czwartek, 17 października 2013

2.210 [O wyciąganiu wtyczki]


Najwyższy czas, myślę, przewietrzyć po ostatniej notce.
I wyciągnąć wtyczkę.

[źródło: bliżej nieokreślone internety]



Podążamy zatem piechotą (żeby sprawa się odbyła w 100% analogowo) do najbliższego kiosku z prasą i nabywamy – za gotówkę - „Tygodnik Powszechny”. Papierowy.
Wąchamy druk, macamy fakturę papieru, zaglądamy do środka.
Tematem tygodnia jest „Wobec przemocy”. Na trzeciej stronie - esej Stefana Chwina „Inteligent jako człowiek bezbronny".
Niestety, na piątej stronie Szanowna Redakcja łaskawa była drastycznie odmłodzić literata, w notce biograficznej autora napisano „ur. 1964”, szybko pohulałam po Wikipedii i, owszem, autor ma obecnie 64 lata (urodził się w 1949), więc co prawda liczby się zgadzają, trochę tylko nawalił kontekst, złośliwe licho chichoce we mnie szpetnie. Ech.
Ta drobna wpadka redaktorów szczęśliwie nie rzutuje na sens.
Tym niemniej oczywiście utwierdza w poczuciu, że należy być przytomnym i nie wierzyć bezwarunkowo każdej wydrukowanej literze.


Wracając wszakże do meritum - Chwin pisze o postawach, do jakich przygotowuje edukacja.
Kultura polska dwudziestolecia międzywojennego to, pisze Chwin, „wychowywanie Baczyńskich” – o katastrofalnych skutkach zresztą.
„Wychowywanie Polaków na Baczyńskich krytykował też wielokrotnie Miłosz. Było to według niego wychowanie całkowicie oderwane od rzeczywistości, dlatego szkodliwe”.
„W latach 1944 – 1989 edukacja polskiej młodzieży była prowojenna. (…) Chodziło o to, by polonistka wychowała polskiego chłopca w taki sposób, żeby w stosownej chwili odebrał kartę mobilizacyjną.”
„Po 1989 r. sytuacja się zmieniła. Chcemy wierzyć, że to my sami poprzez pokojowe, a więc nie-wojenne zachowania obaliliśmy komunizm. (…) Ideałem obecnej edukacji jest więc polski inteligent jako człowiek bezbronny.”

[wszystkie cytaty z: Stefan Chwin, „Inteligent jako człowiek bezbronny”,
Tygodnik Powszechny z 20 października 2013, Nr 42]


Dalszym ciągiem eseju jest wywiad radiowy autora w Radiu RDC, można odsłuchać go w TYM miejscu.

Od minuty 10:50 Chwin mówi o lekturach.
„Program nauczania w dużym stopniu unika tekstów, które by mówiły o rzeczywistych konfliktach społecznych czy międzyosobowych czy międzygrupowych, które mają miejsce w społeczeństwie.”

„Podręczniki do języka polskiego są wygaszające bardziej energiczne postawy wobec życia.”


Osią zarówno wywiadu, jak i eseju jest przemoc. Ja, pisząc o lekturach nie miałam jej na myśli, ale i tak nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś wisi w powietrzu. Nie dostałam cynka z TP, że Stefan Chwin będzie mówił w najnowszym numerze o kanonie lektur. I to w taki sposób, jak pokazałam wyżej, z prostoduszną wiarą inteligenta w siłę sprawczą słowa pisanego. Więcej nawet – w siłę sprawczą lektur, którymi się pacholę nasyci w placówce edukacyjnej.

Zatem – coś wisi w powietrzu. Rewolucja w kanonie :))))


Myślę (w niczym sobie nie pochlebiając, oczywiście), że to jednak w jakiś sposób naiwne wierzyć jak Chwin (no i jak ja trochę też), że słowo pisane, książki, literatura, że ten cały piśmienniczy kram ma moc. Że słowo staje się ciałem (… tu pojechałam). Że dobór lektur szkolnych wymaga refleksji, a nie sekwencji Ctrl+C, Ctrl+V, wygodnickiego kopiowania tego samego katalogu przez dziesięciolecia.


Zastanawiam się, kogo wychowują obecne lektury dla podstawówki.
Po lekturze tekstu Chwina (i dwóch albo trzech własnych przemyśleniach) nie znajduję w sobie tyle optymizmu, żeby twierdzić, że jest jakaś głębsza myśl w ich doborze. Bo zapewne tej myśli nie ma. Kanon lektur (albo lista lektur sugerowanych) jest sentymentalno-patriotyczną litanią, w niczym w sumie nie potępiając ani sentymentalizmu, ani tego drugiego.
Moc sprawcza kanonu – nieznana.
Wyjąwszy może chwinowską „bezradność intelektualisty”.


… i to byłoby na tyle póki co na tym blogu o książeczkach dla dzieci.





No, może jeszcze drobny epilog.
Nowy Człowiek jest właśnie na etapie przerabiania „Tajemniczego ogrodu”, potężnego gniota, i to zarówno pod względem języka (sękate, nieociosane drewno), jak i meritum. Z góry uprzedzam, że nie zamierzam przepraszać za moją ocenę ewentualnych fanów Frances Hodgson Burnett.
Zatem – Nowy Człowiek odłożył, co tam właśnie czytał (a czytał zapewne komiks z przygodami Asteriksa) i niechętnie brnie przez stronnice.
Nagle – biegnie. Włos rozwiany, pąs na licach.
- Mamo, mamo – krzyczy – ależ ta książka promuje rasizm, powinna być zakazana dla dzieci!
(albo coś w te słowa, padło wszakże „promowanie rasizmu” i postulat natychmiastowego odsunięcia lektury od nieletnich).

Łypię, patrzę i co widzę:
- Hm, ja zaraz spostrzegłam, że tam musi być całkiem inaczej – odrzekła (Marta) szczerze. – A ja myślę, że to wszystko przez to, że tam tyle czarnych zamiast prawdziwych, białych ludzi. Jakem słyszała, że panienka przyjeżdża z Indii, tom myślała, że i panienka jest czarna.

[Frances Hodgson Burnett, Tajemniczy ogród, 
tłum. Jadwiga Włodarkiewicz, Wydawnictwo GREG, Kraków 2012]


Kiedy byłam w wieku Nowego Człowieka nie miałam tego rodzaju świadomości POLITYCZNEJ.
Świat się drastycznie zmienił, kanon pozostał kanoniczny.




niedziela, 13 października 2013

2.208 [O krzewieniu czytelnictwa]


W poradniku psychologicznym „Polityki” (w końcu go kupiłam; właścicielka kiosku z prasą tryumfalnie zakrzyknęła: JEST!, kiedy tylko stanęłam w środę w drzwiach sklepiku), więc w Jak radzić sobie ze szkołą Jarosław Klejnocki, nauczyciel akademicki i licealny nauczyciel języka polskiego sensownie rozprawia o lekturach szkolnych:

„ (…) wiele (…) lektur jest archaicznych. Nieprzystępnych językowo, historycznie, poznawczo. System oferujący kanon lektur szkolnych jest pełen hipokryzji. Wciąż słyszę, że dziecko musi zapoznać się z wielką literaturą, a ono się nie zapoznaje, bo nic z niej nie rozumie. Nie rozumie, to nie czyta. Kilka lat temu więcej czasu zajęło mi tłumaczenie mojej córce, drugoklasistce, co to jest stalówka, niż jej samej przeczytanie fragmentów „Plastusiowego pamiętnika”. To przykład lektury, która rozmija się ze światem, i nie widzę powodów, żeby nią była.”  

[źródło: Poradnik Psychologiczny Polityki. Ja, my, oni. - Tom 13 „Jak radzić sobie ze szkołą”, str. 82]


Myślę, dość pewnie idealistycznie, że lektury szkolne – oprócz prostego treningu płynnego składania liter są też po to, żeby adepci nauk nabrali nawyku, że się czyta. Że czytanie jest przyjemnością, rozrywką. A jak tu się zafascynować albo zachwycić i w ogóle, jak dojść do wniosku, że ten i ów wielkim literatem był, skoro się nie rozumie czytanego tekstu? Dla kogoś, kto sam jeszcze niewiele przeczytał drewniany, pełen odpychających archaizmów język lektury dyskwalifikuje ją na wstępie.

Do dupy z taką zachętą.

[Erna duka: „Rzepę plewią wszyscy – wszystkie dzieci w Bullerbyn …”
Erno, wiesz, co to znaczy plewić? Plewić zagony?
Y y y]


I oczywiście wiem, pamiętam, że my, rodzice aktualnych klientów podstawówki też czytaliśmy „Plastusiowy pamiętnik” i „Dzieci z Bullerbyn” i korona nam z głowy nie spadła et caetera. Ale o czym to świadczy? Czego dowodzi?
Cóż, niczego.

Wyjąwszy może sarmacko-romantyczne westchnienie, że skoro nasi dziadowie na tę modłę, to takoż i my.


W biurku mojej mamy, odrabiałam przy nim lekcje, na dnie jednej z szuflad leżało metalowe pudełko ze stalówkami. Na niektórych ze stalówek zaschły plamy z atramentu. Kleksy po latach wciąż się mieniły tęczowo, jak – powiedzmy - benzyna w kałuży. I pachniały atramentem.
W mojej podstawówce, w którejś z klas na parterze stało kilka ciemnobrązowych drewnianych ławek z dziurą na kałamarz w blacie i z rynienką na obsadki.
Nie pamiętam, żebym darzyła te ławki szczególną estymą, ale były, bez wątpienia, codzienną scenografią lekcji.

Teraz tego świata już nie ma. Wtedy był namacalną przeszłością, dzisiaj nie istnieje.
Mnie nikt nie musiał tłumaczyć, czym jest obsadka. Dla aktualnych siedmiolatków to muzeum archeologiczne.

I tutaj się motamy w węzeł gordyjski zaciśnięty z imperatywu transmisji na nielaty narodowej spuścizny (przy czym „Dzieci z Bullerbyn” są jej dość, rzekłabym, kontrowersyjnym elementem) i zaszczepiania pasji czytania.


Zdecydowanie stawiam na nawyk czytania. Na dziecięcy chichot znad tomiku. Na niewyłączanie nocnej lampki wieczorem mimo rodzicielskiego marudzenia, bo się chce dokończyć rozdział, a później jeszcze jeden.


Tymczasem trafia mi gdzieś na pobocza świadomości, kiedy odbieram nieletnich po lekcjach i z miejsca trafia mnie szlag, kiedy to do mnie dociera, że na szkolnym rynku i w wymianie międzyrodzicielskiej funkcjonują publikacje typu „Zbiór lektur do klasy drugiej”. Literatura sprowadzona do kolejnego podręcznika, do treści, którą się hurtowo odbębnia. Wszystkie lektury w jednym i to za czternaście złociszy. Ekologicznie, nie bierze miejsca na półce, minimalizuje ilość kurzu na grzbiecie. Czysty zysk. I koronny argument, że szkoła szkodzi na głowę. Oraz szkodzi czytelnictwu.

Gdzie miejsce na przesuwanie paluchem po grzbietach książek, na niuchanie druku, macanie różnych faktur papieru?


Moje nielaty są, mam nadzieję, bo bezpiecznej stronie biblioteczki.


Biorąc pod uwagę statystki czytelnictwa w Polsce i wbrew mocno krytycznym komentarzom pod poprzednią notką nie ma jednak przesadnego tłoku wśród „rzeczywistych czytelników”.


Badania czytelnictwa prowadzone są przez Bibliotekę Narodową.

W roku 2012 osób, które można uznać za „rzeczywistych czytelników” było 11%.
Codzienną lekturę książek deklaruje 8% czytelników nastoletnich.
Najmłodsi czytelnicy wykazują tendencję do tego, żeby nie czytać książek w całości.
53% spośród osób, które zadeklarowały, że nie przeczytały żadnej książki w ciągu ostatnich 12 miesięcy, nigdy nie czytało książek bądź czytało je wyłącznie w bezpośrednim związku z pobieraniem nauki w szkole.
34% Polaków z wykształceniem wyższym nie przeczytało w ciągu ostatniego roku żadnej książki, 20% nie przeczytało w ciągu ostatniego miesiąca tekstu o objętości trzech stron lub dłuższego artykułu w prasie, 17% nie przypomina sobie, żeby w ciągu ostatniego roku czytało jakąkolwiek prasę.

[źródło: "Społeczny zasięg książki w Polsce w 2012", Roman Chymkowski 
we współpracyz Izabelą Koryś i Olgą Dawidowicz-Chymkowską, Biblioteka Narodowa]



Nie mogę się pozbyć wrażenia, że powyższe nieco dyskwalifikuje osiągnięcia rodzimego szkolnictwa w zakresie krzewienia pasji czytelniczej.




sobota, 12 października 2013

2.207 [O Bullerbyn]


I znowu męczymy wieczorami „Dzieci z Bullerbyn”.
Po roz-dzia-li-ku.
Przy pierwszej rundzie, z Nowym Człowiekiem, też miałam z „Dziećmi” na bakier. Wtedy, po latach, naprawdę mnie zdziwiło, że jest to przetłumaczone – mójBoże - na bardzo zły język („Lecz gdy wrócili z powrotem, chcieli pożyczyć sanek jeszcze raz, bo tak przyjemnie było im zjeżdżać”).
Teraz męczymy „Dzieci” z Erną.
Ona męczy – bo wolałaby czytać Lassego i Maję, było nie było - Skandynawów, ma hopla na punkcie Lassego i Mai, duka ich sobie z przejęciem na przerwach, w świetlicy i w czasie posiłków.
Ja męczę, bo z trudem daję radę co wieczór ulegać magii sielankowego dzieciństwa, skoro tłumaczenie (Ireny Wyszomirskiej, niech mi bogi wybaczą) trzeszczy od archaizmów. Realia świata przedstawionego także zresztą trzeszczą. Nie jest to co prawda osławiony, zeszłoroczny „Plastuś” (że też nikt nie wpadł jeszcze na pomysł poradnika dla rodziców „Jak czytelnie wyjaśnić sześciolatkowi z lat dwutysięcznych realia lat czterdziestych ubiegłego wieku. Obsadka, stalówka oraz dlaczego ołówek ostrzymy scyzorykiem.”), więc – co prawda nie jest to Plastuś, ale i Bullerbyn daje radę. Zaskakujący świat dzieci bez rodziców!

Szóstka małolatów poniżej dziesiątego roku życia wraca ze szkoły do domu przez las.
Bez opieki.
Jest grudzień, zawieja śnieżna, ciemno. Dzieci wracają, bo nauczycielka ich zwolniła z lekcji, żeby zwiększyć szanse na przeżycie („Pani powiedziała, że najlepiej będzie, jeśli pójdziemy do domu zaraz”).
Nieletni brną zatem w śniegu, żeby się nie pogubić trzymają się wszystkie za ręce, a wicher „przenika ich na wskroś”. Narratorka niemal traci przytomność z wyczerpania, pozostałe toną po kolana w śniegu, Anna usypia idąc, wreszcie Olle wpada na pomysł, żeby się schronić u nieuprzejmego szewca. Wchodzą, siadają, czekają (a szewc w spokoju spożywa, popija i się z dziećmi nie dzieli), czekają (a zawieja ustaje), czekają …
Aż tu nagle, wyobraźcie sobie, gdzieś daleko zadźwięczały dzwonki u sanek. (…) To tatuś jechał pługiem śnieżnym”.
Ale – i tu pac po łapach, niesforne bachory! – tatuś jechał nie po to wcale, żeby spod śniegu odkopać truchełka swoich dzieci. Ani też – o, marzyciele! – nie po to, żeby ulżyć przemarzniętym nóżkom jeszcze żywych.
„Tatuś okropnie się ucieszył, gdy nas zobaczył. Powiedział, że teraz jedzie pługiem aż do Wielkiej Wsi i że zabierze nas w drodze powrotnej”.
Rozumiem – i Erna też to tak odbiera - że dla tatusia Lisy (tudzież dla pozostałych dwóch tatusiów z Bullerbyn) pomysł, żeby po prostu podjechać do szkoły po dzieci wobec grudnia, zmroku i śnieżycy był jakiś dziwny. Podejrzany wydatek energetyczny konia, wozu i ojca – zatroszczyć się o dzieci.

To doprawdy zabawne, wpaść przy wieczornej, ciężkiej lekturze na takie odkrycie, ale jeżeli spojrzeć na „Dzieci z Bullerbyn” jak na historię o relacji rodzice-dzieci, to się okazuje, że tej relacji właściwie nie ma.
Tatuś robi dla Lisy ładne mebelki na urodziny. Mamusia dzierga dla córeczki dywaniki ze ścinków. Posiłki szykuje służąca Agda. Dzieci z Bullerbyn żyją we własnym, kontrowersyjnie sielankowym świecie (vide: samotne, codzienne wycieczki do i ze szkoły przez ciemny las), a jedyne pozytywne relacje emocjonalne z dorosłymi, jakie mają to przyjaźń ze starą Kristin i z dziadziusiem Anny i Britty. Z seniorami dzieci rozmawiają, z rodzicami – nigdy.
I są takie szczęśliwe.

Nie dyskutuję z taką optyką, chociaż to jednak dość ekstrawaganckie z punktu widzenia moich nawyków wychowawczych. I - o dziwo - mam tu na myśli w większym stopniu relację, niż trudności w odpępnieniu.

Otóż bez wątpienia mam dzieci – hurra! - w bliskiej relacji, czasami bliskiej do uduszenia, ale sama tego chciałam.

I dlatego nieletnie darmozjady łażą za mną, żebym ich przepytała z dopełniacza i z celownika (zamiast to sobie strawić w samotności we własnym pokoiku).
Stąd też znam z bliska treści programowe z historii w klasie IV, wydawnictwo Nowa Era, a nie z tego powodu, że sama komuś grzebię po tornistrze, bo nie mam nic lepszego do zrobienia. (Treści z matematyki nie znam, bo delikwent przepytuje ojca – nie mnie - o liczbę Eulera. Niespodziewanie mamy pod dachem dwóch matematycznych zboczeńców, zaskakująca potęga genów).

A w tym wszystkim, o czym teraz mówię chcę powiedzieć tyle, że moje zainteresowanie sposobem nauczania i zakresem treści w szkole podstawowej nie wynika (a) z nudy, (b) z nadopiekuńczości, (c) z monotonii własnego życia. Jeżeli się przyglądam, to dlatego, że nagabują mnie sami zainteresowani. Bo nie jesteśmy w Bullerbyn i nielaty mówią do mnie i oczekują odpowiedzi. Więcej, oczekują wsparcia (mając z tyłu głowy nauczycielskie wytyczne, że powinni być samodzielni).

 rys. Hanna Czajkowska


Dlatego głośno czytam Ernie „Dzieci z Bullerbyn”. A ona sobie czyta „Tajemnicę kina”.
Robię to oczywiście z lekkim wyrzutem sumienia (… bo Erna sama powinna), ale nie mam sumienia jej skazywać na tête-à-tête z tak ciężkim, jak na możliwości siedmiolatki, tekstem.


W ogóle, z chęcią porozmawiałabym o lekturach szkolnych.
O nieszczęsnym „Plastusiu” z prekambru. O „Cudaczku-Wyśmiewaczku”, który ma tak kontrowersyjny przekaz psychologiczny, że osobiście wolałabym nie wnikać w analizę tekstu i się skupić na ewidentnym braku polotu językowego (przy Cudaczku-Wyśmiewaczku doświadczeni Plastusiem rodzice z łatwością wytłumaczą pierwszoklasiście, dlaczego dziecko się myje w miednicy).

Służę własną listą współczesnych tekstów dla sześcio-siedmioletnich małolatów, dlaczego nikt mnie nie słucha, helou.
Że wszystkie „Basie”. Tam nie trzeba nikomu tłumaczyć świata przedstawionego.
Wspomniane „Tajemnice”. Najbardziej zatwardziały wróg czytania ulegnie dużym, przyjaznym  literom. I potędze zagadki do analizy.
„Pan Kuleczka” (był w lekturach Erny, nie wiem jak gdzie indziej).
Piaskowy Wilk.

Ale nie „Karolcia”, do licha (w „Karolci” rodzice zresztą też są symboliczni i raczej w tle życia bohaterów, niezły kontrast z „Basią”, obyczajowość na przestrzeni ostatnich 50 lat się jednak drastycznie zmieniła).


… tymczasem w Bullerbyn zapada Noc Świętojańska.
Oddajmy głos Lisie.
Bawiliśmy się (…) w «Ostatnia para naprzód» i takie różne gry. To strasznie przyjemne, gdy mamusia i tatuś bawią się razem z nami. Być może nie byłoby to takie przyjemne, gdybyśmy się musieli z nimi bawić co dzień. Uważam jednak, że w wieczór świętojański mogą się bawić razem z nami”.

Cóż, zdrowe podejście.


Do widzenia.



piątek, 4 października 2013

2.206 [O licealnym marzeniu]


Do spamowej zakładki skrzynki pocztowej wpadła mi parę dni temu informacja o nowościach w sklepie Polityki.pl (to nie jest tekst sponsorowany, Polityka Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością spółka komandytowo-akcyjna nie maczała w nim maila, nie „inspirowała” mnie materialnie ani nie zafundowała mi niczego, żebym napisała to, o czym piszę), zatem: odebrałam spamowego maila z newsem, że wychodzi kolejny tom Poradnika Psychologicznego Polityki
Tom 13 „Jak radzić sobie ze szkołą”.


"Szkoła jest dziś w kryzysie. Wielu mówi wręcz o katastrofie oświatowej. Imponująca technologia przekazu wiedzy, lawinowo przecież przyrastającej, sprawia, że instytucje oświatowe jawią się jako ociężałe i anachroniczne machiny. To wspaniale, że szkoła stara się –nie chce być już tak represyjna i nudna, jak jeszcze niedawno. Lecz bez wątpienia traci autorytet. I urok. (…)
Jednakże szkoła istnieje. Młody człowiek, to jasne, trenuje tam umysł. I dostaje w kość od życia. Doświadcza akceptacji i podziwu, ale też osamotnienia, izolacji, wzgardy. Zwycięża i przegrywa. Musi radzić sobie z zawiścią innych i własną – o sukcesy kolegów, z agresją, czasem z niezasłużoną karą, niesprawiedliwą oceną. Ze stresem.(…)
Jak więc szkołę przeżyć bez zbyt bolesnych ran psychicznych? Jak mądrze przygotować i potem asekurować tam własne dzieci? Jak uczyć skutecznie, ale też tak, by nie kontuzjować uczniów psychicznie i intelektualnie?”.


Cóż, muszę to mieć, #dajmitozaraz, irytuje mnie, że nadal tego nie ma w obiegu. Obiegłam okoliczne empiki i „salony prasowe” („salon prasowy” brzmi dumnie, jest w tym zawadiacka, kolporterska pycha). Więc obleciałam sąsiedztwo i - nie ma.
A ja chcę przeczytać – teraz, już, natychmiast - o tym, dlaczego nas to dopada, nas – rodziców chorych na szkołę, z edukacyjną gorączką i z oświatową wysypką.


Pod ostatnią notką wywiązała się zajmująca dyskusja o szkole. O rodzicielskiej wizji nowoczesnej edukacji. Dziękuję za to, o czym pisałyście, Dziewczyny.

W ogóle, okołoszkolne debaty nieźle mnie ostatnio kręcą, porównywalnie jak swego czasu zajmowała mnie skaza białkowa, karmienie piersią, nauka korzystania z nocnika albo przedszkolny debiut. Teraz jest level: podstawówka. Przyjmuję to z dobrodziejstwem i nie zamierzam się wykręcać albo udawać, że małolaty samodzielnie odrabiają wszystkie lekcje, każde za swoim biurkiem, a ja w tym czasie kiwam klapeczkiem.

Żeby było jasne – nie mam konstruktywnej wersji innowacyjnej szkoły podstawowej, takiej, do której nie miałabym żadnych zastrzeżeń. A właściwie nie tyle nawet chodzi o samą szkołę jako instytucję i organizację (bo swoją własną nielaty kochają), ile o tzw. program. O to, co powinno być przez szkołę egzekwowane bezdyskusyjnie (moim zdaniem – ortografia, gramatyka i tabliczka mnożenia), a czego nie powinno się uczyć jak prawd wiary. „Patriotyzm”, „narodowość” i „mniejszości etniczne” same mi się w tym kontekście pchają na klawiaturę.  

Chociaż z drugiej strony … W pierwszej albo w drugiej klasie liceum miałam nieźle obkuty cykl rozwojowy glisty ludzkiej. Cykl rozwojowy pierścienic. Budowę anatomiczną kury (włączając grzebień na mostku). Mitochondrium i DNA na wyrywki (a trzeba pamiętać, że tamtych czasach matrix mitochondrialna nie kojarzyła się z żadnym filmem).
Z prędkością pistoletu wyrzucałam spod kredy przejścia chemiczne od węgla do jakichś kwasów organicznych. Teraz te enigmatyczne hieroglify nie mówią mi zbyt wiele. Wcale do mnie nie mówią. CH3CHO i C2H5Cl milczą do mnie jak zaklęte.
Nie wspominając nawet o pociągu, który wyjeżdżał z prędkością 56km/h ze stacji A. Ze stacji B w tym samym czasie wyjeżdżał inny pociąg, pytanie brzmiało: co na obiad zjadł maszynista.
Pasztetową z ogórem?
Bigos?


I cóż, nie zdechłam śmiercią tragiczną od nadmiaru pamięciówki (a w tamtych czasach nikomu się przecież nie śniło o tym, żeby z testowania zrobić podstawową metodę weryfikacji wiedzy).
Nie zdechłam, ale czy mnie to uczyniło rozumniejszym człowiekiem?
Nie wiem i oczywiście nigdy się nie dowiem.
Czy bez rozległej swego czasu wiedzy o RNA znajdowałabym się w aktualnym czy może w diametralnie różnym punkcie oświecenia.

A jednak intuicyjnie czuję, że chcę dla moich młodych czegoś innego. Nauki zadawania pytań. Informacji, że są pytania, na które jest wiele prawidłowych odpowiedzi.

No i nie lubię, kiedy zadanie jest źle zrobione mimo podkreślenia prawidłowej odpowiedzi, tylko dlatego, że polecenie brzmiało „obwiedź odpowiedź pętlą”. Mam nieodparte wrażenie, że metoda zaznaczenia nie ma na dłuższą, życiową metę żadnego znaczenia (wiem, że chodzi tu o ROZUMIENIE polecenia acz pieprzę tę metodologię, mówiąc szczerze).



Ale przecież niewyłącznie o tym chciałam dzisiaj.
Chciałam o szkole również w kontekście pewnej książki i pewnej dziewczyny. To będzie bardzo osobisty kawałek, ale się inaczej nie da.

Między kuciem kwasów octowych, cytoplazmą a organellum miałyśmy z pewną Magdą w VIII liceum bardzo konkretne marzenia, miałyśmy taką bowiem idée fixe, że będziemy pisać książki, nieważna tematyka. Żadna z nas nie została Masłoską, niestety. Żadna - młodą nadzieją literatury, nasze marzenia o książkach się spełniają z bardzo opóźnionym zapłonem, zahibernowane ciężką komuną, aboco.
Ale się spełniają (mimo, że obie już dawno zapomniałyśmy, jak przejść od węgla do nie-wiadomo-czego).

Magda właśnie wydała fantastyczny przewodnik po Poznaniu, bardzo zalecam, jestem z Magdy i z tego przewodnika dumna, jakbym co najmniej miała w niego jakiś wkład, a za cały mój wkład są tylko dzielone, dziewczęce marzenia o długim terminie ważności.



Jutro, w sobotę można pojeździć z dziećmi i z Magdą po Poznaniu.
Magda ma kapitalną wiedzę o mieście i potrafi ją znakomicie sprzedać.
Zapraszam w jej imieniu :)))))))))))))))))






wtorek, 1 października 2013

2.205 [O fizyce]


- Miałeś się uczyć hiszpańskiego - zrzędzę.
- Uczę się fizyki – rzecze Nowy Człowiek i się szeroko śmieje.
Buja się z Silnym w dużym fotelu, Bracia Idealni Od Przeszło Dziewięciu Minut, siedzą noga w nogę obok siebie, a na kolanach mają tablet. Grają w Bad Piggies.

Oblicz moment sił odśrodkowych łopat śmigła.
Oblicz siłę ładunku cocacolowego na podstawie prędkości rozchodzenia się fali uderzeniowej po Świńskiej Dolince.
Oblicz siłę wyporu czterech czerwonych baloników. Wykorzystaj prawo Pascala. Nie ściemniaj.
(tymczasem mnożenie liczb dwucyfrowych leży. tudzież działanie do potęgi.
ortografia
przyroda
historia
i inne takie tam, od których pęka tornister)


Jeżeli kiedykolwiek miałam wątpliwości co do tego, czy RZECZYWIŚCIE nastąpi różnica między nauczaniem wczesnoszkolnym a szkolnym, to ona naprawdę JEST. Przejście z systemu ocen opisowych do ocen-cyfr sieje spustoszenie w młodej duszy (a ja tak, a kolega śmak, a dlaczego ja tylko tyle, a on/ona/ono znacznie ode mnie mniej/więcej?, a czy mi to pogarsza średnią?). Jeżeli natomiast chodzi o objętości do zakucia (brrr …), to mój osobisty delikwent z pozoru epatuje luuuzem, ale od czasu do czasu – co najmniej, nie wstydźmy się tego, raz dziennie - nawet on musi przysiedzieć. Szkoła, choćby była najlepsza, i tak ostatecznie wyegzekwuje od niego obkucie na pamięć owej już u nas anegdotycznej różnicy między mniejszością narodową a etniczną.

A jako że jestem masochistką, to nie mogę się nie katować wizją eksperymentu z czwartą klasą z udziałem pewnej dobrze mi znanej panienki, która się zmierzy z tematem mając rok mniej, niż Nowy Człowiek teraz. Po miesiącu czwartej klasy mój pogląd na strumień korzyści płynący z pierwszej klasy dla sześciolatków się nie zmienia, ugruntowuje się wręcz.

Oczyma duszy widzę te wyrównane szanse. Dziewięcioletnie dzieci z zaniedbanych środowisk wyrównujące swoje szanse edukacyjne mnożeniem siedemdziesięciu dwóch przez czterdzieści siedem albo nagabujące:
- Mamooo, a czym się różni narodowy od etnicznego????
Jasne, 72x47 tak czy inaczej dopadnie wszystkie dzieci, ja jednak niezmiennie uważam, że rok w rozwoju czyni różnicę.

Albo takie choćby banalne tempo pisania. Umiejętność zrobienia szybkiej notatki. Przeczytanie w dobrym tempie dużej partii tekstu.



… a Nowy Człowiek i Silny w tym czasie ziuuu, odpalili świński pojazd przy użyciu silnika od frani, parasola i butelki pepsi.
- Maaa-maaa, - krzyczą - znowu nam się rozwaliło!!!