niedziela, 29 września 2013

2.204 [O obrzydzeniu]


W nielatach wendeta budzi się w niedziele rano.
(w soboty czasem też)
Żądza zemsty zrywa ich z mięciutkich poduszek, spod puchowych kołderek.
Z gryczanych materacyków.
- Mama, - rzecze Silny. Stoi nad moją głową, moja głowa śpi. – Mama, patrz, umiem stawać jak bocian!
I stoi.
Myślę, że stoi jak bocian, chociaż tego nie widzę. Śpię przecież.
- Brawo – chwali Silnego mój sen.
- Mamo, zobacz, znalazłem guziczek, tu leżał, zobacz mamo, jaki ma kojoj guziczek, mamo, gdzieodłożyćguziczek??? MÓW, MAMO, DO MNIE, NIE ŚPIJ!

Co rano zrywamy nielaty z piernatów mniej więcej o siódmej.
Co weekend odpłacają nam za to z wypukłym meniskiem.
Wyjąwszy największego, pozostałe są nieprzytomne w poniedziałek, wtorek, środę, w czwartek i w piątek.
Żeby dojść do siebie o świcie, potrzeba im soboty. Albo niedzieli.
Brr.
Jutro rano mogłabym się wyspać.


Pomówmy o czymś przyjemniejszym.
O weekendowym śniadaniu z kumą na mieście.
Didaskalia: jesień. Chociaż przecież jeszcze nie zupełna.
Idziemy przez miasto, miasto miewa frapujące perspektywy, kiedy się je eksploruje pieszo. Jest pusto, dzielnica nie w centrum. Jakieś niezobowiązujące liście na chodniku, starsza pani na przechadzce z kundelkiem.
Idziemy, kuma i ja, aura: chłodno-rześka.
I nagle, niespodziewanie, przekraczając próg, popchnąwszy drzwi wejściowe lokalu gastronomicznego wchodzimy z kumą w pięć albo w siedem domowych śniadań w publicznym miejscu. Każdy śniadaniowy stolik jest swoim własnym uniwersum, zaskakująca obserwacja, mamy ją obie równocześnie. Tamta para, już nie bardzo zakochana, ta rodzina bliżej nas, z dwójką małych dzieci, dwie dziewczyny i pies, za chwilę dołączy do nich trzecia – wszyscy są tu prywatnie łamane przez incognito, oni i ich bułki, ich kawy z mlekiem, pomidory, jajecznice. Sól, pieprz, cukier, intymność, gazeta. Pozamykani między nieistniejącymi ścianami, każdy u siebie.
Ten facet przy stoliku po sąsiedzku również.

Najpierw walczy z kurtką, zwycięsko. Później się mierzy z kablem od laptopa, roztrzęsiony szuka gniazdka, znajduje, podpina. Sądzę, że oddycha z ulgą. Siedzi czterdzieści centymetrów od mojego lewego ramienia, jego nerwowość zaczyna mi się udzielać. Smaruję masłem bułki, ale kątem oka widzę z jaką starannością mój sąsiad lokuje laptop na niewielkim stoliku. Stolik się chwieje, mężczyzna ma kołatanie przegród, wzywa obsługę, w zwięzłych słowach ubliża. Obsługa znajduje stolikowi optymalną równowagę, podsuwa nerwusowi kawę i jajecznicę.
[… i nici z pogaduszek z kumą, zamiast z nią omawiać istotne aspekty koncentruję się na sąsiedzie]

Wreszcie system operacyjny odpala. Avemaria.

Sąsiad je łapczywie, je nachylony nad talerzem, zgarnia jajecznicę z talerza wprost do ust wpatrzony w monitor. Łypie w monitor jak w jakieś oczi cziornyje, jak w – powiedzmy – nieskazitelną twarz wyznającą mu coś żarliwie, spija treści z monitora wchłaniając jajecznicę.
Niedbale odstawia puste naczynie.
Przy kawie to samo. Głowa sąsiada wysunięta do przodu charakterystycznym żółwikiem, ta pozycja fajnie deformuje kręgosłup w odcinku szyjnym, coś o tym wiem, kawa jest przy stoliku obok na marginesie, sąsiad znów się zanurza w powierzchni LCD.

Oczywiście mogę się mylić w ocenie, jestem z analoga i nieuleczalnie anumeryczna, ale to jednak nie do końca to samo, co czytać przy śniadaniu gazetę.
To jest zjawisko z cyklu nie lubię.
Unlike.
Nie lubię fenomenu wyżerania duszy przez monitor i przez to, co na nim widać. Co z niego dobiega.

… co mi przypomina inne śniadanie, tym razem rodzinne. Nasza liczna famuła jak szarańcza przy niewielkim stole w śniadaniowni w hotelu, kanapki z czekoladą, okruchy, herbaty z cytryną, kuksańce i mama-a-on-mi! mama-powiedz-jej!, a przy sąsiednim - samotny mężczyzna. U nas chaos i pomięte serwetki, a facet elegancko przeżuwał chlebuś z szynką do monitora komputera. I z takim niewymuszonym, dżentelmeńskim wdziękiem manewrował tartinkami i kawusią jednocześnie pisząc maile, że go zzoomowałam. Powiększyłam kadr.
Dear,
I’m still single.
pisał nasz sąsiad do jakiejś kobiety.
No nie do końca single, przecież razem z komputerem.

Nie wiem, czy nobliwy dżentelmen z hotelowej śniadaniowi czuł smak wchłanianych kanapek.
W sumie mi to wisi.
Próbuję Wam tylko powiedzieć, że mam ostatnio pewien problem z wirtualem.
Brzydzi mnie ostatnio przenoszenie realiów do sieci.






wtorek, 24 września 2013

2.203

Chudy, wbity w chodnik chłopak rozdaje ulotki. Gnam do pracy i się nie rozglądam na boki, ale nie sposób go nie zauważyć, wysokiej, przygarbionej postaci o pustym wzroku, desperata wciskającego raz za razem kolorowe świstki do rąk przechodzących. Zleceniodawca go oblókł w reklamowy t-shirt, zbyt obszerna koszulka zwisa z chudych łopatek, łopoce na zapadniętej klacie, na pomarańczowej bawełnie nadrukowano pokaźny napis „Paszport do SUKCESU” i jakieś numery telefonów, strony wuwuwu, paszport zapewne stąd do Doliny Krzemowej albo do Hollywood.
Czy to nie jest naruszenie dóbr?
Paszport republiki upokorzeń, rzekłabym, z perspektywy tego gościa, desperackiego Charona do pomyślności przypadkowych przechodniów.
Biorę ulotkę.

A później zawieszam wzrok na twarzy jakiejś dziewczyny. Nie jest ładna. Nie ma regularnych rysów, błyszczących oczu, bujnych włosów, ani w sumie niczego pociągającego w sobie wyjąwszy cerę. Buzia dziewczyny, która mnie mija na ulicy w zwolnionym tempie, dwadzieścia – powiedzmy - pięć klatek na minutę, więc jej buzia jest porcelanowa, perłowa jak twarz lalki, dziewczyna ma idealnie wypukłe policzki i doskonale gładkie czoło. Biskwit. Model. Odlew.
Trudno mi nie pomyśleć przez kontrast o twarzy, którą co rano mocno pudruję w lustrze.


Idę i podnoszę z chodnika trzy błyszczące kasztany, świeżo wyklute.
A później jeszcze czwarty, dla siebie. I chowam wszystkie w kieszeniach prochowca.
Raczej po wierzchu percypuję wtorek, między spieszę się a nie zdążę.


Poza tym - zajmujące, bo otóż kibluję w czwartej klasie, chociaż wydawało mi się, że już miałam promocję do piątej, szóstej, ba, nawet do ósmej. Oraz maturę. A tu znienacka obrabiam na nowo i ze zdwojoną mocą szok przejścia z nauczania wczesnoszkolnego do systemu ocen, kartkówek tudzież zapowiedzianych sprawdzianów (wskaż różnice między mniejszością etniczną a narodową; ja nie umiem).
Siłą woli powstrzymuję ścisk żołądka, to jednak nie są MOJE zapomniane domowe, ani MOJE ortografy, ani w ogóle.
- Dziecko, to naprawdę nie jest moja wina, że zapomniałeś książki!
Mina delikwenta jednoznacznie wskazuje, że nie jest przekonany do sugestii podzielania mojego osądu.
Wentyluj, mówię sobie, wentyluj i luz, a i tak mamy tu armagedon każdego popołudnia (czy raczej, powinnam rzec, wieczoru).
Po jednej stronie stołu leci fabuła elementarnych rachunków, a po drugiej …


Paszport do sukcesu z potartą korektorem datą ważności.







niedziela, 22 września 2013

2.202

A poza tym - co u mnie słychać.
Poza performance na kolei, poza regularną kontrolą zębów, poza piciem wina (tego wychylanego duszkiem, chyłkiem, żeby przypadkiem nie wyć pod prysznicem, że po co mi to wszystko było)?

Otóż bdb.

Dość mętnie pamiętam, jak się zabierałam do notki na bloga o udrękach lata w mieście. To miał być jakiś okołorocznicowy wpis, jedenaście lat zimno.bloga dwudziestego trzeciego lipca. Albo coś koło tego.
Udręki lata, mój Boże. Rozgrzany bruk w centrum, powietrze dygocące od stopni Celsjusza, płyty chodnikowe upstrzone plwociną. Idę, z bram kamienic wieje uryną, obok luksusowego salonu odzieżowego ohydne graffiti wandala imieniem pive.
Jak dzisiaj się widzę, zmierzającą Paderewskiego w dół ze śpiewną myślą ech-och, cóż to za szczęście, że dziś po południu wszystkie nielaty są otoczone troskliwą opieką …
a ja w tym czasie biegiem do Powszechnej, zanurkować w dziale przewodników.
Pomyślałam wtedy, że koniecznie napiszę o tym na blogu, że mam ekstatyczną przyjemność w grzebaniu w przewodnikach.
Lubię też, nie ukrywam, kiedy książkowe opisy i cudze foty stają się życiem.

Mieliśmy niezłe wakacje.

Niezłe, bo już mnie przecież nie dziwi, ani nie złości, ani nie wyprowadza z zen, kiedy w miejscu w rodzaju Placu Świętego Marka w Wenecji (tandetnie szafirowe niebo, gołębie pikujące wokół jak pershingi, kwartet smyczkowy pod podcieniami pili-pili), więc mnie zupełnie nie zaskakuje, że w takim miejscu, w czasie, kiedy osiągam ekstremalną satysfakcję z tu-i-teraz Erna mnie ciągnie za nogawicę i udręczonym głosem pyta:
- Mama, a kiedy wreszcie wrócimy do hotelu???
MAMA-A-KIEDY-WRESZCIE???
Cóż, jak wrócimy, to będziemy.

Więc nie napiszę niestety przewodnika po modelowych wakacjach z dziećmi, bo po dość krótkim czasie, w granicach błędu statystycznego, kiedy to kryterium naszych wakacyjnych wyborów były interesy nieletnich (trzy razy wakacje na plaży i ani razu więcej), więc po epizodzie z plażą doszliśmy do mądrości o zadowolonych rodzicach. Zadowoleni rodzice, którzy jeżdżą wakacyjnie tak jak lubią mają wyższą motywację, żeby ciągnąć za sobą wiecznie (nie)zadowolone dzieci.
Dzieci lubią basen, lody, pizzę. I to dostają. A później swoje od życia pobierają rodzice (z takim oczywiście zastrzeżeniem, że się nie włóczą z nieletnimi po pinakotekach).

Cóż, nieźle jest skonstatować po jakimś czasie rodzicielstwa, że otóż istnieje pewna granica wyrzeczeń. I że rodzinne bycie ze sobą jest najlepszym, co się nam przytrafia, ale to nie oznacza, że wszyscy jesteśmy zawsze ze wszystkiego zadowoleni.
Czasami wyją nieletni, czasami rodzice mają ochotę się sturlać do studzienki kanalizacyjnej.

Więc to były świetne wakacje i sama sobie nie wierzę, że od dzisiaj jest jesień.

Chociaż wrzesień przywitałam z otwartymi ramionami.

Lubię porzundek. Ornung w harmonogramie dnia. Nielaty rozprowadzone w godzinach biurowych po punktach edukacyjnych. Chaos miesięcy letnich mnie poniekąd hm … cóż, irytuje, nie będę ukrywać, codzienne dzierganie opieki, Babcia, Dziadek, Pani Opiekunka, ty tu, ty tu, ty tam, improwizacja mi działa na nerwy. I nieprzewidywalność kto, jak dzisiaj, z kim, do której, gdzie kogo odebrać.
Więc witaj, o, zgniły wrześniu, znowu jestem w szkole, repetuję w czwartej klasie po trzydziestoletniej przerwie.

Ołowiane niebo, ołowiany nastrój, dziecko, siadaj i bierz się w końcu za lekcje!

.
.
.
.
.

Ech. 
  





wtorek, 17 września 2013

2.201

Do poczekalni u dentysty wchodzi się wprost z ulicy. Żadnych krętych korytarzy, schodów, żadnych wariacji architektonicznych zdradzających paranoję właścicieli wokół ochrony prywatności posiadaczy krzywych albo spróchniałych zębów. Dwa skrzydła szklanych drzwi i hyc, już. Voilà, otóż poczekalnia, a w niej trzy kanapy ze skóry ekologicznej.
Siedziałam na tej pod oknem i nerwowo mięłam papierową chusteczkę.
Moja wizyta, umówiona na kwadrans wcześniej nadal była, najwyraźniej, daleka od rozpoczęcia się.

Na prawo od wejścia, trzy kroki od wnęki dla oczekujących ustawiono wysoki kontuar recepcji. Korytarz w głąb wiedzie do gabinetów.

Do poczekalni weszła młoda kobieta. Bardzo ładna. Wysoka blondynka w powiewnej sukience z dwójką dzieci, dwuletnią  - na oko – córeczką i z niemowlęciem w samochodowym foteliku. To była pierwsza wizyta kobiety w tej przychodni, więc na początek, na zadane półgłosem pytanie recepcjonistki głośno podyktowała obecnym swój rok urodzenia. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci. Imię, nazwisko, adres zamieszkania, osiemdziesiąty trzeci.
Trzeci trzeci, dwoje dzieci.
- Mama! – Zagaiła córeczka. - Mama! Mama! Mama! – powtarzała rytmicznie ciągnąc matkę za obręb sukienki.
Monotonnie. Mama!
- Ciii! – Blondynka przyłożyła palec do ust, przetarła czoło wierzchem dłoni i lekko pchnęła dziewczynkę w stronę kanap.
- Idź! – Szepnęła.
Dziewczynka ruszyła z ociąganiem. Jej matka usiadła obok mnie. Fotelik z dzieckiem postawiła przy nodze i mechanicznie gładziła kocyk na śpiącym niemowlęciu.
- Mama! Mama! Mama! – powtarzała dziewczynka.
A to a owo a śmo, a mama nudzi mi się. MAMA!
- Ciii! – powtórzyła kobieta. – Zobacz jak pani na ciebie patrzy! Pani sobie myśli o tobie, ale niegrzeczna dziewczynka!
Dziewczynka wkręciła się drobnymi paluszkami w stos kolorowej prasy leżący na niskim stoliku.
- Zostaw to! – Szepnęła matka. – Zobacz jak pani na ciebie patrzy!
To dziwne, ale nie poczułam się wyrwana do odpowiedzi, ja i moja zmięta chusteczka i mój wzrok niedyskretnie wbity w tę scenkę rodzinną. Nie poczułam żadnego imperatywu pouczenia, żadnej edukacyjnej misji. Niczego w stylu „matko, daj spokój swojemu dziecku”, zero moralizatorstwa, nic.
Dziewczynka łypnęła na mnie spod pszenicznej grzywki.
- Mama! Mama! Mama! – Powtórzyła.
Jeść, pić, mama!, a kiedy stąd wreszcie pójdziemy.
Kobieta powiodła po lokatorach kanap spanikowanym wzrokiem. Widywałam taki na własnych zdjęciach. Oraz swego czasu w lusterkach. Wzrok bo-zaraz-nie-wytrzymam.

Och, w sumie się nie dziwię.
Jesteś o włos od katastrofy, siostro w macierzyństwie. Wrócisz do domu i nalejesz sobie drżącą ręką kieliszek wina.
Takie tam. 
Bez słów zadasz sobie pytanie w mokrym kącie prysznica o to, po co ci to było. Takie tam, takie tam.
A wystarczyłoby spuścić powietrze. Nikt cię nie ocenia, oprócz ciebie.
Dlatego patrzę. Gapię się. Na matkę, nie na dziecko. Z ciekawością, bez sensu.


-----------------------------------------------


... ja tymczasem się przyzwyczaiłam, zabawna konstatacja jak na dziesięć lat stażu w branży rodzicielskiej. Przyzwyczaiłam się tak dalece, że moja skłonność do spontanicznych zdumień spadła mi z dnia na dzień do zera. Nie mam zdumień, więc nie piszę, logiczne.
Dwa tysiące dwieście notek na blogu i ani jednej dalej?
Jest jedna, ale nie wiem, co dalej.


Póki co odcinam kupony od kilogramów napisanych wcześniej tekstów.
W dobrym towarzystwie wzięłam udział w akcji „Czytasz, słuchasz, Czwórka”.


… i w bezbrzeżnym zdumieniu słuchałam, jak brzmi „Projekt: Matka” z podkładem „pooo-ciąg osobowy z Łowicza Głównego wjedzie na tor przy peronie pierwszym” ;)
klik