… posiadania zdania na każdy temat, na
temat Zakopanego w sezonie letnim także.
A jakże.
To będzie odważna filipika wymierzona w
krytyków Zakopca.
I w krytyczki też.
Dwie komentatorki pod poprzednią notką
mnie wywołały do tablicy, więc oto jestem, a od wtorku ostrzyłam erudycję.
I
odkurzałam pamięć.
Bo otóż uważam, że nie, Zakopanego nie
dotknęła degrengolada przestrzeni wakacyjnej w takiej skali, jak to się stało w
Międzyzdrojach (chociaż przecież miejscowi się starają ile sił, żeby zbrzydzić,
co popadnie i widać owoce ich wysiłków tu i tam).
Cóż, mam romantyczny stosunek do
Zakopanego, bo jestem od zawsze jego wyznawczynią, od pierwszego zimowiska w
głębokich latach siedemdziesiątych i nadal czuję w mięśniach pewien zjazd na
saneczkach z Kalatówek do Kuźnic, jakże rozsądna rozrywka z trzylatką, ale w
końcu mój ojciec miał wtedy ledwie trzydzieści lat.
- JEEEDZIE SIĘ! – krzyczał. Albo: - Luuudzie, zejdźcie z drogi!!!*
Z każdym kolejnym metrem w dół
nabieraliśmy pędu, śnieg bryzgał, płozy skrzypiały na wystających kamieniach, ta wizja z rodzinnej opowieści jest tak plastyczna, doprawdy, jakbym rzeczywiście
tam była i jechała, a przecież amerykańscy naukowcy, specjaliści od dziecięcych
wspomnień utrzymują, że nie mogę tego pamiętać i że raczej mam bujną wyobraźnię.
Cóż, mogliśmy wtedy stracić zęby (ja
mleczaki, he he) i połamać kończyny albo coś tam, coś tam. Ale nie straciliśmy,
nic nikomu nie odpadło i na niepogruchotanym sprzęcie zahamowaliśmy w
Kuźnicach.
Od początku lat dziewięćdziesiątych stałam
się wyznawczynią Tatr, Rysów i Orlej Perci. I Zawratu. Siermiężnych warunków w schroniskach,
włączając stęchliznę i swąd. Oraz wrzątek gratis (jakże wtedy było zgrzebnie bez
zadęcia i bez hipsterskiego krygowania się).
... i schroniskowej atmosfery, tych
wszystkich gwiazd spadających wczesną nocą przy brzdęku gitary, zachwycającego młodzieńczego
kiczu, cieniutkiej czarnej karimaty, waletowania na niej na „Piątce” i kisielu
gotowanego na kocherku.
Uwielbiam Tatry.
I spożywczaki przy Krupówkach, w których
kupowaliśmy chleb na tydzień, bo kto by częściej schodził z gór do Zakopanego.
I stację kolejową, alegorię początku
wakacji.
I tak dalej. To stara miłość.
Zaraziłam nią Ojca Dzieciom, do Zakopanego
jeździliśmy od pierwszego roku co roku, w Zakopanem lało przez dwa tygodnie
naszej podróży poślubnej, w Zakopanem Nowy Człowiek nauczył się chodzić,
literalnie: tup-tup-tup na dwóch nogach na trawniku przed „Basieńką”, miał
dziesięć miesięcy.
A później nagle posiedliśmy naraz dużo drobnych
dzieci, z którymi trudno byłoby przejść choćby Kościeliską, więc dosięgnęło nas
kilka lat przerwy. Wróciliśmy w ubiegłym roku i już nie planujemy nie wracać,
bo owszem, był i jest badziew i urbanistyczno-przestrzenna gangrena, ale w natężeniu
(i w rozmieszczeniu) które nas nie zniechęca.
Zgadzam się, że na Gubałówce trudno się
przecisnąć między „atrakcjami” drenującymi rodzicielską kieszeń i przyznaję, że nadmiar decybeli odrywa głowę, a swąd przypalanych oscypków wykrzywia twarz. Ale
jeżeli już ma się imperatyw okazania progeniturze potęgi łańcucha górskiego (dotąd
Zachodnie, odtąd Wysokie, a teraz w tył zwrot, bo za plecami Podhale, Orawa i Spisz, patrzcie i uczcie się, dzieci), więc jeżeli ma się ten przymus i
wjechało się na grzbiet Gubałówki z Szymoszkowej (bo ta kolejka jest bez
kolejki), wystarczy pójść w lewo zamiast w prawo. Na Butorowym atrakcji ze
świecą …
Do szlaków w dolinach, wzdłuż Ścieżki Pod
Reglami można dojść albo dojechać nie ładując się w szpony komercji. Byle
omijać Krokiew. W ogóle, zamiast terroru dmuchańców albo samochodzików jest
darmowa alternatywa dla nieletnich w każdym wieku, marzących o utracie energii
pozostałej po zdobyciu tej czy owej perci - Miejski Plac Zabaw, obszerny, przyzwoity,
wyłożony gumową matą. Prawie jedenastolatek też się tam wspinał i nie narzekał,
nie mówiąc o młodszej młodzieży.
Jest gdzie zjeść.
Znakomitą pizzę (tutaj jest reklama gratis
Trattorii Adamo, ale niech mają, bo są świetni – smaczni, przystępni cenowo, a
kącik dla dzieci mają klasy mistrzowskiej. I bardzo dobrą obsługę.) Filet z
kurczaka z grilla też się da tu i ówdzie spożyć w Zakopanem. I frytki. A to
takie istotne dla spokojnego odpoczynku rodziców, a nie, że mama! głodna/-y!.
Bo w wakacje moje nielaty przechodzą na
dietę Ninja (głównie Margherita!), przerywaną kurczakiem z grilla. Proste,
nieryzykowne dania, niewiele im trzeba. Dziwne, że tego nie ma w standardowej
ofercie kurortów, wyjąwszy pewien fastfood na Mc … . Hm.
A wracając do łażenia. Oczywiście, że się potężnie
wkurzyłam, kiedy zamarzyliśmy sobie wycieczkę z przychówkiem na „Piątkę” i
jakimś cudem, z myślą, że zaparkujemy na Palenicy, udało się nam dotrzeć w
okolice o całkiem przyzwoitej porannej godzinie, a na Łysej Polanie okazało
się, że dalej nie pojedziemy i że możemy zostawić samochód na dawnym przejściu
granicznym za drobne 20 zł haraczu i pomykać pieszo po asfalcie do Wodogrzmotów
Mickiewicza pięć kilometrów. Żadnej kołowej komunikacji nie przewidziano. Konia
można pomordować od Palenicy, jeżeli komuś brak serca i wyobraźni.
Zawróciliśmy cedząc pod nosem na zmianę
merde i merci (za ten odległy parking), przejechaliśmy parę kilometrów w stronę
Bukowiny, zatrzymaliśmy się przy Wierchu Porońcu i stamtąd ruszyliśmy na
Rusionową Polanę, a później na Gęsią Szyję i zamiast w tłumie walącym ławą nad
Morskie Oko szliśmy w lesie całkiem sami, tylko my i drobny deszcz. Fajne.
A kiedy padało mocniej (cóż, to jest
właściwie jedyny poważny zakopiański mankament – tam latem zasadniczo pada),
więc kiedy lało zdrowym, tatrzańskim opadem, że od rana widać ścianę deszczu i
żadnych przejaśnień – chodziliśmy do muzeów. „Chudobno mie mama miała...”, wystawa w Muzeum Tatrzańskim bardzo pouczająca
dla rozwydrzonych małolatów, plastyczny opis wiejskiej, dziecięcej rzeczywistości
sprzed 150 lat. Wejście rodzinne 20 złotych, w cenie warsztaty dla dzieci –
rysowanie pod wodzą animatorki, wycinanki, produkcja etnicznych lalek. Bdb.
Harenda Jana Kasprowicza też bdb (a nawet
cel), chociaż jest tam niewiele do zwiedzania, za to kustoszka ma wielki talent
do narracji, oczarowała opowieścią nielaty, po wizycie siedzieliśmy kilka
kwadransów na Bardzo Inspirującej Werandzie, a nieletni szkicowali nasturcje,
brodatych poetów i szklane chatki.
Uwielbiam Zakopane.
Sto do zera wygrywa z Międzyzdrojami.
* Sprawdziłam.
„Medytacje wiejskiego listonosza” Skaldów wyszły na płycie „Cała jesteś w
skowronkach” w 1969 r. i od razu stały się hitem, więc kiedy zjeżdżaliśmy z
Kalatówek z całą pewnością ojciec mógł to nucić, bez żadnej lipy.
A tu pozytywne zdjęcia z wakacji: