poniedziałek, 23 kwietnia 2012

2.062

OB-scena.



Erna czule obejmuje szczupłe barki Silnego. Serdecznie się pochyla nad bratem i szepce z tkliwością:
- Gdy puścisz bąka, to się nie śmiej, ale powiedz przepraszam
Silny słucha.
- …bo to jest niekurtularne …
Silny w milczeniu wpatruje się w siostrę.
- … śmiać się, kiedy puścisz bąka.






niedziela, 22 kwietnia 2012

2.061

Ciąg dalszy (i póki co – ostatni) fantazjowania w czasie śniadań hotelowych.




Potężny nadruk „BBC
graduate careers” przyciągał wzrok, tym bardziej, że dekorował czarny podkoszulek w adekwatnie gargantuicznym rozmiarze, jakieś mega-XXL, a właściciel przyodziewku z trudem się mieścił za chybotliwym stołem. Z wdziękiem olbrzyma w krainie liliputów połykał kolejne rogale i bułki i łapczywie popijał kęsy zawartością kubka. Na szyi, uwiązana do czarnej tasiemki dyndała mu legitymacja prasowa. Prawo-lewo, prawo-lewo, w rytm kęsów i w deszczu okruchów.

Quiz: kto się przyozdabia w legitymację prasową na wczesne śniadanie w pospolitej hotelowej sieciówce? Czy ta nieuzasadniona demonstracja nie przypomina dziecięcej miłości do nowej zabawki, świeżo zdobytej figurki superbohatera albo wyścigówki? Tego rozczulającego „mamo, biorę nową koparkę pod poduszkę, choćby miała mi zmasakrować twarz w czasie snu”?
Bingo. Właściciel koszulki BBC i legitymacji prasowej nie miał więcej, niż 20 lat. Jadł śniadanie i prowadził zaangażowaną rozmowę, okraszoną dobitną gestykulacją i serią poważnych zasępień i wysoko-tonowych gulgotów z kompanem, do którego, żeby go obejrzeć, musiałam się odwrócić.

Więc ruszyłam głową i trafiłam na szczupłe ramiona od barków po łokcie w tatuażach, w siatce precyzyjnych rysunków na tak świeżej, że niemal dziecinnej skórze. Chuderlawy młodziak jeszcze kilka lat temu, dam głowę, chodził z mamą i tatą do zoo, bo wyglądał na wyrośniętego prymusa, a dzisiaj już zdobył uwierzytelnienia i ostrogi do poważnej dziennikarskiej roboty. I te rozległe tatuaże na delikatnych, bladoróżowych rękach, demonstracyjna przepustka do świata, w którym można, co się chce. A spod spodu nadal prześwituje chłopiec.


Podsumujmy [uwielbiam tę zabawę, w przestrzeni „konfabulacja” podłe kanapki z masłem roślinnym i z konserwantami smakują zgoła wybornie].
Więc jeżeli jest tak, jak przypuszczam, to właściciel tatuaży wyszukuje informatorów i identyfikuje źródła, a BBC graduate career trzyma kamerę.
Kogoś brakuje.

Ale oto i ona. Monika Olejnik trzydzieści lat wcześniej, długowłosa blondynka o sprężystym kroku. Wmaszerowała do jadalni w czerwonej, sportowej kurtce, z ciężką torbą przewieszoną przez ramię, emanując siłą, zdecydowaniem i zachwycając świeżością. Wzrok ojców rodzin [tata, tata, płatki!, tata, kakao!, jogurt!] i wzrok znudzonych biznesmenów w podróży służbowej poszybował za młodą Moniką Olejnik, za każdym jej krokiem, a ona, aprobująco świadoma wrażenia, jakie tu robi, przeżeglowała między labiryntem stołów i podeszła do sąsiadującego z moim.
- No, chłopcy, - zarządziła w narzeczu BBC. - do roboty!
Panowie posłusznie przerwali konsumpcję, podnieśli z podłogi nowiutkie plecaki „The North Face” [bo liczy się każdy gadżet, kiedy idzie o renomę zawodową] i bez ociągania podnieśli się zza stołu.

Silny wlepił zachwycone oczy w blondynkę w czerwonej kurtce. Ona odwróciła głowę i się promiennie uśmiechnęła do małej, rozanielonej buzi, a później omiotła wzrokiem nasz stolik. Pokruszoną bułkę, plamy nutelli na zmiętych serwetkach, plaster szynki pokrojony w drobną kostkę, moją nadpitą kawę z mlekiem i niekompletną figurkę łucznika, z którą Silny nie mógł się od pobudki rozstać.

Jej świat. Mój świat.

Ja – wiadomo.
Ona, przebrana, tak jak jej towarzysze, w świeży kostium początku ścieżki zawodowej. Słowo „przebrani” wydaje się kluczowe. Trójka młodych ludzi była przebrana za ekipę żurnalistów, tak jak kilka lat wcześniej przebierali się za strażaków albo za Kapturka. I teraz, i wtedy przejęci swoją rolą. Zawodowe kostiumy jeszcze się z nimi nie zrosły, jeszcze rażą nowością.

Wszyscy tacy jesteśmy, mam wrażenie, na początku drogi zawodowej, nadrabiający braki miną i adekwatnym kostiumem. Przejęci i zaangażowani.

I wszyscy idziemy w tę samą stronę.

BBC graduale career w kolejnych latach przytyje, zapuści obwisły brzuch – już dzisiaj widać początki, a koszulki mega-XXL mu spłowieją i się wyciągną. Za dwadzieścia lat zarchiwizuje z trzy byłe żony i jakieś dziecko z przelotną miłością.

Temu z tatuażami się oczywiście pogorszy skóra, a perfekcyjne kontury rysunków stracą na ostrości. Mogę sobie wyobrazić jego podkrążone oczy i zszarzałą od używek twarz, kiedy dobije do pięćdziesiątki.

Jestem ciekawa losów Moniki Olejnik. Czy za piętnaście lat poniesie plamę z nutelli na rękawie wyciągniętej bluzy [mama! ciałem do mamy! – i plask umazaną buzią w macierzyńskie ramiona], czy nie.

Bo dlaczego by w końcu.


sobota, 21 kwietnia 2012

2.060

… ostatecznie jednak udało się nam wyjechać z oberży na wyprawę rowerową, wyjaśniwszy sobie zawczasu wszystkie „ja chcem o djoidach” i „djaczego panu jest zimno, mama” [telewizor kompulsywnie informował Silnego „j’ai froid”, co się wpisywało w ogólne zimno dookoła]. Więc jedziemy, z samozaparciem pedałuję pod wiatr, wiatr pachnie morzem, rybą i wilgocią, Silny gada, dojeżdżamy do lizaczka, wybieramy lizaczek [Silny obficie monologuje do pełnego słodkości słoja], uiszczamy opłatę w walucie Unii, cieszymy się, jak dzieci, że cukrzana kulka smakuje, jak w domu.

- Nareszcie masz swojego lizaka. – zagajam kurtuazyjnie.
Siedzimy na drewnianych schodach przed pustym, poza sezonem, biurem informacji turystycznej i machamy nogami.
Silny przezwycięża napływ śliny i odpowiada:
- Kak.
- A o jakim smaku jest ten lizak?

Jakbym nie wiedziała.
Silny odpowiada:
- O ciejwonym.


Później się wyciągam na drewnianej ławce twarzą do słońca, a Silny grzebie w półmokrym piasku. Przybiega co chwilę.
- Mama, - żąda. – widzaj mnie!
Więc patrzę.
- Mama, - apeluje Silny. – musisz to łobaczyć.
Patrzę to w słońce, to na zjeżdżalnie. I podziwiam Silnego, który się właśnie z godnością odsuwa z sytuacji konfrontacji z miejscową maman.
- Et
toi, toi, - rzecze matka zaczepnie. – fais attention avec ta sucette!
Uważaj z tym twoim lizaczkiem, zaczepia Silnego tutejsza maman. Silny mierzy ją z góry na dół i odchodzi – powoli, wręcz tryumfalnym krokiem.

Raczej nie miał na myśli napaści z lizakiem na pulchnego syna tutejszej maman.
Dojada słodkość na uboczu.





piątek, 20 kwietnia 2012

2.059

Prowadzimy z Silnym surrealistyczne dialogi.
- Jedziemy na wycieczkę? Po lizaki? – pytam i się uśmiecham zachęcająco, bo Silnego trudno wyciągnąć na chłód i porywisty wiatr, na zewnątrz jest co prawda słonecznie, ale lodowato.
- Nie. – odpowiada Silny.
- Dlaczego?
- Bo jest głupie.
- Co jest głupie?
- Ten kotek.
– rechocze Silny.
- Jaki kotek?
- No tamten.
Chodzi, myślę, o kota-towarzysza śniadania, bezwstydnie zadomowionego w oberży, w której wynajmujemy lokum.
Zatem zostajemy w pokoju. Ja piszę albo czytam, Silny ogląda bajki w języku ojcowskim. I wszystko rozumie. Na pytanie:
- Comment tu vas?
Odpowiada:
- Bajdzo dobrze.
- Comment tu t’appelles?

- Piki.

Ma pełną spójność językową.



Bo sobie ucięliśmy z Silnym prze-krótkie wakacje we dwoje. Okupione co prawda pełnym wyrzutu:
- A dlaczego tak bardzo chcesz się nas pozbyć? – wyartykułowanym tuż przed naszym wyjazdem przez Nowego Człowieka.
Pozbyć się? Skąd. Wymagałam cięcia.
Cou-
pure.

















wtorek, 17 kwietnia 2012

2.058

W wywiadzie z Tomaszem Kwaśniewskim Zygmunt Bauman robi - jak zawsze - zajmującą wykładnię internetu i trafnie opowiada o tym, że ludzie lgną do portali społecznościowych, żeby zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne, „potrzebę uspołecznienia, bycia w towarzystwie, dzielenia się uczuciami, nawet najintymniejszymi”. „Ludzie garną się do internetu dlatego, że im nie wychodzi takie życie, w którym mogliby być pewni, że ich nie odtrącą, nie wykopią, nie skażą na banicję, a w internecie obiecuje się im gwarantowane towarzystwo.” A później jest jeszcze o własności intelektualnej („Jeśli ja panu dam dolara i pan mi da dolara, to każdy z nas ma po jednym dolarze. Ale jak ja panu dam myśl i pan mi da myśl, to każdy z nas ma dwie myśli. Na tym właśnie polega różnica między kradzieżą dolara i przyswojeniem sobie myśli czy melodii.") i o gadżetach kompensujących poczucie wyobcowania.



A to mi przypomina pewną parę, której się niedawno przyglądałam, ukradkiem. Lubię patrzeć na obcych ludzi przy śniadaniu, śniadanie obnaża głębiej, niż kolacja. Do kolacji w hotelowej restauracji goście nadciągają w makijażach, krawatach, wyreżyserowani na pseudo- albo i na nie-pseudo eleganta. Teatrzyk, eau de parfum i wysokie obcasy. Na śniadaniach noszą jeszcze ślady snu, naturalność nie roztartą goleniem albo podkładem. Ospale napominają rozbrykane dzieci, wymieniają niedokończone czułości, socjologicznie - nic ponad śniadania.

Para zza sąsiedniego stolika przyciągała uwagę. Kobieta, w płynnych granicach czterdziestki, tuż przed, albo tuż po, wysoka i postawna, nie piękna, ale intrygująca i bardzo zadbana. Szczupłymi palcami odrywała kawałki bułki [ten silny, władczy gest!], obierała jajko. Jej towarzysz, bodaj w tym samym wieku, co bogdanka, ciacho w typie Clooneya, dzięki siwiźnie wytrawniejszy, niż kiedy miał z dwadzieścia lat, metroseksualnie odziany w górę pasującą do dołu i to w kilku warstwach, a na dobitkę jeszcze fantazyjnie zamotany w szalik. Sprawiali wrażenie pary z rynku wtórnego [cóż, mam skazę wymyślania fikcyjnych życiorysów nieznanym, ale oni nie byli małżeństwem od siedemnastu lat, choć bez wątpienia w relacji].

A więc kobieta odrywała strzępy bułki, kawałek po kawałku i miażdżyła je białymi zębami, pełna ekspozycja zgryzu za każdym razem, zanurzała łyżeczkę w jajku na miękko, esencja celebracji.

Mężczyzna raz po raz pogryzał piętrową kanapkę. Popijał kawę kącikiem ust. Absorbowało go nie śniadanie, ale iPhone. Charakterystycznym gestem rozgarniał nieistniejące po płaskim wyświetlaczu i się uśmiechał albo gniewnie marszczył do wskazań i odzewów zabawki. Napomniany przez towarzyszkę, odwrócił ekranik w jej stronę [a przy okazji tak, że mi ułatwił łypanie]. Przeglądał zdjęcia. Niedobre, szerokie plany, banalne ujęcia okolicznych pejzaży, katalog, jak myślę, „dzień wczorajszy i co w ciągu niego porabialiśmy”. Nic specjalnego, w istocie, ale dla niego to było i tak lepsze od towarzystwa tu i teraz atrakcyjnej kochanki.

Smutna story przy śniadaniu.


Nie jestem bez grzechu i też przecież skalana cyfryzacją. Rejestruję i oglądam post factum zarejestrowane, tracąc - niewątpliwie - własne tu i teraz. Mam konto, a nawet dwa, na fejsie, mam bloga, kupuję w necie, płacąc z konta w wirtualnym banku. Ale nadal wolę smak świeżego chleba od „pokaż obrazy dla chleb” (tak, banalna parabola, ale co ja poradzę).

Khkeh, pokrzepiłam się.






PS. Za pełną netową wersję wywiadu z prof. Baumanem oczywiście trzeba, rzecz jasna, zapłacić ;)



poniedziałek, 16 kwietnia 2012

2.057

Co prawda po tej stronie ulicy rosła tylko jedna kępa krzaków, ale Erna nie chybia. Rozpędzona na Superszybkim Bicyklu wycelowała właśnie w nią. Cel i bum. Zarośla okazały się z solidnie pokrytego kolcami ognika, niestety!, więc w domu spryskiwałam Ernę płynem do odkażania niemal od stóp do głów. Erna chlipała, mniej z bólu, bardziej, myślę, z urażonych ambicji.
- Jesteś wielką cyklistką. – pocieszałam rekonwalescentkę. – Nie przewracają się tylko ci, którzy nie …
- Kto tu jest psychiczny?
– upewnił się Nowy Człowiek, przemykając przez kuchnię pod błahym pretekstem.
Ale kiedy Erna się skonfrontowała z lustrzanym odbiciem gęstej siatki szram na prawym policzku i zawyła:
- No i jak ja będę wyglądała w tej szkole z takim czymś na buzi?
Nowy Człowiek z szorstką czułością pocieszył:
- Dobrze. Będziesz się mogła chwalić kolesiom, że walczyłaś z tygrysem szablastozębnym i że wygrałaś.

Ta wizja przyniosła bezapelacyjne ukojenie rowerzystce.

piątek, 13 kwietnia 2012

2.056

Słowo-wytrych brzmi zaraz. Zaraz do ciebie podejdę, zaraz zobaczę, zaraz zaraz.
Zaraz ci włączę komputer [ale tylko na kwadrans].
Zaraz sprawdzę, co z płytą, dlaczego się zacina, spójrz – porysowana.
Zaraz poszukamy tego pluszaka/twoich pantofli/złotej farbki.
Zaraz, bo kończę herbatę. Zaraz, bo się mięso przypala. Zaraz, bo mi się nie chce, bo teraz nie mogę.
- ZARAZ!
Erna zaplata zniecierpliwione ramię za ramię.
- U dorosłego człowieka zaraz to jest chyba tydzień. – rzecze.
I ma rację.

Póki co jednak kamera już jej nie rejestruje, prześlizguje się po plecach Erny napiętych w oczekiwaniu, przemyka po skupionej twarzy Silnego, Silny uruchamia i unieruchamia koparkę. I oto już Nowy Człowiek, Nowy Człowiek w oku cyklonu, w soczewce kamery, siedzi rozparty na kanapie i raz za razem naciąga palcem wirtualną cięciwę, żeby nią cisnąć w świnie jednym za drugim wkurzonym ptakiem.
- Nowy Człowieku. – mamrocze głos z offu. – Nowy Człowieku, chodź za mną.
- Zaraz
. – bąka indagowany.



I w tym miejscu pojawia się pytanie. Ściśle związane z fabułą. Immanentnie wręcz.
Drodzy Państwo, czy ktoś z Państwa hodował żółwia?
A jeżeli hodował/hoduje, to czy ma jakieś porady, którymi mógłby się podzielić? Żółw wodny? Lądowy? Jaki? Jaka trudność hodowania? Ilu procentowe ryzyko porażki?

Albowiem Nowy Człwiek zamarzył sobie zrealizować fantazję. I już go nie kręci psp ani Lego Death Star. Nowy Człowiek chce żółwia.
Wiedzą Państwo może, jak podejść do tematu?


Ponieważ oczywiście jest okazja. Co prawda jedna z internetowych księgarni sypnęła mi niedawno w mailu pomysłami, którymi rzekomo da się z sukcesem obskoczyć potrzeby zainteresowanego ośmiolatka [w pierwszym odruchu wybrałam oczywiście ten cudny tyci rower z bocznymi kółkami], ale jednak kusi mnie, żeby wziąć temat na klatę.

Pierwsza Komunia. Moment obdarowywania smarkaczy laptopem, tabletem, quadem.
Że mnie brzydzą takie zwyczaje i to dla szeregu przyczyn, więc już od września wdrażam instruktaż o sile przeżyć duchowych, nie mających związku z prezentami. Ostateczne rozwiałam też ewentualne oczekiwania Nowego Człowieka w zakresie sprzętu komputerowego i konsoli do gier. Nowy Człowiek sfiksował się zatem na istocie do kochania, do aplikowania sałaty i wyprowadzania na trawę [bo dar musi być, cha].

Proszę, pomóżcie, bezradnej :)




Tymczasem wróćmy do transmisji on line. Piątek wieczór, dopijam herbatę, Silny dłubie przy żółtej koparce, Erna pospiesznie szkicuje coś na wystrzępionej kartce, a Nowy Człowiek unicestwia prosiaki.
Za dwie godziny, wciśnięty między koc a materac na swojej kanapie z ociąganiem powtórzy formuły do jutrzejszej spowiedzi [z pewną dezynwolturą, bo taka maniera jest akurat w czołówce manier].
- A teraz się walę! – zachichoce przy „moja wina” i z emfazą trzepnie się w klatę.


czwartek, 12 kwietnia 2012

2.055

Do dentysty albo do fryzjera znikam ukradkiem. Wymykam się chyłkiem pod błahym pretekstem przed końcem obiadu, a później telefonuję z samochodu do gabinetu, że się spóźnię:
- Pięć do siedmiu minut. Zatrzymało mnie coś. Ważnego.
Trzylatek w rozpaczy albo markotna sześciolatka.
W poczekalni – bo minęła moja kolej - nerwowo splatam i rozplatam palce, wiercę się, prostuję i podwijam nogi pod fotel, na zmianę. Co chwilę sprawdzam wskazania zegarka.


[Ten obraz jest oczywiście przesadzony i niewątpliwa nieprawda. To oczywiste - nie ma tak paranoicznych matek. Matki genetycznie potrafią zarządzać swoim czasem oraz emocjami bobasów. Pechowo jednak tylko wyraziste historie się gładko sprzedają, więc i moja musi być z charakterem, żeby znalazła czytaczy.
A zatem, dla potrzeb fabularnych pielęgnuję urojenie, że istnieje trudność w wyjściu z domu po raz drugi tego samego dnia. Pierwsze wyjście, ucieczka do pracy, jest warunkowo akceptowalna przez kongres nielatów. W drugim wyjściu kuli się zuo oraz podszepty szatana. ]


Tak więc urojenie miewa się dobrze, chorobliwie rozpamiętuje desperackie „mamo nie wychodź! nie dzisiaj!” i tak dalej, ja tymczasem beztrosko oglądam tefałen-trzy-po-trzy na telewizorze lekarza, poleruję paznokcie rękawem, usuwam resztki posiłku spomiędzy zębów małym palcem i z fantazją wywijam klapkiem.
Spokój i rekreacja.


Wracam. Silny smutno na mnie patrzy.
- Mamo, - mówi i chlipie, wręcz się zanosi imaginacyjnym płaczem. – Mamo, ciebie nie biło i ja zapuakałem.

Aua.

środa, 11 kwietnia 2012

2.054

Mam niekiedy wrażenie, że to taka gra, żeby odhaczyć w oznaczonym czasie wszystkie punkty na szlaku, codzienny bieg po tej samej planszy. Za wyjazd z domu trzy minuty przed czasem – dodatkowy rzut kostką i chwila na pilny telefon do koleżanki (później pech i bonus przepada w korku na Warszawskiej). Dwa pola do tyłu za zaległość z wczoraj, bo w drodze do pracy musisz wstąpić tu albo tam, tracisz sześć i pół minuty i ich nie nadganiasz. Odczekujesz kolejkę za dzisiejsze nadrabianie poślizgu z ubiegłego poniedziałku (lista zaległych spraw w kalendarzu generuje codzienny monit metalicznym brzękiem, nie usuwaj punktów z listy przed ich wykonaniem). Kilka chaotycznych ruchów w dół i w górę planszy w czasie pracy i choćby armagedon nie opóźniaj wyjścia, bo dotarcie po czasie do bazy „placówka edukacji” równa się dyskwalifikacji.

Później nie bywa luźniej - obiad, lekcje, upychanie z nieletnimi stroju na karate.
Pranie.
Pranie jest mityczne. Za dwa prania w ciągu doby masz jedno oczko do przodu gratis w planszy z kolejnego dnia.
Podobnie - za wstawienie pieczeni na konto jutrzejszego obiadu.
Po dwudziestej trzeciej co prawda w części zdychasz z wyczerpania, ale wykonałaś już co najmniej ćwiartkę z przewidzianych na dzisiaj zadań.
Brawo.
Sama sobie bijesz brawo, kiwasz się w auto-entuzjastycznym aplauzie (a w ręce żelazko), bo pionkom z gry w „mama-mama-mama” to poniekąd rybka.



Macierzyństwo jest doświadczeniem totalnym przeczytałam dziś kątem oka w korku na Garbarach (pochwalone korki, tylko dzięki nim na bieżąco skanuję prasę).
Ech, totalnym, totalnym, wiem to od sporego czasu. I bezwzględnie absorbującym we wszystkich obszarach. I tak dalej. Codziennie, dzień w dzień, miesiąc po miesiącu. A kolejne miesiące liczy się w latach. Co prawda nie zrywam się już do nocnych karmień, ale nie narzekam na nadmiar nocnego relaksu. W ogóle – na nadmiar rekreacji. Na niedosyt ogarniania. Na jakikolwiek deficyt w procedurach obcierania smarków. Co daje oczywiście niepowtarzalną satysfakcję (cóż, w istocie daje), ale – do licha! – jest krańcowo ciężką pracą.



Czas na regularne blogowanie się wchłonął w któryś z codziennych algorytmów typu „kolorowa bielizna na lewo, białe na prawo”, albo „przetarcie po posiłku blatów”. Żalmi.


A żeby zakończyć tezą uniwersalną, to pozwolę sobie zauważyć, że prywatne kobiece dramaty sprowadzają się w istocie także do tego, że po powszedniej krzątaninie nic nie zostaje, żaden ślad, żadna trwała szrama na czasie. 
Nie ma z tego żadnej katedry ani poematu. Ubrania się brudzą, posiłki znikają, a świeżo zamiecioną polepę brud pokrywa regularnie, każdego dnia.


…dzieci rosną (tu – dziecko na gościnnych, świątecznych występach, już niemal nastolatek, a ledwie wczoraj leżał mi na brzuchu w dniu tak zwanego przyjścia na świat, sprężysta krewetka, trzy i trochę kilograma).

























… kolejne święta będą, są, mijają.






Życzę Wam, którzyście tu jeszcze przetrwali, dobrego poświątecznego czasu!
Najlepszego po Świętach!
I niech się Wam darzy ;))))