sobota, 25 sierpnia 2012

2.094

Konfrontacja z własnym prawdziwym życiem po dwóch tygodniach urlopu jest osobliwą przyjemnością, wręcz pewną z gruntu alternatywną ekstazą, rzekłabym. Ale błędem byłoby mniemać, że zmierzam oto do konkluzji, iż jest wskazane unikać przerw w normalnym życiu dłuższych, niż cztery-pięć dni. Przeciwnie.

Tak czy inaczej, kończący się tydzień poświęciłam na oświecone trwanie w zdumieniu, że tak, tak właśnie, jak tu, o, tutaj widać wygląda moje prawdziwe życie. Że budzik, który wyje o świcie i sześć niechętnych wstawaniu, nieletnich nóg i sześć zagrzebanych w pościeli rąk i trzy pomstujące gęby, że to wszystko moje. Moje! Śniadanie, ubranie, czesanie, wyjście. I stałe plany zakupowe w tyle głowy – rano bułki i chleb, po południu jaja i pomidor. I zdążyć! Zdążyć! Pranie, upychanie, składanie, generalna dyrekcja zarządzania materią – to wszystko moje!, moje!, stęskniony za mną kierat. Nie odkurzone półki, pustoszejące wnętrze lodówki, muszę nadawać powietrzu ruch własnym ruchem et caetera. Wstrzelenie między te elementy, w tę ruchomą magmę-machinę działań zawodowych wymaga kompetencji wręcz Wilhelma Tella. Że tak sobie bzdurnie pochlebię.

Ekspresowo się przestawiam na wakacyjną funkcję zawieszenia, wertowania przewodników i obmyślania tras. Procedura transformacji (trans-formers!) w przeciwnym kierunku nie jest taka oczywista. Powiedzmy, że staram się pobierać wtedy/teraz energię z medytacji czasu, który właśnie minął.
Hekh.
Po prostu oglądam zdjęcia.

Sanok, Ćmielów.




 
 





Po czym łypię do kumy z sąsiedniego kramu i co widzę. Misie, panie, patysie i czerpiemy pełną garścią z bezruchu i ciszy. I mnie kuma przekonuje, do licha - ma rację, myślę. A później sobie jednak przypominam własne nielaty, które chyba nie udają rozkoszy, łażąc po wystawach i muzeach. I szybko sobie robię rachunek sumienia, odbębniam serię mea culpa, gdzież ja zawiniłam. Może zawiniłam, a może tylko po części. Dwóch tygodni misiów-patysiów nie zniosłabym ani ja, ani nikt z Bandy Trojga, myślę.

Mam nadzieję.




2 komentarze:

  1. Mam trójkę dzieci i mieszkam w Polsce południowo-wschodniej :)wprawdzie nie na Podkarpaciu ale blisko. możesz mi napisać gdzie najbardzej warto się wybrać? muzea bez filcowych kapci zwłaszcza. byłabym bardzo wdzięczna :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Frustratka chyba jednak nie końca miała na myśli taką formę wypoczynku, o jakiej piszesz. Bo jakoś tak się składa, że zgadzam się i z nią, i z Tobą. Widzę, że dzieciakom dobrze robi zarówno tydzień na absolutnie ekologicznym bezludziu (kielecka wieś, ba! kolonia tej wsi; kilkanaście kilometrów od Chęcin), jak i dwa tygodnie bardzo pracowitych pod względem poznawczym wakacji w Kotlinie Kłodzkiej (nb. polecam, skoro zaczęliście odkrywać Polskę;)). Czasem, o zgrozo, zahaczymy nawet o jakiś Park Dinozaurów. Normalne, ciekawe świata dzieci wszędzie znajdą coś ciekawego dla siebie. Mój syn w tym roku odkrywał autentyczne skamieliny sprzed 300 mln na lat na hałdzie noworudzkiej kopalni (pod okiem geologa), a potem odkrywał i fotografował "skamieliny dinozaurów" na rzeczonej kieleckiej wsi. Nie róbmy ideologii z formy wypoczywania, za dużo tych ideologii wokół:)
    A jeśli chodzi o tryb powrotu do rzeczywistości - nic dodać, nic ująć.

    OdpowiedzUsuń