nie myję okien.
Ale, myślę sobie, nawet, gdybym je przecierała i myła i tarła w każdy wtorek szczotą bramę garażową i tak dalej, aż do zdarcia paznokci, to to w ogóle nie jest powód do zmasowanej ofensywy pod hasłem, że mycie podłóg, okien tudzież bram garażowych jest głupie. I że prasowanie śmierdzi, że tylko frajerki gotują co dzień, co tydzień, dwa razy w miesiącu obiad.

To nie tak.

Codzienność nie jest głupia, bez sensu i do outsourcingu w całości.
Efekt codziennych, drobnych czynności jest nietrwały (też mnie to boli ;))) ), ale ktoś te działania musi odbębnić (choćby odpłatna pomoc domowa), bo większość z nas nie znajduje przyjemności w stałym mieszkaniu w chaosie i w brudzie. I w żywieniu się pizzą z mrożonki.
Negowaniem istotności, ciężaru i wartości prac domowych, więcej - ich – no, kurcze! – pewnej doniosłości, wbijamy sobie samobója. Bo jeżeli to, co się robi w domu jest nic nie warte i do zignorowania, to ta, która nie wychodzi co rano do pracy, ale zostaje z dziećmi po prostu „siedzi” w domu, tak? I się nie przyczynia się do utrzymania rodziny? Nie wnosi żadnego wkładu? Jej praca przez to, że nieodpłatna, nie ma żadnej wymiernej ceny? Policzalnej?
Jest tylko głupią, niepotrzebną troską?

---------------------------------------------------

Jest jeszcze jeden aspekt porad gospodarskich. Irrrytuje mnie on!
Otóż my, kobiety (uha, uha!) się czujemy podejrzanie kompetentne w prywatnym życiu innych kobiet. Rzadko się któraś którejś wtrąca do tego, co ta druga robi zawodowo (… za dużo siedzisz na fejsbuku!, podle formatujesz w wordzie!, w ogóle nie czytasz orzecznictwa Trybunału Sprawiedliwości!, albo z innej beczki: za długo zostajesz w robocie, za mało cedujesz, dajesz sobie skakać po głowie, powinnaś zatrudnić z trzy osoby do zespołu!).
Natomiast prywatne życie tej drugiej – hulaj dusza.

Za ciepło ubrałaś dziecko. Za przewiewnie, jest mróz! Załóż jej czapkę. Zdejmij tę czapkę! Włożyłaś mu rajstopy pod spodnie?
Nie karmisz piersią? Wciąż karmisz piersią? A twoje już chodzi? Moje chodziło w ósmym miesiącu.
Prasujesz pościel? Nie prasujesz pościeli? Ile razy zmieniasz pościel, bo ja raz w tygodniu.

Dajmy sobie nawzajem odetchnąć, dajmy żyć koleżankom z tej samej piaskownicy, z korytarza w szatni w przedszkolu, bez pouczania tonem nie znoszącym sprzeciwu w kwestii żywienia dzieci, odpytywania z angielskich słówek przed kartkówką, tudzież priorytetów życiowych. Która z nas zna na wylot życie tej, której „doradza” z taką życzliwością?

[Jasne, myślę tu o sobie w kontekście komentarzy.
Ktoś lubi się nie zarzynać, kogoś innego relaksuje metafizyczna powtarzalność gestów w akcie mycia podłogi. Chyba miło by było to uszanować?]

---------------------------------------------------

A poza wszystkim – tym, co mnie naprawdę męczy nie jest żelazko, ani tym bardziej chochla, ale permanentna konieczność ciągnięcia wielu wątków.
I nie dania ciała w żadnym.
Partycja twardego dysku w głowie na wiele cząstek.
Stała uwaga w tym, co zawodowe, w tym, co dotyczy mnie i tym, co się wiąże z każdym nielatem z osobna, w kwestiach zaopatrzenia lodówki, ochrony zdrowia i zakupu prezentu na kinderbal w sobotę.
I bezustanny dopływ nowych danych do przerobu.
I stale napięta uwaga, żeby nie zawalić terminów, nie pomylić faktów i dat, być ustawicznie na bieżąco.

[Dzisiaj wypełniłam – i złożyłam - oświadczenia podatkowe z datą z lutego 2014. Ciągnę się w permanentnym ogonie].

W kwestii zawodowej – we własnej firmie nie ma „chorobowych”. Ani „opieki nad dzieckiem”. I nie tyle nawet w wymiarze formalno-prawnym, ile w sensie to be or not.

W kwestii macierzyńskiej –  myślę, że wielomatki w dużej mierze dzielą to doświadczenie – liczba dzieci robi różnicę obciążeniową (finansów też, ale i parametrów percepcji rodziców, ich zdolności poznawczo-systematyzujących).
Troje dzieci to trzy osobno płynące fabuły, które trzeba śledzić równolegle i uważnie zapamiętywać szczegóły (imiona kumpli, pasje, nazwy gier, ostatnio czytanych książek i z czego jest sprawdzian w piątek).
Poza tym duża rodzina to milion interakcji między nielatami na minutę, codziennie tysiąc pożarów do ugaszenia. Każde dziecko ma własne radości i smutki. Bardzo osobne.
Jeżeli infekcja – to rozciągnięta na trzy odrębne role. Trzy samoistne biegunki. Trzy katary, każdy najgorszy.
To oczywiście także trylion przyjemności – bo jest prze-przyjemnie mieć kilka swoich klonów, z których każdy, furda z logiką, jest różny. Fajnie mieć wielką gromadę, pożytków jest z tego co nie miara, ale ja tu piszę o tym, co mnie uciska, a nie o deszczu różowych serduszek.


Słowem – w zmęczeniu chodzi o całokształt, a nie mycie albo o niemycie podłogi.

Na całokształt z kolei chyba nie ma tabletek ani czopków (choć być może można wnioskować przeciwnie z treści telewizyjnych bloków reklamowych).

[źródło: http://berthi.textile-collection.nl/2009/11/16/een-ouderwetse/ ]


niedziela, 8 lutego 2015

2.266 [O wyczerpaniu]


Jestem zmęczona.
I dalej właściwie niewiele więcej. Kropka, wyłączyć sprzęt i spać.

Zazdroszczę sobie siebie sprzed siedmiu albo sprzed dziesięciu lat, nawet nie siebie sprzed dzieci, bez przesady, ale siebie z ery rodzicielskiego entuzjazmu, pierwszych ząbków, pierwszych kroków, pierwszych niezbornie składanych a po-ludzku-brzmiących-wyrazów, zapisywałam je na świstkach, na marginesach gazet, a później na blogasku, że jakie te moje nielaty łebskie i jaka ja, pierwsza matka w dziejach świata oczarowana dziecięcymi premierami, przede mną prawdopodobnie nie było takiej żadnej.
(… po mnie jest masa)

Pierwsze ząbki – wszystkie! – dawno wyleciały, nie notuję już bonmotów, bo ogłuchłam od wykrzykiwanych na trzy głosy komend, pytań i wołania rozpaczy. Zostały pokasływania i smarki, zadania domowe, lektury szkolne, przykrótkie spodnie, za ciasne marynarki, chichot, pretensje, cmok! i-przytul-mnie-mamo!, śniadanie, obiad, pranie. Codzienność niepodatna na opis.
No i jestem zmęczona – w poniedziałek, we wtorek, środę, czwartek i tak dalej.


Z dwóch miesięcy, przez które nie pisałam bloga zostało niewiele, te same ubrania wyprałam i prasowałam wiele razy, zjedliśmy ileś kilogramów żółtego sera w plastrach, górę bułek i mniejszą - filetów z kurczaka. Baterię pustych butelek i kartonów odprowadziliśmy w worach do recyclingu przed bramę, zmydlone żele pod prysznic, tacki od owoców i warzyw, przedsiębiorstwa oczyszczania miasta mają o nas kompletną, przekrojową informację.

… żadnego opus magnum, żadnego opus magnum …

Premia za wyniki i dodatek za wydajność będzie (albo nie będzie) za dziesięć, piętnaście, za dwadzieścia pięć lat.


A jeżeli ktoś wam mówi, że łączenie macierzyństwa i pozadomowej pracy jest głównie kwestią organizacji, to nie powinien pomijać, że za cenę wyczerpania.
Kurdebalans, robienie wszystkiego na raz naprawdę jest możliwe, można mieć kupę dzieci i firmę, niańczyć małolaty i praktykować całkiem poważny zawód, ale wlicz w koszty, że się będziesz budzić co rano z myślą, że cholera, dzisiaj to już na pewno nie wstanę.
Po czym, rzecz jasna, wstajesz. Cyborg zombie, kobieta z płaską twarzą bez wyrazu i upichcisz dzieciom kanapki, herbatę z malinami.
I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Latami.


W tym matrixie jest jakiś błąd, przeczuwam wadliwość oprogramowania.
Czerwona pigułka? Niebieska pigułka? Superwoman na rynku pracy rozkminiłaby temat raz-dwa, a wieczorem poleciała na zumbę. Ja nie potrafię.
Zdystansowana ikona feminizmu, koniecznie bezdzietna, doradziłaby dokonanie rozsądnych wyborów, bo nie ma sensu się spinać. Racja!

Tyle, że jeżeli już nie mogę wybrać nie zajmowania się dziećmi, to z czego ta rezygnacja?

  



piątek, 6 lutego 2015

2.265 [O niekonstytucyjnej konwencji]


Donoszę uprzejmie, że moja liczna rodzina się miewa nieźle. I piszę to zarówno w kontekście osieroconego bloga, jak i w kontekście konstytucyjnym. Żaden potwór-ladaco dżender się nie czai – sprawdziłam! - pod dziecięcym łóżeczkiem, tożsamość narodowo-kulturową wciąż mamy, mimo perspektywy konwencji, niewstrząśniętą. Pisałam już o tym zresztą zdaje się niżej.

Bo właściwie, jak co wieczór, miałam właśnie iść paść bez życia, wcześniej ogarnąwszy to i owo, nastawiwszy pralkę i zmywarkę, przetarłszy, złożywszy oraz zawiesiwszy. Cowieczorna gospodarska liturgia, mam w domowej świątyni pełny etat od losu i się nie migam nic a nic, utyrana westalka od płyty ceramicznej i od stale mokrych ręczników.
Ma też taki etat Ojciec moich dzieci.
Odkurzanie, zmywanie, podawanie w zakatarzone paszcze hektolitrów lekarstw. Obsługa przedsiębiorstwa „rodzina wielodzietna” wygląda pewnie inaczej z ambony albo z mównicy, w praktyce to raczej ciężka i nieustająca harówka na cztery ręce. U nas akurat na dwie męskie i dwie kobiece.



… więc miałam iść paść, ale mnie wstrzymał strumień fejsbukowej świadomości, przeklęty, stale aktualizowany przepływ newsów na wyciągnięcie ręki po telefon. Otóż prezydent i kandydat na prezydenta w jednym posiadł dziś wieczór wątpliwości co do konstytucyjności Konwencji

… Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, ponieważ wywołała burzę ideologiczną ...

Która albo który z sejmowych krzykaczek/krzykaczy uważnie przeczytał jej tekst? Kto przeczytał go ze zrozumieniem? W którym miejscu konwencja kruszy posady naszej cywilizacji i chlubne, odwieczne tradycje (wyjąwszy tradycję bicia kobiety oraz prania dziecięcych tyłków, ale tę tradycję dobrotliwie jednak przemilczmy)?



Tekst konwencji można znaleźć w tym miejscu i się napawać do woli „płcią kulturową” (społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn) , „perspektywą płci kulturowej” (Strony zobowiązują się uwzględniać perspektywę płci społeczno-kulturowej w toku wdrażania i oceniania wpływu postanowień niniejszej konwencji oraz zobowiązują się promować i wdrażać politykę równości kobiet i mężczyzn oraz pełnego usamodzielnienia się kobiet.) i rzekomym centralnym atakiem na kościół katolicki (Strony czuwają, by kultura, zwyczaje, religia, tradycja lub tzw. „honor" nie były uznawane za usprawiedliwiające akty przemocy objęte zakresem niniejszej konwencji.).

Lektura konwencji nie jest bolesna, dokument ma uporządkowaną strukturę i napisano go (przetłumaczono …) prostym, zrozumiałym językiem. Nie mnie oceniać jego konstytucyjność, od tego będzie ewentualnie (choć mam nadzieję, że nie) odpowiedni Trybunał, ale nie mam za grosz zaufania do prawnej oceny tekstu dokonanej z moralnych wyżyn byłego prezesa tego Trybunału i byłego rzecznika praw obywatelskich. Na etyczno-moralnych Himalajach się od lat zionie nienawiścią do kobiet i się dość histerycznie wspiera konwencjonalny podział ról społecznych, więc nieprzyjemnie mnie uderzyło, że prezydent i w jednej osobie kandydat może takie oceny podzielać.

Dziwne.



Zresztą, cóż za zbieg okoliczności, fejsbukowy strumień świadomości mi podrzucił dzisiaj do południowej bułki z serem zabawnego newsa o kluczowej roli ojca w biciu dzieci. Zadławiłam się nawet odrobinę przełykanym kęsem, bo oto w opinii megawyluzowanego papieża Franciszka należy bić dzieci, byle godnie i bez poniżenia.

W tym miejscu zasuwamy zasłonę milczenia.

Albo i nie.
Megawyluzowanie papieża podpadło mi już w połowie stycznia, kiedy to internety się histerycznie ucieszyły, że – hurra! - katolicy nie muszą być jak króliki (jaka udana osobista wycieczka w kierunku polskich prawicowych publicystów! cóż za wyczucie i jaka polityczna intuicja!).
Co prawda jakimś cudem tworzę watykańsko-optymalną komórkę rodzinną, ale „mocne słowa papieża” nie tyle mnie wzmacniają i radują, ile irytują. Z wielu względów.

Po pierwsze – jaki był kontekst uciesznej anegdoty o królikach? Pasterskie pouczenie kobiety w ósmej ciąży, po siedmiu cesarskich cięciach, że się powinna powstrzymać od rozmnażania.
Lubieżna wieloródka!
Mąż i sprawca ciąż jest oczywiście niewinny, to ona go zwodzi, latawica. Co z tego, że sterana, i tak wypina zadek i cyce. I mężusia wodzi na pokuszenie.
A poważnie – i po drugie - co w szczególności, wyjąwszy wstrzemięźliwość, mogliby zdaniem papieża zastosować rzeczeni wielodzietni, żeby unikać kolejnych ciąż? Kalen-darzyk? A jeżeli zawodzi, to co więcej?

Więc do czego mi porady typu tej o królikach, albo dzisiejszej o biciu dzieci, udzielane z wysokości ambony i z odległości lat świetlnych od ludzkiej rzeczywistości?

Do czego mi moralne wzmożenie świątobliwych polityków?

Pralki mi ci mistrzowie moralności nie napełnią.
Ani nie rozdzielą kotłującej się trójki nielatów.
Nie wspominając o dokładnym wyszorowaniu łazienki.

… ponieważ to są kobiece zajęcia i tego się trzymajmy po wiek wieków w dyskursie publicznym. W zaciszu domowym ten i ów co prawda chwyta za odkurzacz, żelazko albo za mokrą ścierkę, ale wara od przewartościowania relacji społecznych.


Baby do garów, ojcowie do bicia dzieci!