wtorek, 25 stycznia 2011

1.953

Nurtuje mnie temat macierzyństwa jako śmierci, jest dobrze zaczęty i nie wyeksploatowany, sprawa dotyka czegoś ważnego, czuję to.

Przyznaję, porównanie ze śmiercią jest mocne, nadmierne, szokuje i można się z nim zgadzać, albo absolutnie nie zgadzać, każda z matek ma własne doświadczenie i każda ma własny język opisu prywatnych doświadczeń – innych dla świeżych matek, euforycznie zakochanych w nowych dzieciach, innych dla matek dzieci na wylocie w świat.

Szukanie języka środka wcale nie jest łatwe. Generalnie - język do pisania o macierzyństwie oscyluje między obrażającym intelekt brzusiem, fasolką i dzidzią, a frazą wyrodnych matek, które z diabelskim chichotem podgrzewają dziecku parówkę na pożywny obiadek (co jest niemal równie występne, jak zaaplikowanie nielatowi działki).
Porozmawiajmy poważnie.
Macierzyństwo wywraca dotychczasowy świat.
Prawda? Fałsz?
Jest w stawaniu się matką swoisty rytuał przejścia z jednego życia do zupełnie innego. I to może w przeszłości bywało naturalne, przyrodzone, nie budzące wątpliwości. Nie istniały albo nie rozpatrywano alternatyw.
Czy jest takie nadal w ponowoczesnym świecie?
Dyskutowałabym.



Im jesteśmy starsze albo bardziej świadome siebie - bo to nie musi iść w parze - stając się po raz pierwszy matką, tym miewamy mocniejszą świadomość, na ile przejście w macierzyństwo wiąże się z utratą (tę refleksję zawdzięczam => corrinie, trójmatce, dzięki!).
A coraz później, statystycznie, stajemy się matkami.

Przyznać się, że urodzenie dziecka wiąże się z utratą to takie niefajne.
Jest niefajne, ale utrata jest oczywistym, chociaż brzydkim verso sielanki. Drugą stroną idealnego obrazka, immanentnie związaną z poczuciem pełni, z karmelowym zapachem niemowlaka. Bilans „ma” macierzyństwa jest ewidentny, jest w nim cała paleta uczuć, o które się nie podejrzewałyśmy, pokłady nadludzkiej siły, powszedni zachwyt na cudem życia, poczucie sensu i celu i tak dalej.

Ale jest też konto „winien”. Najpierw tracimy władzę nad ciałem, ciało w ciąży puchnie, rozrasta się, żyje własnym życiem, domaga się osobnych praw, domaga się wolniejszego kroku i niższych obcasów. A później rodzi się nasz obraz i podobieństwo i tracimy władzę nad czasem, tracimy prawo do snu w nocy i do zaplanowania sobie dnia – to wszystko w zamian za pakiet mocnych, dobrych doświadczeń, ale cena za nie, koszt przyspieszonego kursu macierzyństwa nie jest wcale niewygórowany.

A później – jest jeszcze PÓŹNIEJ.
Ostatnio z niejakim zdziwieniem skonstatowałam, że większość poradnikowych instrukcji dla matek z cyklu „jak żyć” kończy się na – mniej więcej – okresie laktacji. I na uczeniu dziecka samodzielnego zasypiania. I na rozstaniu z pieluchą. Tak, jakby dalej było już wyłącznie „i żyli długo i szczęśliwie”. Tymczasem problem pierś czy butelka to doprawdy przelotny ambaras, w porównaniu z tym, co jest dalej. To „dalej”, kolejne etapy, aż do stadium, w którym dzieci znikają żyć własne życie mogę póki co sobie wyobrażać. Ale w kontekście każdego „dalej” dość istotne wydaje się zachowanie własnych tkanek, własnego marginesu siebie, swojego "ja" bez odniesienia do sytuacji „ja-matka”.



I oczywiście zgadzam się, że bywa trudno wrócić do pracy po macierzyńskim. Ale nie przez miesiąc, ani nawet nie przez pół roku, ale przez wiele kolejnych lat. Bo dzieci rosną, ale trzeba je zawozić i odbierać i organizować i uczestniczyć – kosztem własnego czasu. Dzieci wymagają stałej pilnej uwagi, wspólnego odrabiania lekcji, tłumaczenia świata, dyscyplinowania, motywowania i wydziergania stroju na bal przebierańców. Dzieciom trzeba dać jeść i wyprać im ubrania – nie okazjonalnie, a stale. Dzieci chorują – myślę o przygodnych ospach i infekcjach gardła – i trzeba ad hoc nicować plan dnia i szukać elastycznych rozwiązań, jak pogodzić aplikowanie leków cztery razy na dobę z logistyką pozostałych dzieci i własną pracą.

Dziwnym trafem powszedni trud codziennego serwisowania nielatów w większości znanych mi przypadków niosą matki. Matki, które nie mogą sobie odpuścić, bo gorzej wstały rano. Matki, które nie rozważają opcji, że zamiast biec usiądą i popatrzą w niebo - bo nie ma takich alternatyw.



Myślę, że clou jest właśnie w niemożności odpuszczenia sobie – w żadnym wymiarze. A że standardowa doba ma normatywnie ustaloną liczbę jednostek czasu – na wszystko go nie starcza. Wtedy własne sprawy karleją, tracą wagę, zamiast literatury iberoamerykańskiej na dobranoc czyta się wierszyki dla przedszkolaków. Gorąca kawa? Zapomnij o gorącej kawie. Wybór między manicure a plisowaniem miniaturowej spódnicy na balet? Balet.

A niemożność odpuszczenia sobie na dłuższą metę macierzyńskich obowiązków i spychanie własnych potrzeb do chwil kradzionych na fryzjera między kinderbalem a praniem – czyż to nie śmierć?

Jasne, mając dzieci mamy fajnie. Nie zamieniłabym się. Jestem inna (jednak nie napiszę „lepsza”), jestem pełniejsza – chociaż niekoniecznie w kształty, uruchomiły mi się nieznane empatie.
Ale odkąd jestem matką po dużej części mnie nie ma, tej dawnej.
Spontaniczne wyjazdy, nawet – wyjście do kina? Rozkoszne wylegiwanie się z książką? Zatracenie się w pracy, przesiedzenie nad projektem do rana?
Buacha cha.



Chciałam też powiedzieć, że pamiętam siebie dawną. I że tęsknię do niej czasami. I że od czasu do czasu praktykuję utratę.

I to nie jest naiwny manifest wojującego feminizmu, że jeżeli oni nie rodzą, to nałóżmy na nich coś w drodze domiaru. Nie. Ja mówię – powiedzmy o tym. Mówmy o utracie. O tym, że macierzyństwo nie jest wyłącznie ciągiem fizjologicznie uzasadnionych zdarzeń.







sobota, 22 stycznia 2011

1.952

Zabawne, jak upodobania ewoluują z wiekiem, Erna się z ochotą emocjonuje nieodległą perspektywą swoich piątych urodzin, piątki są pełne wdzięku. Do moich urodzin jeszcze trochę miesięcy a gdybym miała taką możliwość – przeciągnęłabym ten okres w never-ending.


- Mama, - Erna mówi w uniesieniu. – a ja bende mogła mieć tojt z konikiem filly?Patrzę podejrzliwie.
- … z jednojożcem tym … - ciągnie Erna. – najważniejszym …?
- Eee tam, - krzywię się. - z konikiem?
Erna ma lepszy pomysł, natychmiast.
- … ajbo z Majiją. – rzuca. Gestykuluje obficie. – tak, bende miała z Majiją!
To dopiero byłby tort!
- Erno, a może po prostu tort z kremem? Ze śmietaną? Albo z galaretką?I świeczką ;)
Erna kręci nosem, marzy o torcie maryjnym. Wykonuje nawet – błyskawicznie – poglądowy szkic. Jest długo, faliście, niebiesko.

- Mama, a jak kogoś są urodziny kto umajł, – rzecze. –
to trzeba mu jobić i dawać pjezenty w niebie i modlić sie.
- Mhm,
- mówię. Bujna religijność Erny onieśmiela. –
mhm. A jak się daje prezenty w niebie?
- No po pjostu się idzie tam, gdzie jest gjób
– spokojnie tłumaczy mi Erna. – i kładzie się tam pjezent.

A później się szuka elementów kultu pogańskiego w kodzie genetycznym? Bo z jakiego innego źródła ta wiedza?
Tak, macierzyństwo bywa wszechstronnie kształcącą inwestycją.


 

***
Wszyscy chcemy światła, słońca, powietrza i ruchu - tak nielaty, jak rodzice.
I owszem - jest jaśniej!, jest cieplej! (acz to, co na zewnątrz wiosną nadal jeszcze nie jest).




















piątek, 21 stycznia 2011

1.951


Kiedy stajemy się matkami, to umieramy.

I tak właśnie. Sic.
Link jest nieco czerstwy, za to teza świeża, podzielam ją każdego dnia wdraża mi się w cv (acz jeżeli chodzi o prozę autorki aforyzmu, to nie moja poetyka. żeby być ścisłą).




- Mama, - szlocha Erna. –
a o któjej wjócisz?Nie można wyjść.
Nie można wyjść z domu, skoro już się do niego wróciło.
Metodyczną pracą u podstaw przez wszystkie przeszłe lata macierzyństwa przyuczyłam nielaty do tego, że rano opuszczam dom i podążam w świat zarobić na musli z mlekiem, na klocki LEGO. Rano rozstanie jest naturalną konsekwencją wczesnej godziny i dzieje się na ogół bez stresu.
Każda kolejna rozłąka w ciągu doby to eskalacja lęków separacyjnych, festiwal jęków, wirtuozerskie popisy zawodzenia.


- Mama, - płacze Erna. Przybiegła za mną do łazienki, wisi na futrynie. –
a o któjej wjócisz?
- Zaraz
. – mówię. Szoruję zęby.
Idę na wywiadówkę, będę za pół godziny. Idę do fryzjera, będę za kwadrans. Idę na szybkie zakupy, będę za pięć minut. Z każdej nieobecności ucinam z góry jedną trzecią.
- Zajas? – pytająco powtarza Erna. –
A to długo?Odpowiadam:
- Nie.
Erna chce wiedzieć – teraz! już! koniecznie! – jak długo trwa „zaraz” w przyswajalnych jednostkach czasu.
- Tak długo, jak bajka, którą właśnie oglądacie z Silnym. Bajka się skończy, - mówię. – wtedy będę.
Erna łypie na mnie spod pasma włosów, które opada jej na twarz, jak grzywka.
- Jaka bajka jest taka długa, jak twoje zajas? – pyta i wykrzywia usta w kopytko.



Kiedy stajemy się matkami, umieramy.
I abstrahuję od zmian w ciele, od troski, która się nigdy nie kończy, od wyrzutów sumienia ze względu na każdy wybór, uaktywnionej chronicznie opcji wielofunkcyjnej, odkładania własnych potrzeb i przyjemności w bliżej nieokreśloną przyszłość, od opasłej biblii powinności na stałe w pamięci operacyjnej, od egzystencjalnych trosk o świat i o dziecko.
Abstrahuję.
Chciałabym wiedzieć, jak zamknąć drzwi do domu od zewnątrz, nie zatrzaskując wycia.




niedziela, 16 stycznia 2011

1.950

Czwarta dawka przypominająca infanrixu ipv+hib jest stężonym złem w płynie. Nie znaczy to, że gdybym wiedziała, nie zaszczepiłabym – jednak zaszczepiłabym, bardziej mnie straszy wizja polio, niż skutków ubocznych szczepienia, tym niemniej – wystraszyłam się.

Pielęgniarka, manewrując fiolką i igłą dwukrotnie powtórzyła ostrzeżenie o możliwej wysokiej gorączce w ciągu 48 godzin. Byłam zaabsorbowana trzymaniem Silnego za nogę przygotowaną do ukłucia, więc nie przywiązałam się przesadnie do sekwencji przestróg – Nowy Człowiek i Erna przechodzili immunizację bez sensacji, nie widziałam powodu do paniki.

Po dobie od szczepienia Silny gorączkował w okolicach 40˚, a jego pusty wzrok i buzia bez mimiki były już zasadnymi przyczynami histerii - strach o dziecko, z którym kontakt się urywa jest zwierzęcy.
Po 48 godzinach szpikowania Silnego środkami przeciwgorączkowymi, polewania chłodną wodą i regularnych okładów objawy – w myśl instrukcji - ustąpiły.
(Ustąpiły miejsca katarowi, ale mniejsza z tym).
Tymczasem na równoległym kanale uaktywnił się wirus zaimportowany przez Nowego Człowieka z miasta nad Wisłą, centrum świńskiej grypy. Skapitulowaliśmy przed nim wszyscy, ze szczególnym wskazaniem na pełnoletnich. Do dziś nęka mnie kwestia, gdzie wynająć/skąd wziąć w leasing skrzata ewentualnie elfika do czynienia drobnych posług domowych w czasach pandemii. Bo co z tego, że pełnoletni schodzą w agonii - dzieci i tak chcą jeść. I założyć czyste rajstopy, a te – koniec tygodnia! – się właśnie skończyły.


- Mama, - pojękuje Erna i macha mi przed nosem rozpuszczalnym cukierkiem. – nie mogę ugjiść, bo to jest w papiójku!
- W papierku – jęczę.
- mówi się.
- A w ogóje to się nie je w papiejku
, - ożywia się Erna i się wciska na moje łoże boleści, nie zniechęca jej żadne ostrzeżenie o zmasowanym ataku wirusów i bakterii. – bo
papiejek nie jest do jedzenia, poza tym.Kiwam.
- No, chyba, że jest się koszem na śmieci, – Erna unosi rękę, zagrzebuje się w piernat. – ale kosz, to nie jest istota!
Istota rzeczy.


Wyczerpana weekendowym festiwalem zakażeń i infekcji (a tydzień zapowiada się co najmniej niezdrowo) postuluję koniec zimy.



poniedziałek, 10 stycznia 2011

1.949

Silny jest jak świeżo wypieczona bułeczka. Krągły, pachnący słodko i ciepło, z wicherkiem miękkich, jasnych włosów. O Silnym się nie da grubym, zdystansowanym językiem.
Silny się budzi, człapie do drzwi (zawsze wcześniej zbiera z ramy łóżka zostawioną tam butelkę).
- Gdzie spałeś, Silny? – pytam.
Silny z poważną miną pokazuje miejsce. Podchodzimy do łóżka, do poduszki, do pomiętej pościeli. Silny gestykuluje i objaśnia sny w swoim hermetycznym języku. Oprowadza mnie po sypialni co rano z taką samą gorliwością, niemal z zachwytem.


- Mama! – nadbiega Erna. – A wiesz, jak szybko biega szybcioj?
Mówię:
- Nie.
Erna rusza, błyskawicznie obiega ściankę działową.
- Dzień dobji! – melduje po chwili.
- Szybko, – mówię z zachwytem.
- Erno!Erna się kręci. Krąży. Szuka pomysłu.
- Mama, a wiesz, jak powoji biega śjimak? – pyta.
Nie reaguję, przebieram Silnego.
- MAMA, A WIESZ, JAK POWOJI BIEGA ŚJIMAK? – powtarza Erna z akcentem na każdą z sylab.
- No?
Erna unosi nogę za nogą, brodzi ostrożnie w porannym powietrzu.
- Długo, co? – pyta.
- Długo. – mówię.
- Mama! – wtrąca Silny.
- Mama, a tejas zjób mi bieg, - postanawia Erna.-
Na któją muszę być godzinę?
- Na trzecią
. – mówię.
Jest siódma trzydzieści siedem.
- Kiedy powiesz stajt? – dopytuje się Erna.
-
Start!
- Mama, na dziesiątą bendę!
– pokrzykuje z połowy dystansu Erna. –
Już jestem!


Chciałabym sobie zakonserwować, zasuszyć, zapisać sobie w pamiętniczku karmelowy, słodko-miękki zapach Silnego. Wiem, że jeszcze chwila i ten zapach mu przejdzie.
Smutek i żal pe-el.

niedziela, 9 stycznia 2011

1.948

- Ja się urodziłem w złej kulturze, - wzdycha Nowy Człowiek. – gdybym się urodził w innej, mógłbym rozkazywać Ernie ...
Erna wydyma usta i przewraca oczami. Po tygodniowej wyrwie w rutynie wróciliśmy do tradycyjnej obsady ról domowych i stereotypowych relacji bratersko-siostrzanych (chociaż Nowy Człowiek jest nadal cokolwiek rozgorączkowany i co nieco słaby).
- I nawzajem! – cedzi Erna.
Z powodów bliżej niezdefiniowanych „i nawzajem” jest u nas teraz absolutnie top obelgą. Mam niejasne poczucie, że w ubiegłym wieku w podstawówce, którą regularnie odwiedzałam „i nawzajem” także niosło ciężki ładunek emocjonalny. Za nic niestety nie pamiętam swoich ówczesnych racji.
- Mama, - chichoce Nowy Człowiek. –
powiedz hana.
- Hana
. – mówię karnie.
- Hanamontana je na kibelku banana! – wyje Nowy Człowiek.
Taki motyw też mi wraca – w głównych liniach – z poprzedniego stulecia i z placówki edukacyjnej dla nielatów. Zacznij, ja dokończę, będzie z tego draka. Wyparowały niestety adekwatne asocjacje.
- Erna, powiedz hana. – testuje Nowy Człowiek.
Erna daje się nabrać. Scena kończy się groźną wymianą „i nawzajem”, na granicy międzyplemiennych starć.


Ma po stokroć rację Pilch w jednym z przedświątecznych felietonów (właśnie do niego dotarłam), że posiadanie jest formą lektury. Dostałam od siebie przez gwiazdora pryzmę książek, przeczytałam jedną sztukę i trzy czwarte. Władam zatem nowościami wydawniczymi świadomie na półce, przyswajam je na zasadzie dyfuzji, przez asymilację, w mentalnej łączności z szacownym krakowskim literatem.


Z zimy najbardziej cenię mrok otulający sprzęty domowe między szesnastą a siedemnastą. I siedzieć wtedy z książką na kanapie. Silny śpi, starszaki w ciszy oddają się swoim pasjom. Przez maksymalnie kwadrans.

- Cooo?
O coś proszę Ernę, żeby założyła pantofle, żeby lekkomyślnie nie skakała po poduchach kanapy.
- Cooo? – powtarza Erna. – Bo usłyszałam tyjko szum nieba.
Jakie to ładne. Co z tego, że można rozbić głowę trafiając nią w krawędź stolika do kawy.
- A czy niebo napjawde szumi? – pyta Erna.
Tak, to z pewnością istotny element którejś z teorii powstania świata.
- Nieee mogeee żyyyyć beeez nieee-baaa … - skanduje Erna.
Szeroko-horyzontalnie.




sobota, 8 stycznia 2011

1.947

Święta Wieża jest jak pionowy znak nawigacyjny na dystansie między Krakowem a Poznaniem.
Jest 16:53. „Częstochowa – esemesuje Pani. – 300 km do domu”.
Jest 18:59. „Jesteśmy w Łodzi”.
O 22:03 autobus się wtacza na szkolne podwórze, dzieci ospale machają zza szyb, rodzice się tłoczą na oblodzonym trotuarze. Nowy Człowiek schodzi po stopniach pojazdu z czapką zsuniętą na twarz.
- Czy jest tutaj mój tata? – pyta nieprzytomnie.
- Nie, - odpowiadam. – za to jestem ja.
Nowy Człowiek nieuśmiecha się blado.
Śpiewająco dał radę, wyjąwszy przyjmowanie pokarmów.

-----------------------------------------------------------------------

Kilka godzin wcześniej wychodzimy z Erną z przedszkola, jest jasno.
- Patrz, – mówię. - jasno.
Erna patrzy.
- Czy to znaczy, że jusz jutjo jest wiosna? – pyta z dziewczyńskim, pięciolatkowym entuzjazmem.

-----------------------------------------------------------------------

- A Erna się dobrze spisywała jako Najważniejszy Maluch? – chce wiedzieć Nowy Człowiek.
Rozgorączkowanym– w sensie literalnym – wzrokiem omiata podłogi i ściany.
- Mówiąc prawdę, - odpowiadam. - nie za bardzo.
Lista obowiązków Najważniejszego Malucha, przedyktowana przez Nowego Człowieka przed wyjazdem na białą szkołę była praktycznie niewykonalna. Począwszy od obligatoryjnego wnoszenia Silnego po schodach za każdym razem, skończywszy na regularnych wartach przed nowoczłowieczym pokojem i sprawowaniu kurateli nad integralnością zabawek.
- Wiedziałem, - wzdycha Nowy Człowiek. - tak już bywa z tymi dziewczynkami. Nigdy się dobrze nie spisują.
Łypię sugestywnie. Nowy Człowiek macha ręką.
- Nooo, nieee … - jęczy. – stara matka się świetnie spisała
Przeszłam do kolejnego poziomu gry, sensownie zarządzałam funduszami, rozmnożyłam strategiczne zwierzaki. Brawo.
Oddalam się na zasłużoną labę.

-----------------------------------------------------------------------

Wracamy z Erną do domu przez dziury w jezdniach, przez kałuże i miejscowe oblodzenia. Zmierzcha, Ernie głowa opada ze znużenia. Bliska wiosna ją jednak zaintrygowała.
- To znaczy, – pyta z wysiłkiem. –
że już jód … zaczyna sie … pocić?
- To znaczy
, – powtarza, coś jej nie zagrało. – że już jód … zaczyna sie … rozmnażać?
O, języku pułapek!


Kiedy czeszę włosy Erny przed spaniem, ta trąca mnie wierzchem dłoni:
- Mama, - zwraca mi uwagę. – a widzisz, że ja nie płacze przy czesaniu?
Widzę, kiwam twierdząco.
Silny szepce swoim czystym sopranem:
- Mama!
- … tyjko jobie taką minkę, - ciągnie Erna i przerażająco wykrzywia twarz. – a minka nie ma znaczenia przy czesaniu!
Silny słodkim dyszkantem intonuje:
- MAMA!








czwartek, 6 stycznia 2011

1.946

- To wcale nie jest takie fajne, - ponuro miauknął Nowy Człowiek w przeddzień wyprawy. – że ja wyjeżdżam. – siąknął nieobecną wydzieliną. – Będę tęsknił – jęknął markotnie. – za maluchami.
Silny podjął obszerną gestykulację.
- Ja nie chce, – płaczliwie pisnęła Erna. – żeby Din jechał!
- Nie łam się, - ojciec dzieciom szturchnął Nowego Człowieka po męsku, w ramię. – mama się zajmie twoimi zwierzętami.
Lico Nowego Człowieka rozświetliła wewnętrzna lampka.
- Mama, - rzekł z emfazą. – postaraj się wyszczotkować żubra!
Kiwnęłam głową z aprobatą.
Oprócz stałego rytmu utrzymania pozostałych nielatów, pierworodny obciążył mnie odpowiedzialną misją doglądania wirtualnego zoo, zabawiania pary szympansów, nietoperze karmię mięsem, a papugi owocami. Rozmnażam surykatki. I regularnie szczotkuję żubra!


Wieczorem, przed wyjazdem, nie ominął nas Reisefieber, drużyna Erna/Nowy Człowiek nerwowo okrążała dom do dwudziestej drugiej z minutami, a to popili, a to coś zjedli, umyli zęby, wstrząsnęli poduszkami, bo ich cisnęły, za twarde.
O szóstej dwadzieścia osiem w poniedziałek Nowy Człowiek dźgnął Ernę zagrzebaną w ciepłą pościel, wykorzystał moment, kiedy na chwilę zniknęłam w sypialni.
- Jadę. – zaskowyczał w zaspane siostrzane ucho.
Erna wykopała się spod piernatów i na wpół nieprzytomnym głosem powtórzyła żałosną suplikację:
- Ja nie chce … żeby Din jechał!


Później szło już znacznie bardziej gładko, mimo opóźnionego autokaru.
Szkoła ukoiła rodzicielskie traumy regularnym serwisem esemesowym. „Jeżeli jest piętnasta, to mijamy Częstochowę”.
Około siedemnastej – Kraków.
Zadzwoniłam nazajutrz.
- I jak ci tam? – pytam.
W słuchawce zabulgotało. W tle – dźwięki jak z dużej przerwy w szkole podstawowej, z wysiłkiem odsączałam tembr głosu Nowego Człowieka od szumu drugiego planu.
- Jest dziecko u lam? – zapytał Nowy Człowiek.
- Jest. – odpowiedziałam. –
Dobrze spałeś?
- Uhu
. – Nowy Człowiek przytaknął niedbale. –
Jesteś w kolejnym etapie?
- Jeszcze nie
. – rzekłam.
Pilnie klikałam w zwierzęta po uśpieniu nielatów, ale moje doświadczenie hodowcy, w porównaniu z nowoczłowieczym, jest prze-marne.
- Dobrze się czujesz? – próbowałam drążyć. –
Z kim śpisz w pokoju?Nowy Człowiek zwięźle opisał mi towarzystwo w sypialni tej i w tej za ścianą, po czym udał się w bliżej niesprecyzowanym kierunku. Zostawił mnie z pogłosem dużej pauzy w słuchawce.

Dobrze się bawi – co widać na zdjęciach ze szkolnego serwisu zapobiegającemu rodzicielskiej panice.
Co prawda raz zapomniał szalika i nie włożył pod kurtkę polaru, ale następnego dnia był już kompletnie ubrany.
I zmienił spodnie, ach.
Wiec tęsknimy spokojnie, nie wpadając w psychiczne urazy.



Biegnie Erna. Nie ma butów!
- Erno, - wołam. – załóż sandały!
- Nikt nie jest ideajny! – odkrzykuje Erna i znika, bosa, za ścianą.






Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us
Image Hosted by ImageShack.us














******

Jeszcze nie wiem, jak się świętuje Epifanię.
Obsypywaniem złotem? Okadzaniem?
Poszliśmy na zimowy spacer. Silny to mistrz w chodzeniu po zmrożonej wodzie
(z matką ;))) ).

sobota, 1 stycznia 2011

1.945

dżungla rodzinnych interakcji doskonali techniki przetrwania.
- mama, - nabiega Nowy Człowiek. -
a jak się ma sześć pał, to można wymienić na szóstkę?
- hm?
– podnoszę głowę znad prania.
- a jak się ma sześć pał, to można wymienić na szóstkę? – powtarza Nowy Człowiek.
szkoła mu weszła w alians z grą komputerową, z odległości wakacji jest, jak się wydaje, co najmniej równie fajna.
- niestety, - odpowiadam. –
tak to nie działa.
- mama, -
pyta Erna. – a ze czego się jobi ogień? mama, a …
kiwam się na lianie.
zagryzam bananem, smyrgam się za uchem liściem baobabu.
dżungla, dżungla-a.
- maaa-maaa! – łka Silny. chowa głowę w azylu rękawa.


jeżeli zatem celem jest spokój – a celem wielomatki co do zasady jest spokój, żeby przełknąć choćby kilka szpalt, żeby dopić w miarę ciepłą kawę – więc dla osiągnięcia spokoju w minimum jednostek czasu należy mieć nielaty w swoim obozie, grać do jednej bramki.
każde wymaga osobnego czasu, monopolu z matką.
[maczetą w lianę]
idziemy z Erną na damskie zakupy – VAT nadal dwadzieścia dwa - po pastę do zębów i po zmiękczacz do tkanin.
- jesteś moją najdroższą córką. – szepczę Ernie w ucho.
matczyny full romantic w drogerii sieciowej, między regałami.
- aje nie tak za pieniąszki. – Erna patrzy na mnie uważnie. – bo nie można mieć dziecka za pieniąszki.
Erna wodzi wzrokiem po mojej twarzy.
- …chyba, że nie można mieć dzieci i tszeba sobie kupić dziecko-jobota.
- ooo, - przyklaskuję. –
dziecko-robot to naprawdę fajny pomysł.
- czemu?
– spektakularnie dziwi się Erna. –
bo dziecko-jobot słucha mamy?
tak
. w przeciwieństwie do dziecka z ciała.


dżungla znowu dzieje się pod naszym dachem, Silny zawisł na drzwiach szafki, musi miseczkę płatków, musi czekoladkę, musi się napić soku, musi coś tam (ewentualnie coś tam).
- zaraz, Silny. – mówię. – moment. teraz właśnie …
- a! a! a! a! a!tu płatki, tu kanapka, tu ręcznik papierowy, bo się rozlało/upadło. ukh. mimochodem sposobię Nowego Człowieka do premierowej białej szkoły, to już w poniedziałek.
- macie zabrać piórniki. – mówię.
-
a tornistry?
- skąd.
- o, fajnie
, - cieszy się Nowy Człowiek. – to nie będę miał uwag w dzienniczku.
dla jasności – uwaga jest jedna, trauma kolosalna.
- nie bój, - ostrzegam w szorstkiej tonacji. – jeżeli pani będzie musiała ci dać uwagę, to ją zapisze na kartce.
Nowy Człowiek spuszcza głowę, w czymś dłubie, zmaltretowany.
- aje bendziesz mógł to zgnieść w tfajdą kujke – Erna spieszy z pomocą bratu. – i mama nie zobaczy.
Nowy Człowiek unosi głowę. pyta:
- co?Erna macha rękami:

- no kajtke!

___________________________________________________

mam nadzieję, że weszliście hucznie w 2011.
my – owszem, dziko tańcząc angielskiego walca. Nowy Człowiek, w swojej łaskawości, udzielił nam instruktażu.
umpa-umpa.
- e! e! e! – Erna w ryk. – a ja nie umiem tak ładnie!
rzucam się do pocieszania (szeleści tafta sylwestrowej kreacji, opada brokat z makijażu). Erna się udobruchała, odtańcowuje lewa/prawa, pięty-pięty-palce.
- to mi przypomina pająka! – Nowy Człowiek się dławi z przesadą i tak chichoce w kułak, żeby być słyszalnym u sąsiadów. – chyba zaraz złapie jakąś muchę!Erna się nadyma i opuszcza parkiet.
- a ja wymiśjiłam lepszy taniec, niż taki popaćkany. – rzecze. – najisuje go, jeśli chcesz.
chcę.
margines świątecznej prasy zaludniają baletnice w wymyślnych pas.

o północy oglądamy barwną kanonadę – wszyscy, Silny także.

pierwszego stycznia 2011 chodzimy po ścianach (my – dorośli, nielaty tryskają chwacką żywotnością). jeżeli to wróży na cały rok, wróży prawdopodobnie, rzekłabym wręcz, że jest to wróżba z pełną gwarancją realizacji.



 Dziękujemy za wszystkie życzenia!
Na Nowy Rok życzymy Wam co najmniej równie fajnie!

z. & co.