wtorek, 25 stycznia 2011

1.953

Nurtuje mnie temat macierzyństwa jako śmierci, jest dobrze zaczęty i nie wyeksploatowany, sprawa dotyka czegoś ważnego, czuję to.

Przyznaję, porównanie ze śmiercią jest mocne, nadmierne, szokuje i można się z nim zgadzać, albo absolutnie nie zgadzać, każda z matek ma własne doświadczenie i każda ma własny język opisu prywatnych doświadczeń – innych dla świeżych matek, euforycznie zakochanych w nowych dzieciach, innych dla matek dzieci na wylocie w świat.

Szukanie języka środka wcale nie jest łatwe. Generalnie - język do pisania o macierzyństwie oscyluje między obrażającym intelekt brzusiem, fasolką i dzidzią, a frazą wyrodnych matek, które z diabelskim chichotem podgrzewają dziecku parówkę na pożywny obiadek (co jest niemal równie występne, jak zaaplikowanie nielatowi działki).
Porozmawiajmy poważnie.
Macierzyństwo wywraca dotychczasowy świat.
Prawda? Fałsz?
Jest w stawaniu się matką swoisty rytuał przejścia z jednego życia do zupełnie innego. I to może w przeszłości bywało naturalne, przyrodzone, nie budzące wątpliwości. Nie istniały albo nie rozpatrywano alternatyw.
Czy jest takie nadal w ponowoczesnym świecie?
Dyskutowałabym.



Im jesteśmy starsze albo bardziej świadome siebie - bo to nie musi iść w parze - stając się po raz pierwszy matką, tym miewamy mocniejszą świadomość, na ile przejście w macierzyństwo wiąże się z utratą (tę refleksję zawdzięczam => corrinie, trójmatce, dzięki!).
A coraz później, statystycznie, stajemy się matkami.

Przyznać się, że urodzenie dziecka wiąże się z utratą to takie niefajne.
Jest niefajne, ale utrata jest oczywistym, chociaż brzydkim verso sielanki. Drugą stroną idealnego obrazka, immanentnie związaną z poczuciem pełni, z karmelowym zapachem niemowlaka. Bilans „ma” macierzyństwa jest ewidentny, jest w nim cała paleta uczuć, o które się nie podejrzewałyśmy, pokłady nadludzkiej siły, powszedni zachwyt na cudem życia, poczucie sensu i celu i tak dalej.

Ale jest też konto „winien”. Najpierw tracimy władzę nad ciałem, ciało w ciąży puchnie, rozrasta się, żyje własnym życiem, domaga się osobnych praw, domaga się wolniejszego kroku i niższych obcasów. A później rodzi się nasz obraz i podobieństwo i tracimy władzę nad czasem, tracimy prawo do snu w nocy i do zaplanowania sobie dnia – to wszystko w zamian za pakiet mocnych, dobrych doświadczeń, ale cena za nie, koszt przyspieszonego kursu macierzyństwa nie jest wcale niewygórowany.

A później – jest jeszcze PÓŹNIEJ.
Ostatnio z niejakim zdziwieniem skonstatowałam, że większość poradnikowych instrukcji dla matek z cyklu „jak żyć” kończy się na – mniej więcej – okresie laktacji. I na uczeniu dziecka samodzielnego zasypiania. I na rozstaniu z pieluchą. Tak, jakby dalej było już wyłącznie „i żyli długo i szczęśliwie”. Tymczasem problem pierś czy butelka to doprawdy przelotny ambaras, w porównaniu z tym, co jest dalej. To „dalej”, kolejne etapy, aż do stadium, w którym dzieci znikają żyć własne życie mogę póki co sobie wyobrażać. Ale w kontekście każdego „dalej” dość istotne wydaje się zachowanie własnych tkanek, własnego marginesu siebie, swojego "ja" bez odniesienia do sytuacji „ja-matka”.



I oczywiście zgadzam się, że bywa trudno wrócić do pracy po macierzyńskim. Ale nie przez miesiąc, ani nawet nie przez pół roku, ale przez wiele kolejnych lat. Bo dzieci rosną, ale trzeba je zawozić i odbierać i organizować i uczestniczyć – kosztem własnego czasu. Dzieci wymagają stałej pilnej uwagi, wspólnego odrabiania lekcji, tłumaczenia świata, dyscyplinowania, motywowania i wydziergania stroju na bal przebierańców. Dzieciom trzeba dać jeść i wyprać im ubrania – nie okazjonalnie, a stale. Dzieci chorują – myślę o przygodnych ospach i infekcjach gardła – i trzeba ad hoc nicować plan dnia i szukać elastycznych rozwiązań, jak pogodzić aplikowanie leków cztery razy na dobę z logistyką pozostałych dzieci i własną pracą.

Dziwnym trafem powszedni trud codziennego serwisowania nielatów w większości znanych mi przypadków niosą matki. Matki, które nie mogą sobie odpuścić, bo gorzej wstały rano. Matki, które nie rozważają opcji, że zamiast biec usiądą i popatrzą w niebo - bo nie ma takich alternatyw.



Myślę, że clou jest właśnie w niemożności odpuszczenia sobie – w żadnym wymiarze. A że standardowa doba ma normatywnie ustaloną liczbę jednostek czasu – na wszystko go nie starcza. Wtedy własne sprawy karleją, tracą wagę, zamiast literatury iberoamerykańskiej na dobranoc czyta się wierszyki dla przedszkolaków. Gorąca kawa? Zapomnij o gorącej kawie. Wybór między manicure a plisowaniem miniaturowej spódnicy na balet? Balet.

A niemożność odpuszczenia sobie na dłuższą metę macierzyńskich obowiązków i spychanie własnych potrzeb do chwil kradzionych na fryzjera między kinderbalem a praniem – czyż to nie śmierć?

Jasne, mając dzieci mamy fajnie. Nie zamieniłabym się. Jestem inna (jednak nie napiszę „lepsza”), jestem pełniejsza – chociaż niekoniecznie w kształty, uruchomiły mi się nieznane empatie.
Ale odkąd jestem matką po dużej części mnie nie ma, tej dawnej.
Spontaniczne wyjazdy, nawet – wyjście do kina? Rozkoszne wylegiwanie się z książką? Zatracenie się w pracy, przesiedzenie nad projektem do rana?
Buacha cha.



Chciałam też powiedzieć, że pamiętam siebie dawną. I że tęsknię do niej czasami. I że od czasu do czasu praktykuję utratę.

I to nie jest naiwny manifest wojującego feminizmu, że jeżeli oni nie rodzą, to nałóżmy na nich coś w drodze domiaru. Nie. Ja mówię – powiedzmy o tym. Mówmy o utracie. O tym, że macierzyństwo nie jest wyłącznie ciągiem fizjologicznie uzasadnionych zdarzeń.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz