poniedziałek, 1 grudnia 2014

2.264 [O pawiu, papudze i innych przyczynach pychy]


Piszę ten tekst od dwóch tygodni. Piszę, kasuję, znowu piszę, odkładam.

-----------------------------------------------------

- Tak, - rzecze spod tablicy, buzia w ciup, kolanka razem – powinniśmy być dumni ze swego miejsca urodzenia. Ale z czego jeszcze?
Uszaty młodzian podnosi się z ławki.
- Z daty … - odpowiada.


W dumie z nie swoich osiągnięć bijemy, we the People, rekordy świata.

-----------------------------------------------------

Dwa tygodnie temu poszliśmy na głosowanie samorządowe, a wieczorem napisałam parę zdań o patriotyzmie, o chodzeniu do urn i o budowaniu dwudziestojednowiecznej tożsamości na osiągnięciach husarii, Rzplitej od morza do morza i odwadze powstańców. Oraz o gotowości ofiary. Ofiary z życia.
Później się aktualne państwo – w sensie instytucjonalnym – popsuło przez aferę z podliczaniem. Tekst mi nie współgrał z realiami.
Za to dziś rano, na osłodę, niektórzy się obudzili w całkiem nowych miastach.

-----------------------------------------------------



Od kiedy mam prawa wyborcze zawsze chodzę wybierać, a precyzyjniej (i od jedenastu lat) – chodzimy, bo od kiedy mam dzieci, tłukę się do komisji wyborczych z nimi. I z każdym kolejnym rokiem coraz świadomiej analizuję z nielatami listy kandydatów i przyczyny stawiania krzyżyków. Teraz przy wyborczym stoliku szmuglowałam wiedzę o trójstopniowym samorządzie terytorialnym i o parytecie. W którejś małoletniej głowie zostaną po tych ćwiczeniach jakieś detale, myślę, w którejś zostanie ich mniej, ale chcę mieć poczucie, że osadzam nielaty w rzeczywistości i w otaczającym świecie. Świecie zasiedlonym nie przez baśniowych rycerzy, różowe jednorożce, ani nie przez gnomice, za to z całą pewnością - przez mądrzejszych albo mniej rozsądnych włodarzy, którzy dysponują wspólnymi środkami (my z tatą też się do tego dokładamy, rozumiecie) oraz wspólną przestrzenią.
Przy białoczerwonych urnach potężnie indoktrynuję.
Obowiązkowo głosujemy moim głosem na kobiety.

I kiedy chłodnym niedzielnym południem wracaliśmy z obwodowej komisji wyborczej numer ileś, i kiedy myślałam o tym, jakie to dla mnie ważne, żeby nauczyć nieletnich brania osobistej odpowiedzialności za wynik wyborów i za to komu – jako społeczność – powierzamy wspólne interesy, przemknęła mi myśl z gatunku „komparatystyka praktyczna”, o jedenastolistopadowym patriotyzmie. Od patriotycznych wzmożeń z płytą chodnikową w ręku nie minął wtedy przecież nawet tydzień. Pomyślałam gwałtownie o surmach bojowych, o racach ulicznych i o ułanach pod okienkiem.

Bo jeżeli odpuścić egzotykę rac i potyczek z policją (tak, tak, to oczywiście margines), pozostaje szeroka rozpiętość uczuć i emocji – to się jednak mieści bardziej w namiętnościach, niż w logice – więc cały wachlarz doznań sporej grupy osób spośród zbiorowości, którą można określić mianem „we the People”.
Nie podzielam tych przeżyć, a i tak trudno mi o nich pisać.
Przecież w tym wyrosłam, mam to tuż pod skórą, wiem co, i jak, i z czym. I wiem, jaka cienka granica dzieli obce mi, historyczno-nacjonalistyczne zapędy, od zachowania pamięci o przodkach i o korzeniach tożsamości.

Uff.

Cóż, mam problem z edukacyjnym patriotyzmem, z umiłowaniem ojczyzny w wersji szkolnej, z „wychowywaniem dzieci w duchu patriotyzmu” w rytm pieśni bojowych z drugiej wojny, z dydaktycznymi kwestiami w rodzaju „dlaczego powinniśmy naśladować postacie pierwszoplanowe z (i tutaj tytuł jakieś powieści) oraz „czy i dziś warto postępować jak (i tutaj imiona i nazwiska albo pseudonimy jej bohaterów)”.
(Nie, nie warto naśladować i co to w ogóle za pytanie? Jak na nie odpowiedzieć z sensem? Nie da się wykoncypować logicznej odpowiedzi na tak zadaną kwestię, skoro postacie z powieści żyły w pozytywizmie albo w czasach pańszczyzny. Ewentualnie walczyły pod zmasowanym ostrzałem wroga za stolicę.)

Mam co prawda w pakiecie pewne handicapy, moje nielaty są dwunarodowe, więc z biologicznych względów nie muszę ich hodować na ultralokalsów, ale wiem, że nawet gdyby moi potomkowie (oraz potomkini) byli rasowo wyłącznie znad Odry, Warty i Wisły, nie dałabym rady ani ułanom pod okienkiem, ani chłopcom z bagnetem na broni. Oraz że rozkwitają pąki białych róż, a ty, mój rozmarynie, rozwijaj się i nie płacz, dziewczyno ma, bo w partyzantce nie jest źle.
I jest tak zapewne od czasu, kiedy urodziłam dzieci.
Bo się wtedy podskórnie przekonałam (co za banał!), że żeby zrobić człowieka, trzeba czasu i wysiłku.
Żeby go zabić, trzeba niewiele. Chwili.

Więc nie ma mowy o pielęgnowaniu w naszym domu pragnień, żeby złożyć życie na ołtarzu ojczyzny. Że najwyższym, najpiękniejszym wyrazem patriotyzmu jest śmierć.
Chociaż oczywiście zaciskamy kciuki, żeby życie nie zweryfikowało tej opinii.

Więc wiedza i pamięć przeszłości – tak. Natomiast jestem najdalej od kultywowania „Polski od morza do morza”, „Polski, przedmurza Europy”, ewentualne „Polski, pawia narodów i papugi”. Nie chcę moich dzieci hodować ani na ofiary narodowych kompleksów, ani na profitentów zasług historycznych, wygranej bitwy pod Grunwaldem i odsieczy wiedeńskiej.

Chciałabym, żeby byli dumni ze swojego teraz i się czuli odpowiedzialni za to, co będzie.

-----------------------------------------------------

I tyle o patriotyzmie i tytułem odpowiedzi na komentarze pod poprzednim tekstem.

Mam wrażenie, że dobrze, że poczekałam z upublicznieniem.
To powyborcze, nowe dzisiaj jest w jakimś sensie symboliczne.









środa, 12 listopada 2014

2.263 [O 11.11.14]


Czytałam wczoraj posty na fejsbukowych profilach moich znajomych z Warszawy i nagłówki doniesień medialnych i skręcała mnie ta sama irytacja, co każdego roku tego dnia od kilku lat, nie ma to jak kultywować tradycję jedenastolistopadowej rozwałki.
Kulminacja nadeszła z wieczornymi wiadomościami w ogólnopolskim dzienniku.
- Stadion Narodowy ocalał – rzekła z ulgą spikerka, hipnotyzując oko kamery wytrzeszczonymi oczami – ale ucierpiały znaki drogowe i wiaty przystanków.
… oraz trawniki, chodniki, drzewa, ogrodzenia. Rowery miejskie. Autobusy, tramwaje. Fasady domów. Wymieniać dalej?
Szykowaliśmy się na wojnę domową jedenastego listopada?
Później kamerzysta wyłuskał z tłumu maszerujących ładną dziewczynę z długimi włosami.
- Trzeba być patriotą – wyrecytowała licealistka do podsuniętego mikrofonu. Promieniała uroczystym wzmożeniem. – Trzeba iść, a nie siedzieć!
Symptomatyczne w kontekście obecnie siedzących przez 48 godzin jej sąsiadów z marszu.

Niepodległość, patriotyzm, Wielka Polska, Bóg, honor, ojczyzna. Armia.

Na czele marszu, przed rozciągniętym banerem identyfikującym idących jako rzeczoną armię postawiono jedenasto- albo dwunastoletniego chłopaczka ucharakteryzowanego na powstańca warszawskiego. Bardzo, bardzo niefajnie. Bardzo mnie to dotknęło.
Mam wyraźnie inny słownik wyrazów obcych (ten, w którym tłumaczą, co znaczy patriotyzm i jak on się objawia) i mam inaczej skalibrowany patriotyczny diapazon. Rozumiem historyczne przebieranki, podziwiam grupy rekonstrukcyjne, co roku jeżdżę oglądać te prasłowiańskie w Grzybowie i te średniowieczne w Grunwaldzie, ale wszystko się we mnie sprzeciwia rekonstruowaniu powstania warszawskiego przy udziale równolatków moich nielatów. Nie. To okrutne. Niestrawne.
Po pierwsze – powstanie nadal jest świeże. Po drugie – to była masakra, a nie jakiś patriotyczny festiwal, żeby to sobie teraz „patriotycznie” odtwarzać przy świątecznych okazjach.
O makabryczny pomniku Małego Powstańca!
Kogo to kręci? Kto by świadomie wysłał swoje dzieci na śmierć?

W moim słowniku patriotyzm nie jest gotowością do złożenia ofiary z życia moich dzieci. 
Z mojego własnego też zresztą nie. Od mojego życia "patriotom" wara.
Boję się ludzi, którzy szafują takimi deklaracjami, boję się gładkich twarzy komunikujących do kamery „gotowość ofiary”. Wokół ciepły listopad, radosna rocznica niepodległościowych wydarzeń sprzed stu lat, a gładkie twarze płynnie obracają w ustach "patriotyzmem-poświęceniem-ofiarą". Oraz Bogiem, honorem i ojczyzną. Oko im nie drgnie.
A ojczyzna to kostki brukowe powyrywane patriotycznymi dłońmi chuliganów i zdemolowane wiaty.
Boję się tego, co gładkie twarze mają w głowie. I tego, że znajdują tak potężny odzew wśród dwudziestolatków i gimnazjalistów ucharakteryzowanych na powstańców.

Oraz, niestety, wśród chuliganów.
Życzyłabym sobie kiedyś wiarygodnej wykładni. W którym to dokładnie miejscu bogoojczyźniany patriotyzm się płynnie przesącza w klanowe rozgrywki zadymiarzy? I dlaczego mam traktować poważnie deklaracje gości o gładkich twarzach, jeżeli ich „Bóg, honor, ojczyzna” się skanduje przy akompaniamencie wybuchającej racy?
I kostkę brukową też trzeba wtedy wyrwać i nią cisnąć w policjanta. A twarz, zawczasu, ukryć za maską.


----------------------------------------------------------

W Poznaniu 11 listopada był, jak zawsze, świętem słodkich jak ulepek rogali. Rogale się - tradycyjnie - jadło wprost z tytki na ulicy, przed straganem. Balony z helem ulatywały nad tłumami, pachniało watą cukrową z dodatkiem kolorantów, grał kataryniarz. Tandetne, odpustowe święto całego miasta, lubimy chodzić 11 listopada na ulicę Święty Marcin.
A patriotyzm to płacenie podatków i wrzucanie odpadków do kosza.
Oraz zwrócenie ekspedientce uwagi, że wydała za dużo reszty. Bo patriotyzm to uczciwość w drobnych i w dużych sprawach. I dbałość o wspólną przestrzeń - chodnik, wiatę, fasadę.

11 listopada jestem bez zastrzeżeń dumna z Poznania, z poznańskiej umiejętności zabawy tego dnia, ze świętowania w tłumie na ulicach, pełną parą. Z jedzenia, tańców, śpiewania.
A w repertuarze niekoniecznie „My, Pierwsza Brygada”.








poniedziałek, 10 listopada 2014

2.262 [O ja!ja!ja! w spektaklu "Projekt: Matka"]


Kiedy pędziłam fantastyczną es-trójką i gdzieś w okolicach Gorzowa się wdałam przez telefon w rozmowę z koleżanką (spokojnie, za kierownicą siedział Ojciec Dzieciom!), więc kiedy rozmawiałam z kumą o tym, po co w listopadową sobotę pruć na kilka godzin do Szczecina, dwie i pół godziny w tę i dwie i pół godziny w tamtą, przypomniała mi się anegdota, którą opowiada Katarzyna Żak.
Otóż pewnego dnia ją i jej męża, Cezarego Żaka odwiedziła mama aktora. I ledwo starsza pani zdjęła płaszcz i umieściła okrycie na wieszaku, syn zaczął się szykować do wyjścia.
- Dokąd idziesz? – spytała mama Żaka.
- Na spotkanie – brzmiała odpowiedź – z ciekawym człowiekiem.
- A z kim to takim? – drążyła rodzicielka.
- Ze mną.
Zasłona przybytku opada.

[I ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mi nic nie odskoczyło i że wszystko jest, jak dawniej.
A tych, którzy mnie nie znają i nie uwierzą, że mam pod sufitem bez zmian gilał pies. I tak to.]

Bo otóż się złożyło, że z powodu niemożności i niedających się przewidzieć przeciwności losu, ostałam się, obok kapitalnej prowadzącej, Bogny Czałczyńskiej i takichże aktorek ze spektaklu, więc pozostałam jedyną panelistką na spotkaniu po spektaklu „Projekt: Matka” w Teatrze Kana w Szczecinie.

Tu dygresja prawna.
W spektaklu „Projekt: Matka” nie ma tekstów z mojej książki „Projekt: Matka”. Są za to teksty moich znakomitych koleżanek z sąsiednich blogów, o czym zaraz. Jeżeli zaś chodzi o ochronę prawną tytułu do utworu, bo na offie parę osób mi zadało takie pytanie, to się przyjmuje w literaturze prawnoautorskiej, że tytuły zasadniczo nie są odrębnymi utworami i nie podlegają ochronie. No, chyba, że chodzi o nowe, fantazyjne słowa typu, dajmy na to, „Ferdydurke”. Z takiego to właśnie kłopotliwego powodu tytuły niektórych filmów albo gier są zgłaszane do ochrony w Urzędzie Patentowym jako znaki towarowe. To blokuje ich dalsze wykorzystywanie. Tym niemniej zasadniczo autor (albo autorka, cha!) nie ma roszczeń do tytułu swojego utworu. Koniec noty prawnej.


Spektakl jest fenomenalny.
Jak zwykle oczywiście nadużywam przymiotników opisujących stany ekstremalne, ale dziewczyny z Teatru Kana przy asyście bezdzietnego reżysera płci męskiej (czyż to nie symptomatyczne, że bezdzietny i facet?) zrobiły poruszające do kości przedstawienie o byciu matką. Chapeau Bibianna Chimiak, Marta Giers-Sanecka, Karolina Sabat!

Nie śmiałam się.
Część publiczności wybuchała raz po raz radosnym chichotaniem, głównie w momentach, kiedy ze sceny lały się sekwencje tak zwanych brzydkich wyrazów. Albo kiedy pachniało groteską, trudną do udźwignięcia na poważnie.
Tym niemniej to było na poważnie.
Nawet, kiedy wjechały na scenę wściekle jazgoczące plastikowe zabawki.
Albo kiedy świat matki-pierworódki się niespodziewanie zamknął między kotarami z pieluch. Tetra, tetrę widzę. Biało. A zawartość rzeczonej, jednorazowej, nie woniała czekoladą.

Wydawało mi się, że z grubsza znam teksty moich znamienitych blogowych sąsiadek, Dagmary Klein (www.la-terra-del-pudding.blogspot.co.uk), Pierwszej Żony (www.pierwsza-zona.blog.pl), Kasi Salek ("sistermoon"), Bajki (www.radziecki-termos.blog.pl), Moniki Grudzień (www.fjakfrustratka.blogspot.com), Agnieszki Sujaty, bo przecież czytałam je stale i od zawsze. Ze sceny brzmią mocno. I jakoś inaczej. Są głosem pokolenia wściekłych matek.
Pomyślałam też, oglądając, że świetnie, że to nie jest monodram. Trójgłos aktorek pierwszorzędnie oddaje prosty fakt, że nie ja jedna jestem taką wariatką, i nie ty jedna jesteś taką wariatką, że jest nas więcej, matek, którym macierzyństwo nie spłynęło z pastelowego obłoczka i nie osiadło na wzruszonym serduszku kołderką z budyniu, wymazując całe ja! ja! ja!.
Niezmiennie lubię moje ja! ja! ja!
I JA już wiem (mójBoże, po tych wszystkich latach…), że mam prawo mieć moje ja!.
Ciągle jest jednak tyle młodych kobiet, którym się mówi, że macierzyństwo anihiluje kobiece ja!
Powinnaś, musisz, tak jest, tak było i tak ma być.
I cicho być.

A właśnie, że guzik prawda.

Ten spektakl na płycie dvd albo pendrive powinien być w obowiązkowym pakiecie szpitalnym po porodzie.
Po porodzie obejrzeć raz, a później raz na tydzień. Raz za razem.


No i ciekawą miałyśmy debatę.
Dla mnie się zaczęło od tego, że byłam ciągle poryczana. Ja, która zasadniczo nie płaczę się zbeczałam przy Ave Maria matki z siatami (i nie, nie mówcie, że to banał, najpierw zobaczcie). Spektakl operuje plastycznymi obrazami, matka z siatami oburącz w sytuacji scenicznej assumptio in caelum się dla mnie okazała nie do udźwignięcia. Pękłam na gładko.
A później rozmawialiśmy o Matce Polce.
- Jaka Matka Polka? – zakrzyknęły dyskutantki. – Nie ma żadnej Matki Polki! Jesteśmy wolne od stereotypów ---
--- i tak dalej.
(na szczęście uczestniczki debaty w większości nie miały misji, żeby ewangelizować własnym macierzyństwem, jako jednym właściwym i poprawnym).
Ale po kilku zdaniach z prawa, z lewa i ze sceny wyszło na to, że Matka Polka jest jednak wiecznie żywa w przekazie naszych matek, ciotek i koleżanek. I że nieśmiertelne jest sączenie jadu.

Rozmawiałyśmy też o tym, że fundamentalne znaczenie ma kobiece wsparcie i przekazywanie wzmacniającego doświadczenia. A nie ocenianie.

Zajmujący był także wątek, niemal zarzut, że przedstawienie nie daje żadnego pozytywnego przekazu, niczego o głębokiej więzi matki z dzieckiem i płynącej stąd satysfakcji (pewnie tak, jakby dziecko nie było częścią tego układu).
Ciekawe, bo ja tak nie odbieram spektaklowej narracji ja!ja!ja! (ja już nie mogę, nie daję rady, nie ogarniam).
Fantastyczna więź z dzieckiem i miłość nie unieważniają naszych lęków, strachów, ani zmęczenia, które nigdy nie mija. No i tego:
- O której się dzisiaj kładłaś?
- O 23. I o 0:17. A później o 1:48. I 3:14.

Słowem: jesienno-zimowe must see: „Projekt: Matka” w szczecińskim Teatrze Kana.

***


Dziękuję Bognie Czałczyńskiej za zaproszenie i za fotografie!








poniedziałek, 3 listopada 2014

2.261 [O planie przedśmiertnym]


Fasady domów wrastają w chodniki. To są porządne robotnicze domy z początku ubiegłego wieku, szerokie na dwa okna i solidne drzwi między nimi.
Do domów wchodzi się po ociosanym w prostopadłościan kamieniu. Stopień jest szary, chodnik też jest szary, równy, biegnie przez kwartały identycznych domów o elewacjach z cegły. Odróżniam je, wąskie szeregowce – jeżeli w ogóle – i się orientuję, gdzie jestem po sąsiedztwie sklepów (a tych jest tu coraz mniej z każdym naszym pobytem), po mikroskopijnej stacji benzynowej na rogu ulicy, po szyldzie punktu usługowego, którego od lat już tu nie ma.
Belgia, Hainaut, wiosna lato jesień zima 2014.

Przed kolejnym skrzyżowaniem rząd domów się urywa, w wyrwie na szerokość kilku mieszkań stoją pawilony z blachy falistej, jeden za drugim, oddzielone parkingiem. Wnętrza pierwszej hali zajmuje sklep z tanią odzieżą, w kolejnej jest dyskont spożywczy. Parking obrośnięty chaszczami pachnie rozkładem liści. Małe kółka sklepowych wózków turkoczą po nierównej nawierzchni.
Niegdysiejszy dobrobyt i prosperita robotniczej dzielnicy regionu przemysłowego lata temu ustąpiły miejsca rozpadowi i biedzie. Starości.
Kolejny segment hali z półfabrykatów niedawno odnowiono. Świeża farba w żywych kolorach ładnie się mieni, ktoś do połysku wyczyścił duże tafle szyb przy wejściu.
Zostaw po sobie tylko dobre wspomnienia, głosi slogan reklamowy, a nie koszty.
Dom pogrzebowy ma w ofercie sporządzanie finansowego planu przedśmiertnego, to zdroworozsądkowa propozycja, nie zostawiaj rodziny z perspektywą debetu.
W sąsiednim budynku rozlokowała się hurtownia materiałów budowlanych, dalej jest jeszcze wyposażenie wnętrz i pusty plac manewrowy.

Kiedy przejeżdżaliśmy tamtędy po raz pierwszy, slogan reklamowy zachęcający do finansowej refleksji o pochówku mignął mi tak szybko i był na tyle zaskakujący w sąsiedztwie bieda-sklepów, że go odnotowałam peryferiami. Nie uwierzyłam. Następnym razem byłam już czujniejsza, zawczasu przygotowałam telefon, żeby robić zdjęcia. Kiedy zwolniliśmy tuż za dyskontem z odzieżą, zgarbiona kobieta, cała w czerni, podeszła do wielkoformatowego nadruku o harmonogramie przedśmiertnym, zadarła głowę i zaczęła czytać. Albo kontemplować, nie mogłam jej fotografować w tak prywatnej chwili, była jak włoska staruszka z kalabryjskiej, powiedzmy, prowincji, w czarnej rozszerzanej spódnicy do pół łydki i w czarnej chustce związanej pod brodą. Jedną ręką się wspierała na pałąku torby na kółkach, kraciastą tkaninę wydęły zakupy, które właścicielka upchnęła wewnątrz.

Śmierć oswojona, udomowiona w planie finansowym, wstąp, a przedstawimy ci symulację wydatków bez konieczności zlecenia nam twojego pogrzebu. Kobieta w czerni nie wstąpiła. Kiedy, ciągnąc torbę zakupów, odeszła zrobiłam reklamie kilka zdjęć przez uchylone okno od strony pasażera.

----------------------------------------------------------

Dom pogrzebowy, albo – literalnie – Centrum Pogrzebowe (paralela między nim a centrum handlowym jest ewidentna), więc Centrum oferuje w jednym budynku stoisko z urnami na każdą kieszeń, kwiaty ze sztucznego tworzywa, usługę krematoryjną i salę pożegnań. Karawan i goście pogrzebowi wjeżdżają na teren centrum handlowego, defilują przed sklepami z odzieżą, z żywnością, z wyposażeniem wnętrz.
Żałobnicy parkują samochody przy stanowisku do wczepiania sklepowych koszyków.
Śmierć jako oferta galerii handlowej.

Oferta banków dla szukających kredytu, oferta dziecięcych mebli dla młodych rodziców, oferta profesjonalnej kalkulacji wydatków wynikających ze śmierci dla zainteresowanych śmiercią. Jest popyt, jest podaż. Albo w odwrotnej kolejności, kto wie.




----------------------------------------------------------

Wiele lat temu wiele razy obejrzałam „Amadeusza” Miloša Formana, zaabonowałam to w kinie. Urzekało mnie, a teraz się tego nie wstydzę, radosne umpa-umpa mozartowskich oper sprowadzonych do kilku taktów, popkulturowa wiwisekcja geniuszu (… nuty, które płynnie zstępowały na pięciolinię z powietrza) i wybuchy histerycznego śmiechu (W.A.M. co prawda był genialny, ale poza tym też nie całkiem normalny, wiecie/rozumiecie).

Film zamyka długa sekwencja pogrzebu Mozarta. Kompozytor, zszedłszy w nędzy i przy niewątpliwym, w filmowej narracji, wkładzie Salieriego kończy strącony do zbiorowej mogiły z trumny wielorazowego użytku. Takiej z ruchomą ścianką.
Ta scena trwa i trwa do wtóru Requiem.

--- Confutatis maledictis

Najpierw czarny karawan zaprzężony w czarne konie turkocze po mokrym bruku osiemnastowiecznego Wiednia (nieuniknienie pada!), później wyjeżdża za bramę miasta (piszę to z pamięci, sprzed dwudziestu lat). Koła karawanu się topią w gliniastym błocie gościńca.

Flammis acribus addictis

Tania trumna się chwieje i niemal spada w kloakę. Leje, wieje i zapada wieczór. Nietrzeźwy jest karawaniarz i pijany pracownik cmentarny, a na koźle się rozpiera rozanielony Salieri. Ciało geniusza spowite w prześcieradła się spycha w nicość jak śmieć, jak wstydliwy odpad, ku zwyrodniałej uciesze jego adwersarza.

Voca me cum benedictis ---

Nie wiem, czy śmierć ujęta w plan finansowy jest mniej groźna, słabiej łyska piszczelą.
Czy mniej straszy.

----------------------------------------------------------

W filmie nędza i niełaska skazały artystę na pochówek z dala od przepychu katedralnej kaplicy.
Klientom Centrum Pogrzebowego odpowiednie środki finansowe umożliwiają nabycie usługi funeralnej pomiędzy promocją na sery albo kiełbasy, a „kup bluzę od dresu, spodnie dostaniesz za 1 euro”.


Czytałam ostatnio „Niebko” Brygidy Helbig.

[Brygida Helbig, Niebko, wyd. W.A.B. 2013, str. 28]

Przez przypadek złożyło się tak, że w okolicach Wszystkich Świętych. 

Książka nie jest o śmierci, przynajmniej – nie wprost i nie wyłącznie o niej, a kawałek, który cytuję wyżej jest tylko częścią opisu wielokulturowego świata na kresach, który przestał istnieć. Ujęło mnie spojrzenie na śmierć jako na kobiecą rzecz, jest coś prostego i prawdziwego w przeprowadzeniu linii od porodu do śmierci, w oswajaniu śmierci przewidywalnymi gestami, w robieniu tego, co trzeba.

Kobiety z opowieści Helbig oswajały śmierć wspólnymi obrządkami. Rytuały przejścia – na ten świat i z niego jako domena kobiet i jednocześnie – jako element spajający wspólnotę.



Oswajanie śmierci przez dodanie jej do oferty centrum handlowego mam za przekroczenie granicy.







wtorek, 28 października 2014

2.260 [O bezspornym październiku i III Wielkopolskim Kongresie Kobiet w Poznaniu]


Nieuchronny koniec dobrej pogody dało się przeczuć już dwa tygodnie temu w pewnym sieciowym spożywczym dyskoncie, kiedy to w miejsce pryzmy kostropatych, woniejących gruntem ogórasów usypano stos z tych półmetrowych, szklarniowych. Próżniowo zafoliowanych.
Ogórek w folii napotkać w Lidlu – idzie zima.
Jak w radiowej reklamie jakiegoś parafarmaceutyku – koniec października zapowiada nadejście listopada.
Nieodwołalnie.
A październik z listopadem płynnie przekierowują do skojarzeń z Wielkopolskim Kongresem Kobiet w Poznaniu, mam wewnętrzny imperatyw, żeby to odnotować na blogasiu, przecież w tym roku sama w nim, w kongresie, lekko zamieszałam własnym głosem i ciałem. W sensie, że obecnością ciała.

I zostałam z potężnym niedosytem po panelu o sztuce matek.
Po tych wszystkich tutaj (i w realnym matkowaniu) latach, i po wszystkich napisanych słowach, i wypowiedzianych zdaniach coraz mniej otóż wiem, jak i co mówić o macierzyństwie. O tym, co mnie uciska, a co napędza i jakie to ma znaczenie, o ile w ogóle ma, sensu largo.

Kazimiera Szczuka postawiła tezę, że figurę Matki Polki się teraz zastępuje figurą Supermatki i że to zły kierunek, niewłaściwa trasa. Kobiety średnio śpią o dwie godziny krócej, niż te z pokolenia ich matek, trzeba umieć z czegoś zrezygnować i tak dalej.
Cóż, na figurach to jest oczywiście w miarę łatwe. Jak w szachach, królowa, goniec, szach – mat. Matka Polka, poświęcenie, patriotyzm i ofiara. Supermatka – superkariera, superdziecko i superkochanka. W superwysprzątanym mieszkaniu na kredyt na czterdzieści lat.
A w realnym świecie z czego mam zrezygnować, skoro z dzieci się nie da łamane przez nie chcę/nie mogę? Z prania?
Z malowania rysów twarzy na twarzy co rano?
Z zerwania się o świcie każdego dnia i pójścia do pracy?

Mam jedną ponurą myśl, myśl wszeteczną, bo stawiającą w opozycji jedne matki przeciwko innym matkom, ale ją wyartykułuję, co mi tam. Odnoszę otóż mgliste wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku i w grze obyczajowej w niemożliwe macierzyńskie układanki, matki z modelu tradycyjno-domowego mają jednak łatwiej. To oczywiście rozumowanie na figurach i modelach, czysto-teoretyczne-rozważania, ale załóżmy, że modelowa tradycyjna matka jest do kości przekonana, że jej miejsce jest przy dzieciach, mężu i w domu, że to jest jej powołanie, żeby się spełnić w wychowaniu, obiadach i w praniu.
No to ona ma z gruntu łatwiej, niż ja, bo jej odpada nieustająca drżączka o to, że pliki do pracy jeszcze nieopracowane, lektura zaległych pism w polu, a na jutro, na 10:30 wpisałam do kalendarza spotkanie.

O, przeklęta emancypacjo, co nam dajesz w zamian?
Co poza nerwicą?
No jasne, SATY-SFAKCJĘ.
Science fiction.
Fiction factory.

Macierzyństwo to sztuka, sztuka matek.

Z drugiej strony, z tej przeciwnej do narzekania mam jednak potężną przyjemność z tego, że Wielkopolski Kongres Kobiet się tak skutecznie wychylił w stronę matek, że miałyśmy centralny panel, półtorej godziny gadania.

A że dominującym doznaniem z ostatnich dni jest u mnie wyczerpanie, więc narzekam i artykułuję frustracje.

- Co nam dzisiaj zjobiłaś na obiad? – zagaił wieczorem Silny.
Dziś padłam martwa, nic nie ugotowałam.
- Zjedliście w szkole. – opowiadam.
Foch. Fosio. Foszunio.
Amen.

*** 

A tutaj subiektywny (i narcystyczny …) wybór kongresowych fotografii.
Autorka zdjęć: Barbara Sinica.









czwartek, 23 października 2014

2.259 [O inspirującym przepływie doświadczenia]


Dawno nie czytałam niczego równie pozytywnego o doświadczeniu macierzyństwa, jak kilka powściągliwych i bez zadęcia zdań z rozmów Zuzanny Ziomeckiej z matkami prowadzącymi firmy.
Do wyhaftowania na kilimie.


Jak pogodzić macierzyństwo z prowadzeniem firmy?

Instynktownie. (…) Ja ufam naturze. Stawiam jako priorytet rodzinę, a reszta jakoś się układa.
Najważniejsze jednak jest to, że się kochamy. 
(…) nierzadko brakuje czasu na kosmetyczkę, oczekiwaną konferencję, romantyczną kolację, czy choćby seans w kinie, ale z drugiej strony dzieci kiedyś wyfruną z gniazda, a obecny okres nigdy nie wróci.

[Anita Hawryńska,
prezeska zarządu Edificio sp. z o.o., mama czwórki dzieci]

***

Trochę boję się super-mam, super-wyrobionych, doskonale godzących wszystkie obowiązki i mających jeszcze czas na kosmetyczkę.
Myślę, że najważniejsze jest być hojnym we wszystkim, co się robi - i w pracy i w rodzinie. A lekka frustracja pozwala pozostać w pogotowiu, aby mieć lepsze rozeznanie, co jest najważniejsze w danym momencie.
Pozostawanie nie do końca doskonałą mamą pozwala okazać empatię, choćby wobec kolejnego drugiego śniadania pozostawionego na stole lub koleżanki, która odwołuje spotkanie, bo właśnie rozchorowało jej się dziecko. Dla mnie pogodzenie pracy i macierzyństwa to po prostu pogodzenie się ze sobą.

[Zofia Pinchinat-Witucka
prezeska Fundacji Polska-Haiti, mama trójki dzieci]




Proste, bezpretensjonalne i inspirujące. Nie musisz być superwoman na rynku pracy, żeby się dobrze ze sobą czuć. Co prawda nie zawsze starcza czasu na kosmetyczkę, ale przecież opiłowanie samej sobie paznokci we własnej łazience nie jest jakąś potężną kwestią.
… o drugiej nad ranem, z budzikiem w telefonie na szóstą trzydzieści ;)

Bardzo bliskie jest też mi takie spojrzenie, że najważniejsza jest rodzina, a reszta się jakoś ułoży. Co się oczywiście wydaje o hektary odległe od psychologicznego bla-bla na temat, że „przede wszystkim się zatroszcz o siebie”, a w samolocie to w końcu dorosły pierwszy nakłada sobie maskę z tlenem. Tymczasem priorytet ustawiony na rodzinę nie wyklucza dbałości o moje potrzeby (MOJĄ pracę, MOJE lektury, MOJE wyjazdy na kursokonferencje w Pcimiu), ale teraz jest taki czas, że to potrzeby nielatów są na świeczniku.
Co do zasady, ale bez przesady. Et caetera.

… moje potrzeby, MOJE, a jeszcze kilka lat temu pytałam się siebie gdzie jestem – JA, a nie moja laktacja, MOJE ciało, a nie potężna bańka brzucha niepodobna do zwykłej zawartości MOJEJ odzieży.

Wymądrzam się tu dzisiaj niczym Madame Bovary macierzyństwa, matka w statecznym wieku rodzicielstwa, już jej opadł kurz i pył po demolce, jaką robi pierwsze dziecko, ale pacholęta jeszcze nieopierzone, jeszcze nienauczone samodzielnego latania jak trzeba.
Więc coś tam się jeszcze tli z pierwotnego ognia i laktacyjnej eksplozji prolaktyny (tutaj robimy zgrabną woltę i gnamy w porównania z ogniem pożądania u Mme Bovary), więc się nadal tli, ale to już nie pożar, to raczej kominek.
Trzaskają polana, nielaty grzeją ręce.

--------------------------------------------------------

Czy znalezienie równowagi między pracą zawodową a macierzyństwem jest możliwe?
Eeee. No pewnie, że nie.
Ale robię to w końcu każdego dnia od jedenastu lat.
Dziwne.
Brak równowagi, który jest równowagą. Nieustająca lekka frustracja, która nie jest nieszczęściem, przeciwnie. Zachwyciło mnie, że ten rodzaj psychozy jest dość powszechny u zawodowo zaangażowanych wielomatek. Klękam. I się dziko cieszę.

A nie à propos życia zawodowego, ale à propos trójmacierzyństwa, to czasem się z trudem hamuję wobec obcych mi matek trójek, tych – jeszcze - z obłędem w oku, tych, które mają za mało rąk i beznadziejnie szukają pomocy łypiąc w niebo. Z chęcią bym im przekazywała wyrazy solidarności i empatii w bezsile. Rzadko przekazuję, bo najczęściej się wstydzę, zaczepianie nieznajomych na ulicy nie jest jednak w naszych narodowych genach.

--------------------------------------------------------

Na grafice, którą kiedyś spotkałam w internetach młoda kobieta połową siebie podaje niemowlęciu butelkę mleka, a drugą połową, odzianą według korporacyjnego dress code’u pracuje na urządzeniu mobilnym.
I właściwie nie jest ani tu, ani tam, bo ponurym, sfrustrowanym wzrokiem patrzy przed siebie. Załóżmy, że w odległym, zawieszonym w niczym punkcie, w który łypie spomiędzy dziecka a firmy widzi siebie i to taką, jaką chciałaby być, wyciągniętą na ciepłym piasku nad wodą, wyczerpaną wędrówką na jakimś górskim szczycie. Z dala od niemowlęcia, lata świetlne od firmy.
Grafika smutna jak nie wiem co.
Może dlatego, że jest o opozycji (Working Mom vs Stay-At-Home Mom i co jest najlepsze dla naszych dzieci, rzyyyg).
Dla naszych dzieci z pewnością nie jest najlepsze, żebyśmy miały osobowość mnogą, myślę.








poniedziałek, 20 października 2014

2.258 [O postkoitalnej]


Znacie to?
Prezerwatywa się zsuwa w trakcie namiętnych wygibasów, albo ---
Odkładasz tabletki na miesiąc, żeby poczuć przez chwilę własny cykl hormonalny, a on obiecuje, że będzie uważać, albo ---
On co prawda już odszedł, więc antykoncepcja też poszła w odstawkę, ale wrócił na chwilę po książki, płyty, po ubrania i został do śniadania, albo ---
Znacie to, prawda?
Rano po wewnętrznej stronie uda płynie biała, gęsta strużka i myśli też płyną jak zwariowane.

W Poznaniu robi się dalej tak:

-----------------------------------------------------

Ale, ale, zanim tu opowiem o Poznaniu wróćmy do początku tej brzydkiej bajki. Na początku jest ich dwoje – małżonków, narzeczonych, kochanków. Jednak od teraz ona zostaje sama (nawet, kiedy on ją wozi od Annasza do Kajfasza, siedzi z nią i trzyma ją za rękę na szpitalnych korytarzach – ona jest sama).

-----------------------------------------------------

Lekarz pomocy doraźnej – bo się trafił akurat weekend i dostępność publicznej służby zdrowia na poziomie dla zaawansowanych – więc lekarz pomocy doraźnej ma na oko dwadzieścia parę lat, jest szczupły, schludny, w obcisłym swetrze pod fartuchem z logo jakiegoś czempiona farmacji. Siedzi za biurkiem i zapisuje tabele w formularzu.
- Proszę o receptę na antykoncepcję postkoitalną – mówi pacjentka.
Przysiadła na brzegu krzesła z torbą kurczowo ściśniętą na kolanach, dorosła, ale po pensjonarsku zawstydzona wydukaną właśnie między liniami deklaracją, że się przed momentem zmysłowo tarzała w prześcieradłach.
Lekarz wolno podnosi wzrok znad wypełnionych tabel. Chrząka. Zaschło mu w gardle.
- Słucham? – pyta z emfazą. – O co pani prosi? – męski głos przechodzi w dyszkancik.
- O receptę – powtarza pacjentka, jej głos też się zaciął – na-anty-koncepcję-post-koitalną. Potrzebuję recepty …
Powietrze tężeje od niewypowiedzianych dogmatów. Biurko się zwęża i wyciąga w ambonę, zamiast żrącej woni eteru albo zapachu szafki z lekami – olibanum.
- Nie wypisuję recept na leki wczesnoporonne – recytuje zakładnik wyznaniowych aksjomatów w przebraniu lekarza. – Proszę wyjść z gabinetu i poprosić kolejną osobę. Żegnam panią.
Ale …
Ale.
Ta scena mogła trwać. Mogło dojść do gwałtownej wymiany zdań na temat publicznego charakteru placówki i braku możności odmowy wypisania recepty na legalny środek leczniczy dopuszczony do obrotu w kraju. Nie wczesnoporonny, a postkoitalny. Mogły popłynąć łzy i zaklęcia, mogło dojść do próby emocjonalnego szantażu.
To nigdy nie działa. Żadna metoda nie łapie, pacjentka jedzie do szpitala.


- Potrzebuję receptę na antykoncepcję postkoitalną – mówi kobieta i się przechyla przez wysoki blat szpitalnej rejestracji.
Cztery albo pięć pielęgniarek okupuje niskie fotele w głębi kanciapy.
- Słucham? – mówi siedząca najbliżej.
Kobieta powtarza zdanie o recepcie jak mantrę.
- Badanie jest odpłatne – pielęgniarka siedząca najgłębiej wstaje i się chwyta pod boki gestem dojarki. Jest potężna i groźna. Marszczy twarz. – Sto osiemdziesiąt złotych plus koszt badania krwi. I trzeba czekać. Rodzące wchodzą najpierw.
- Ile? – cicho pyta kobieta. - Czekać?
- Ile wypadnie.
Kobieta wyciąga dwa stuzłotowe banknoty z portfela, a później staje pod ścianą w szpitalnej poczekalni. Co prawda ma ubezpieczenie zdrowotne i prawo do nieodpłatnych świadczeń w placówkach publicznych, ale to prawo się tu na nic nie nada.

Jest także inna wersja. Kobieta nerwowo stuka w menu telefonu i w listę kontaktów. Dzwoni do kilku koleżanek. Anka obiecuje, że zadzwoni do Magdy. Jest niedziela rano, jedzą rodzinne śniadanie. Magda po chwili oddzwania, że sama już co prawda nie wie, bo od kilku lat nie potrzebowała, ale porozmawia z Dagmarą. Dagmara przesyła esemesem prywatny numer do lekarza. Lekarz odbiera połączenie mimo niedzieli rano, podaje swój domowy adres. Otwiera drzwi, kasuje dwieście złotych, podaje kobiecie płaskie opakowanie.

To jest wyłącznie kwestia kilku stów, jak zawsze w sprawach, które się wiążą z macicą, zapłodnieniem, rozmnażaniem homo sapiens. Te sprawy, w których sumienia jednych płoną świątobliwym wzmożeniem, u innych się załatwia od ręki, o ile się ma za co.

… o ile jest się z miasta i ma się do dyspozycji wiele aptek. Bo nawet w dużym mieście niektóre apteki „takich rzeczy nie sprzedają”. I nie, nie mogą sprowadzić na jutro na zamówienie. Nie było pytania.
- Coś jeszcze podać? – pyta farmaceutka.
- Nie, nie, dziękuję. Z zestawu witamin dla ciężarnych póki co nie skorzystam, pozwoli pani.
Pacjentka wychodzi z apteki i w gniewie trzaska drzwiami.


-----------------------------------------------------


Nie organizuję Poznańskiej Grupy Wsparcia dla tych, którym odmówiono antykoncepcji postkoitalnej. Te historie przychodzą do mnie same, zastępami.
Boję się takiego świata i to boję się podwójnie – dla siebie (ale ja sobie poradzę) i dla mojej córki, jej koleżanek …


-----------------------------------------------------


Oddajmy tymczasem głos lekarce z publicznego szpitala (przeprowadziłam ten wywiad naprawdę, od miesięcy zbieram materiały):
- Przychodzą prosto z klubu, pijane. Awanturują się na korytarzu. Jakby nie mogły poczekać do rana. Trzeba się było zabezpieczyć. A one się rżną, z kim popadnie. Same się proszą o takie sytuacje.
A ja tylko pytałam, dlaczego procedura w publicznej placówce służby zdrowia nie może wyglądać tak, że kiedy pojawia się dziewczyna w potrzebie, jest badana, a później dostaje receptę, którą może zrealizować w przyszpitalnej aptece? To mogłoby trwać kwadrans.
- … człowiek na dyżurze nie odpocznie, całą noc tu przyłażą. Nie zostawię porodu, żeby się zająć pijaną …

Żadna z dziewczyn, z tych, z którymi rozmawiałam o postkoitalnej nie pognała do lekarza z klubu, żadna nie była nietrzeźwa (a nawet jeżeli byłaby, to czy można ją traktować jak wyjętą spod prawa?). Wszystkim się zdarzył wypadek z mężem albo ze stałym partnerem. W większości mają już dzieci.

Znacie to?
Posłuchajcie, czy tak jest w porządku? Czy tak nam odpowiada?


-----------------------------------------------------


Mnóstwo leków ma skutki uboczne, te na nadciśnienie mają, te na problemy skórne i te, które są na choroby stawów. Nawet leki przeciwbólowe, dostępne obok lizaków przy kasie w supermarkecie mogą rozstroić to i tamto.
A kto słyszał, żeby lekarz ze względów moralnych odmówił wypisania recepty pacjentowi z problemami z krążeniem? Albo temu, który przyszedł obsypany jakimiś pryszczami? A przecież wysypka to drobny kłopot w porównaniu osteoporozą, jaskrą albo zaćmą wywołaną sterydami.
Dzieci są szczęściem i błogosławieństwem, ale w trzy godziny po stosunku o jakim dziecku rozmawiamy?



Więc niech się wreszcie o tym zacznie mówić. Że dostępność pigułek postkoitalnych jest żadna – i to w dużych miastach. I że wszystko wymaga kasy. Bo nawet w publicznym ośrodku zażądają niemałego haraczu. A później będziesz krążyć po mapie w poszukiwaniu apteki, która to sprzedaje.


Znacie to?




W tej sytuacji puenta może być tylko taka, jak ta Doroty Wellman, szeroko w ostatnich dniach omawiana i z lewa, i z pudelka i z prawa.