Sny o zębach.
Najpierw wypada mi lewa czwórka albo piątka i destabilizuje cały
łuk. Później niepokojąco chwieją się jedynki i chociaż je przytrzymuję dłońmi,
to się kiwają jak mleczaki Erny, nagle straciły całą przyczepność.
Reszta jest kwestią minut.
Pluję zębami jak pestkami czereśni.
Tfu.
Tfu.
Tfu.
I nie bawmy się we Freuda. Żadnych wykładni snu o zębach. Myślę, że jestem zmęczona – po prostu.
Tyle.
- Mama! – wrzeszczy Silny – A Din mnie wajnął drzwiami w mózg!
Din aka Nowy Człowiek, tak jakby go nie dzieliło od Silnego sześć
lat (sześć! sześć! sześć!), tłucze się z młodszym bratem na puree. Silny nie
pozostaje mu dłużny, najczęściej zresztą sam wywołuje temat.
Pac! Łup! Bum! – to mnie skutecznie ewakuuje ze snu o zębach.
Acz nie ze zmęczenia.
Teleportuje mnie wprost w śniadanie-pranie-łagodzenie konfliktów.
Życie! Życie!
Mówicie mi, że znani Wam, szczęśliwi uczniowie wyższych klas
podstawówki pomykają po lekcjach do domu (z obowiązkowym kluczem na szyi,
dyndającym na jakieś kól smyczy, jak
mniemam), więc nielaty lecą po szkole na chatę, żeby się w spokoju oddać
przyjemności Call of Duty albo grze w słoneczko (opcja dla tych, którzy nie
mają szlabanu na wpuszczanie do mieszkania osób trzecich).
Mówicie mi, że to nie czyni spustoszenia w psychice, przeciwnie.
My zostawaliśmy, w sensie – my, pokolenie i nic nam się nie stało, proszę,
żyjemy, stoimy w korkach, w kolejkach do kas w supermarkecie.
W aktualnym numerze „Polityki” Anna Brzezińska pisze o „Terrorze piersi”, o karmieniu piersią na przestrzeni wieków. Tak mi się to tutaj spontanicznie
skojarzyło.
W średniowieczu, jak pisze Anna Brzezińska, „Mieszczanie, gnieżdżący się w ciasnych, zatłoczonych domostwach,
odsyłali malutkie dzieci na wieś, licząc, że z dala od hałaśliwego, pełnego
chorób i podatnego na pożary miasta maleństwa mają większą szansę na przeżycie.
Pod Londynem istniały całe okolice, gdzie wieśniaczki na wpół zawodowo
zajmowały się wielkomiejskimi oseskami. (…) Wiele maluchów padało jak muchy,
czy to z powodu zaniedbań karmicielek, czy niedostatku pokarmu (…), czy
nieszczęśliwych wypadków lub chorób.”
Mam wrażenie, że w ostatnich latach nieco podkręciliśmy standardy
opieki nad dziećmi w stosunku do tych, które obowiązywały w wiekach średnich.
Sześciotygodniowe niemowlę zapisuje się na kurs pływania. Pływanie
dobrze robi na rozwój połączeń międzysynaptycznych.
Trzecie urodziny to sygnał, że czas na aikido. Albo na balet,
jeżeli trzylatek jest dziewczynką.
Pięcioletni nielat powinien zacząć ćwiczyć grę na instrumencie. Jeżeli
ma ciężkie ucho - podjąć treningi tenisa.
Dziewięciolatek natomiast już tak się narobił w życiu, że oto
nadszedł moment na codzienny samotny relaks po szkole przy Diablo III (do
powrotu rodziców).
Przeginam, ale się trochę zdziwiłam, że tak naturalnie
akceptujecie w komentarzach fakt, że 10- i 12-latki po lekcjach praktykują
algorytm klucz-szyja-obieranie ziemniaków-komputer-tivi. Ostatecznie to nadal
dość małe dzieci. I nie chodzi mi tyle o „kontrolę” nad nimi (zgadzam się, tak
zwane „upilnowanie” i uchronienie przed wszelkim złem jest fikcją), ile o
opiekę. O robienie w ciągu dnia czegoś sensownego/twórczego/miłego. Bo wątpię,
że samotne siedzenie dzień w dzień z telewizorem i komputerem w zamkniętym
mieszkaniu jest przyjemne. Jako sporadyczna atrakcja – oczywiście. Jako sposób
na 10 czy 12-życie – eee. Myślę, że fajnie jest na przykład czasem z kimś
pogadać. Chociażby z kumplem i nie przez skype’a. A jak tu gadać z kumplem
(albo z nim biegać za piłką), skoro nie można otwierać drzwi? (No, chyba że ten
zakaz nie jest restrykcyjny i nie dotyczy urwania się z kolegami do galerii
handlowej w najbliższej okolicy.)
Moja utopijna wizja szkoły zapewniającej opiekę w czasie, kiedy
rodzice są w pracy, to wizja takiej szkoły, w której po lekcjach się organizuje
ciekawe zajęcia, gdzie można w spokoju odrobić lekcje albo gonić z kolegami po boisku.
I nie łazić w tym czasie do galerii handlowej, nie ciąć w GTA.
Jak rozumiem, rząd nie ma na taką szkołę pieniędzy (a raczej
samorząd, chociaż w sumie wszystko jedno).
To tak, jak w komentarzu Zakurzonej.
Ludzkie życie kręci włodarzy rzeczywistości najbardziej w fazie prenatalnej.
Wtedy jest święte.
Później też trochę kręci, ale tylko ciut. Młode matki dostały
roczne urlopy macierzyńskie, taki hojny dar, to je jeszcze skuteczniej wypchnie
z rynku pracy. Z roku macierzyńskiego, z urlopami, zrobi się półtora albo
dwadzieścia miesięcy, wtedy w sam raz będzie czas na drugie dziecko, a po
pięciu latach poza zawodem nie będzie dokąd wracać, przecież to oczywiste.
Tutaj widać wyraźnie, że rządzący w zestawie z nowelizacją kodeksu
pracy i w „pakiecie społecznym” sprzedają również redukcję bezrobocia. Kobiety
zostaną w domu i ustąpią miejsc pracy mężczyznom.
Zastanawiam się, czy kolejnym krokiem nie powinno być wprowadzenie
kwot na uczelniach. Uważam, że bez sensu jest wydawać publiczne pieniądze na
kształcenie kobiet, których naturalną rolą i fizjologicznym przeznaczeniem jest
pielęgnacja domowego ogniska. Do dorzucania brewion nie trzeba magistra. Wyższe
studia dla kobiet tylko po złożeniu wieczystych ślubów dziewictwa!
Wracając natomiast do szkoły – ta obecna nie jest już taka jak ta,
którą pamiętamy, z naszego dzieciństwa („my” – z podstawówek lat
osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych). Trzeba mieć własnego nielata
w nauczaniu początkowym, bo w teorii tego się nie da ogarnąć niestety, więc trzeba mieć
własnego nielata w I - III, żeby się przestać dziwić, że z tego, że „my” sami
odrabialiśmy lekcje wcale nie wynika, że teraz się też da. Dziwnym trafem się
nie da.
Trzeba też mieć własne dziecko w IV klasie, żeby się trochę
zachwiała pewność, że 9-latek z reformy w trymiga ten program obcyka.
Dalej się nie wypowiadam, dalej mój wzrok nie sięga.
***
Tymczasem - wiosna mi nie mija.
Uwielbiam.
Dzisiaj:
Herman von Treskow
geb. 25.3.1872
Gestorben für Deutschland
am 11.9.1939
Herman spoczywa niecałe 20 kilometrów od miejsca naszego stałego
pobytu.
Fascynująca, pokręcona historia tych ziem.