piątek, 29 sierpnia 2014

2.249 [O przekleństwie]

… posiadania zdania na każdy temat, na temat Zakopanego w sezonie letnim także.
A jakże.


To będzie odważna filipika wymierzona w krytyków Zakopca.
I w krytyczki też.
Dwie komentatorki pod poprzednią notką mnie wywołały do tablicy, więc oto jestem, a od wtorku ostrzyłam erudycję. 
I odkurzałam pamięć.

Bo otóż uważam, że nie, Zakopanego nie dotknęła degrengolada przestrzeni wakacyjnej w takiej skali, jak to się stało w Międzyzdrojach (chociaż przecież miejscowi się starają ile sił, żeby zbrzydzić, co popadnie i widać owoce ich wysiłków tu i tam).

Cóż, mam romantyczny stosunek do Zakopanego, bo jestem od zawsze jego wyznawczynią, od pierwszego zimowiska w głębokich latach siedemdziesiątych i nadal czuję w mięśniach pewien zjazd na saneczkach z Kalatówek do Kuźnic, jakże rozsądna rozrywka z trzylatką, ale w końcu mój ojciec miał wtedy ledwie trzydzieści lat.
- JEEEDZIE SIĘ! – krzyczał. Albo: - Luuudzie, zejdźcie z drogi!!!*
Z każdym kolejnym metrem w dół nabieraliśmy pędu, śnieg bryzgał, płozy skrzypiały na wystających kamieniach, ta wizja z rodzinnej opowieści jest tak plastyczna, doprawdy, jakbym rzeczywiście tam była i jechała, a przecież amerykańscy naukowcy, specjaliści od dziecięcych wspomnień utrzymują, że nie mogę tego pamiętać i że raczej mam bujną wyobraźnię.
Cóż, mogliśmy wtedy stracić zęby (ja mleczaki, he he) i połamać kończyny albo coś tam, coś tam. Ale nie straciliśmy, nic nikomu nie odpadło i na niepogruchotanym sprzęcie zahamowaliśmy w Kuźnicach.

Od początku lat dziewięćdziesiątych stałam się wyznawczynią Tatr, Rysów i Orlej Perci. I Zawratu. Siermiężnych warunków w schroniskach, włączając stęchliznę i swąd. Oraz wrzątek gratis (jakże wtedy było zgrzebnie bez zadęcia i bez hipsterskiego krygowania się). 
... i schroniskowej atmosfery, tych wszystkich gwiazd spadających wczesną nocą przy brzdęku gitary, zachwycającego młodzieńczego kiczu, cieniutkiej czarnej karimaty, waletowania na niej na „Piątce” i kisielu gotowanego na kocherku.

Uwielbiam Tatry.
I spożywczaki przy Krupówkach, w których kupowaliśmy chleb na tydzień, bo kto by częściej schodził z gór do Zakopanego.
I stację kolejową, alegorię początku wakacji.
I tak dalej. To stara miłość.
Zaraziłam nią Ojca Dzieciom, do Zakopanego jeździliśmy od pierwszego roku co roku, w Zakopanem lało przez dwa tygodnie naszej podróży poślubnej, w Zakopanem Nowy Człowiek nauczył się chodzić, literalnie: tup-tup-tup na dwóch nogach na trawniku przed „Basieńką”, miał dziesięć miesięcy.
A później nagle posiedliśmy naraz dużo drobnych dzieci, z którymi trudno byłoby przejść choćby Kościeliską, więc dosięgnęło nas kilka lat przerwy. Wróciliśmy w ubiegłym roku i już nie planujemy nie wracać, bo owszem, był i jest badziew i urbanistyczno-przestrzenna gangrena, ale w natężeniu (i w rozmieszczeniu) które nas nie zniechęca.

Zgadzam się, że na Gubałówce trudno się przecisnąć między „atrakcjami” drenującymi rodzicielską kieszeń i przyznaję, że nadmiar decybeli odrywa głowę, a swąd przypalanych oscypków wykrzywia twarz. Ale jeżeli już ma się imperatyw okazania progeniturze potęgi łańcucha górskiego (dotąd Zachodnie, odtąd Wysokie, a teraz w tył zwrot, bo za plecami Podhale, Orawa i Spisz, patrzcie i uczcie się, dzieci), więc jeżeli ma się ten przymus i wjechało się na grzbiet Gubałówki z Szymoszkowej (bo ta kolejka jest bez kolejki), wystarczy pójść w lewo zamiast w prawo. Na Butorowym atrakcji ze świecą …

Do szlaków w dolinach, wzdłuż Ścieżki Pod Reglami można dojść albo dojechać nie ładując się w szpony komercji. Byle omijać Krokiew. W ogóle, zamiast terroru dmuchańców albo samochodzików jest darmowa alternatywa dla nieletnich w każdym wieku, marzących o utracie energii pozostałej po zdobyciu tej czy owej perci - Miejski Plac Zabaw, obszerny, przyzwoity, wyłożony gumową matą. Prawie jedenastolatek też się tam wspinał i nie narzekał, nie mówiąc o młodszej młodzieży.

Jest gdzie zjeść.
Znakomitą pizzę (tutaj jest reklama gratis Trattorii Adamo, ale niech mają, bo są świetni – smaczni, przystępni cenowo, a kącik dla dzieci mają klasy mistrzowskiej. I bardzo dobrą obsługę.) Filet z kurczaka z grilla też się da tu i ówdzie spożyć w Zakopanem. I frytki. A to takie istotne dla spokojnego odpoczynku rodziców, a nie, że mama! głodna/-y!.
Bo w wakacje moje nielaty przechodzą na dietę Ninja (głównie Margherita!), przerywaną kurczakiem z grilla. Proste, nieryzykowne dania, niewiele im trzeba. Dziwne, że tego nie ma w standardowej ofercie kurortów, wyjąwszy pewien fastfood na Mc … . Hm.

A wracając do łażenia. Oczywiście, że się potężnie wkurzyłam, kiedy zamarzyliśmy sobie wycieczkę z przychówkiem na „Piątkę” i jakimś cudem, z myślą, że zaparkujemy na Palenicy, udało się nam dotrzeć w okolice o całkiem przyzwoitej porannej godzinie, a na Łysej Polanie okazało się, że dalej nie pojedziemy i że możemy zostawić samochód na dawnym przejściu granicznym za drobne 20 zł haraczu i pomykać pieszo po asfalcie do Wodogrzmotów Mickiewicza pięć kilometrów. Żadnej kołowej komunikacji nie przewidziano. Konia można pomordować od Palenicy, jeżeli komuś brak serca i wyobraźni.
Zawróciliśmy cedząc pod nosem na zmianę merde i merci (za ten odległy parking), przejechaliśmy parę kilometrów w stronę Bukowiny, zatrzymaliśmy się przy Wierchu Porońcu i stamtąd ruszyliśmy na Rusionową Polanę, a później na Gęsią Szyję i zamiast w tłumie walącym ławą nad Morskie Oko szliśmy w lesie całkiem sami, tylko my i drobny deszcz. Fajne.

A kiedy padało mocniej (cóż, to jest właściwie jedyny poważny zakopiański mankament – tam latem zasadniczo pada), więc kiedy lało zdrowym, tatrzańskim opadem, że od rana widać ścianę deszczu i żadnych przejaśnień – chodziliśmy do muzeów. „Chudobno mie mama miała...”, wystawa w Muzeum Tatrzańskim bardzo pouczająca dla rozwydrzonych małolatów, plastyczny opis wiejskiej, dziecięcej rzeczywistości sprzed 150 lat. Wejście rodzinne 20 złotych, w cenie warsztaty dla dzieci – rysowanie pod wodzą animatorki, wycinanki, produkcja etnicznych lalek. Bdb.
Harenda Jana Kasprowicza też bdb (a nawet cel), chociaż jest tam niewiele do zwiedzania, za to kustoszka ma wielki talent do narracji, oczarowała opowieścią nielaty, po wizycie siedzieliśmy kilka kwadransów na Bardzo Inspirującej Werandzie, a nieletni szkicowali nasturcje, brodatych poetów i szklane chatki.

Uwielbiam Zakopane.
Sto do zera wygrywa z Międzyzdrojami.











* Sprawdziłam. „Medytacje wiejskiego listonosza” Skaldów wyszły na płycie „Cała jesteś w skowronkach” w 1969 r. i od razu stały się hitem, więc kiedy zjeżdżaliśmy z Kalatówek z całą pewnością ojciec mógł to nucić, bez żadnej lipy.




A tu pozytywne zdjęcia z wakacji:

 


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

2.248 [O nadmorskich wakacjach]


Pojechałyśmy z A. do Międzyzdrojów, bo nie wiem.
Żeby wprowadzić do życia element paraliterackiej przeginki?
Bo Literacki Sopot byłby jednak nadmierny? (zresztą, nielaty i tak by nam uniemożliwiły spijanie, nurzanie się, delektowanie się albo pławienie).
A że nas połączyły z A. książczyny, to pojechałyśmy do Międzyzdrojów. Niczym bohater (-ka jednak nie …) Witkowskiego. Z namiarem na miejscówkę ze „Zbrodniarza i dziewczyny”.
No i cóż. Miejscówka super. Absolutnie bez zarzutu, idealna meta.
A poza tym. Hm.
Lujów ci tam nie brak, w rzeczy samej, lujowatego kolorytu.


Dwie kobiety, czworo dzieci, jeden nadmorski kurort tuż po wyczerpaniu się dobrej pogody i - badziewie.


Najpierw zapach: radykalnie odległy od świeżego powiewu morskiej bryzy odór wielokrotnie przepalonej frytury, gęsta, paskudna woń, która zawisła nad promenadą przy Bohaterów Warszawy, nad molo, nad Promenadą Gwiazd, niech ją wszyscy święci astronauci (promenadę, nie fryturę) mają w opiece.
Stary olej jako nadmorski feromon się sprawdza, w mojej ocenie, średnio.
A pod olfaktoryczną prześmierdłą kołderką – radykalna demolka przestrzeni. Tym dotkliwsza dla zmysłów, że to miejsce ma przecież potencjał. Plaża nie jest szeroka, ale blisko centrum, ledwie kilka kroków przez wydmy i przez ciągnący się wzdłuż wybrzeża park, parczek, łąkę obsadzoną kępami drzew. 
... przez park bestialsko zagracony budami z kebabem, z watą cukrową, lodami kręconymi w dwóch smakach, z kiwającymi się pojazdami (jedna runda 2 pln), dmuchańcami, jednorękimi bandytami o ksywie „Toy story” i nawet konterfekt papieża można tam nabyć okazyjnie, i kocięta na fotce w identycznej stylistyce do kompletu. Albo galopującego ogiera.


Kiedy przyjechałyśmy do Międzyzdrojów skończyła się właśnie doskonała pogoda, więc nie miałyśmy okazji testować na własnych nerwach nowych plażowych obyczajów ze swadą opisanych w ostatniej „Polityce” (grodzenia się parawanami, grilla na kocyku, prawa własności dołka w piasku i gooo-tooo-waaa-naaa kukurydza!, naleśniki!). Pewnie - całe szczęście, ale i tak wystarczająco się upewniłam, że mamy rację, my-familia, jeżdżąc z nielatami nad polskie morze w marcu albo w październiku.
Bo spróbujcie się przedostać gdziekolwiek z czwórką dzieci i nie zahaczyć o samochodziki (5 minut za 12 zł, maksymalnie dwoje dzieci w pojeździe), o dmuchaną, gigantyczną ośmiornicę (20 minut 10 zł za dziecko), o watę cukrową (mała – cztery zet), gofry, lody, kiwacze, Takie Śliczne Zabaweczki z Chińskiego Outletu, balony nadmuchiwane helem, karuzelę, o mamma mia, mammigrenę.
Tam trzeba stalowych nerwów. I żelaznej konsekwencji.
A tej ostatniej ostatnio nie miewam.
Dzieci. Uwaga. Zasady. Tylko jedna atrakcja dziennie. Albo dwie. No, góra trzy, skoro nad morzem i tak wieje. Tak, wata cukrowa też się liczy.
WATA CUKROWA TEŻ SIĘ LICZY!!!
NIE, NA TO JUŻ NIE WCHODŹ!!!
IDZIEMY!!!

Nielaty gnają przed siebie oszołomione bogactwem bodźców wzrokowych i słuchowych (bo rzecz jasna hałas też tam panuje nielichy), a my się z A. wleczemy noga za nogą i nam smutno i dziwnie, bo przecież mogłoby być pięknie, a wcale nie jest.
Dziewiętnastowieczne nadmorskie wille hotelowe zachowały swój niegdysiejszy sznyt.
Gdyby tylko niektóre z nich nie popadły w ruinę.
Miasto jest czyste. I zielone. Gdyby tylko więcej tu mieli zwyczajnych spożywczych zamiast budek z dykty z frytkami halaal (si! si! si!). Chrupki kukurydziane kupowałyśmy w monopolowym.
I gdyby można było zjeść tu przyzwoicie.
Nie można, nie znalazłyśmy. A rozpytywałyśmy wnikliwie.

Lujowaty sznyt się świetnie sprawdza w prozie. Bezsprzecznie.
Wiatr goniący przetłuszczony papier, rząd okien zabitych dechami i plastikowa krowa na trawniku (zapłać za dojenie, przesiewanie złota gratis) – czegóż więcej do dystopii trzeba?
Może jeszcze tej smutnej pani, która przy wtórze umpa-umpa z głośników z lewa i z prawa, między straganem z przywiędłymi owocami a quadem na wynajem zbiera na operację onkologiczną? Smutna, chuda, piękna pani, przybyszka z jeszcze gorszego świata.
Więc ta dystopia by była świetna na zadrukowanych kartkach.
W rzeczywistości nie jest ani inspirująca, ani porywająca. Ani trochę ładna.

I wkurza mnie takie psucie przestrzeni i psucie czasu wakacji.
I nie przemawia do mnie argument, że tamtejsi przedsiębiorcy mają zaledwie dwa miesiące, żeby zarobić na całoroczne utrzymanie.
Bo dlaczego zarabiają za wszelką cenę przy minimalnym nakładzie?
Dlaczego nie uświadczysz tam choćby jednej takiej restauracji, jaką opisałam niżej, gdzie za sensowne pieniądze można zjeść smaczne dania? (w Międzyzdrojach pizza obowiązuje z mikrofali, gruby, odgrzewany placek)
Dlaczego dmuchańce są lepkie od brudu i skąd te brudne szmaty na zjazdach?
Dlaczego śmierdzi?

I po co komu ten wszechobecny hałas?





sobota, 23 sierpnia 2014

2.247 [O pizzy]


To jest świetna pizzeria. I tania.
Dużą Margheritę na cienkim jak opłatek cieście przygotują za dziesięć dziewięćdziesiąt
(wszelkie podatki wliczone w cenę oraz brak coperto).
- Dlatego za dziesięć, że i tak trzeba wziąć dwie – bąka Nowy Człowiek – na osobę, żeby się najeść.
A przecież żaden głodomór z niego. Raczej niejadek.
- Ta pizza – Silny wpycha pokaźny trójkąt placka do ust - jeft najpyfffniejsza. Mamo.
Erna zamaszyście zagarnia na widelec lepkie nitki bolognese.
Moje kluski jeszcze nie dotarły, więc łykam ślinę i łypię przed siebie. Co za paskudny zwyczaj, obmierzła niedyskrecja, ale go pielęgnuję, bo tak mało ciekawszego, niż bliźni.
Naprawdę niewiele.
(A widok przez okno z trzeciego rzędu stolików na odległą kamienicę jaki jest frapujący ponad głowami obecnych, ech!)
Knajpka przylega do tyłów uniwersytetu ekonomicznego i nawet teraz, poza sezonem studenckim stoi niestarą klientelą.
Żadnego kącika dziecięcego, z dziećmi jesteśmy tu tylko my, żadnego kid’s menu.
Nie bywamy (-amy, amy) zwykle w takich miejscach, gdzie się pija piwo z kija z sokiem i mohito. To ostatnie za dwanaście peelen, barmanka pobiera opłatę przy kasie i wręcza zalaminowany numer zamówienia, później chuda kelnerka manewruje z apetycznie nafaszerowanym kieliszkiem.
Za to nikt ci tu nie poda kolorowanek ani kredek do stolika.
Roczniki dziewięćdziesiąte.
Przecież to nie ich wina, myślę patrząc ponad głowami jedzących na brudną fasadę odległej kamienicy.
Mają gładkie, czyste twarze przed wszystkimi operacjami dostępnymi na rynku, przed jadem kiełbasianym w ofercie kliniki, przed lwią zmarszczką od codziennych dylematów przez ostatnie dwadzieścia, trzydzieści (-eści, eści) lat.
Jeżeli fałda na brzuchu, to wciąż całkiem świeża, wręcz niemowlęca, rozczulająca fałdka tłuszczu. Jeżeli zgarbione plecy, to o uroku wiecznego studenta.
Są tacy ładni.
Dorodni, rumiani i w niezłych ciuchach, dziewczyna przy stoliku obok - z dobrą biżuterią na szyi.
Ta uroda to zapewne od nadziei na to, że wszystko jest możliwe, otwarte wszystkie ewentualności, każdy plan jest nadal czynny.
Praktycznie żadnych trwałych zaszłości, żadnych pierwszych żon, drugich mężów, żadnych jeszcze nieślubnych ani ślubnych dzieci, żadnego niespłaconego kredytu do spółki z przeterminowaną drugą połową. Żadnych – albo niewiele – chybionych interesów, fatalnych inwestycji. W ruchomości, nieruchomości, w relacje z nie tym, z kim trzeba było.
Mam tuż przed aglio e olio taką fikcję, że – szczęściarze! – jeszcze ich nie dopadło życie, roczników dziewięćdziesiątych o gładkich, ładnych twarzach. Chociaż skąd ja to wiem, przecież może dopadło, zapewne oczywiście dopadło, zwykle dopada przecież znacznie wcześniej, niż w okolicach czterdziestki.
Ale może jeszcze mają wiarę. Aboco.

Nielaty właśnie zjadły i zachłannie wygrzebują drobne landrynki z kosza ustawionego w przejściu.
Tak, tu nie bywają rodziny z dziećmi, koszyk pełen kolorowych cukierków stoi na etażerce.
Dostępny i w ogóle, bez limitów.




Dla poznaniaków konkurs – jaka to knajpa? ;)
Do wszystkich pytanie – Was też toczą robale?

Takie po prostu albo tylko końcowowakacyjne?