środa, 30 maja 2012

2.064

Potrzeba podpisania realiów jest silniejsza, niż rozwaga – w istocie! rzecz jasna!, każdy grafoman potwierdzi to z werwą. Wystarczy, że napisałam, że nie mogę [pisać] i oczywiście zaczęłam znów móc.
Och i ach.

Przy okazji - już wiem, jaka kropla mi się przelała. Która kropla. Niespodziewanie udało mi się ją nazwać przy prasowaniu. Albo przy – powiedzmy – lirycznym rytuale codziennego prania.
Chodzi mianowicie o tę od ja wam powiem, jak to NAPRAWDĘ być matką.

Prawdopodobnie skutkiem stronniczej selekcji lektur (tygodniki włączając), przez tendencyjny dobór lajków na fejsie albo w efekcie jakichś kosmicznych wahań odniosłam otóż ostatnio wrażenie, że jest w dobrym tonie w 2012 popisać się umiejętnością zdefiniowania jedynie słusznej definicji matki. Sama nie jestem bez grzechu, w końcu od blisko dziesięciu lat obrabiam tę działkę, ale – wiadomo – belka we własnym oku jest raczej mało widzialna.

Tzn. nie była do tej pory widzialna, ale ją nagle ujrzałam.

Zdałam też sobie sprawę, że czytam cudze teksty i nie czuję katharsis, że żaden tekst mi w 100% nie odpowiada. Więcej – nie odpowiadają mi własne. I coraz bardziej się przychylam ku tezie, że macierzyństwo jest do tego stopnia z indywidualnego doświadczenia, że każde pisanie go w klimacie oto jedyna prawda jest skazane na porażkę.

I jeszcze to babskie piekło, obgadywałam je ostatnio w damskim gronie, jak to własnoręcznie i nawzajem dolewamy sobie smoły do gara.
Co ona wie o wychowaniu, ma jedno dziecko i od ciąży nie pracowała.
Co ona wie, ma co prawda dwoje, ale za to jakie małe.
A tamta, a tamta, jej na bieżąco pomaga teściowa i matka.
Co ona mi tu gada.
Żyjesz z trójką dzieci za minimum socjalne? Nie? To się nie mądruj, mała.

Efekt tego jest taki, że próżno szukać pociechy. Próżno szukam ja.



A chciałabym wiedzieć, jak to się stało, że panującą religią tego kraju (wyjąwszy Paczaizm, za to włączywszy buddystów i apostatów) jest Kult Smarkacza. W ścisłym związku zresztą z nadrzędnym przykazaniem, że „wyłącznie winna każdemu życiowemu niepowodzeniu dziecka jest jego matka”.

Chcę wiedzieć – tytułem banalnego przykładu - dlaczego odrzucając a priori możliwość udziału nielatów w jakichkolwiek weekendowych działaniach tak zwanych kreatywnych (typu papranie się w mokrej glinie pod kierunkiem hipsterek parających się instruktażem albo twórcza kuchnia feng-shui dla dwulatków) czuję ukłucie niepokoju pod którąś łopatką. Nielaty nie biorą udziału, bo kreatywne mnie nudzą. Na śmierć. I amen.

Co prawda amerykańscy naukowcy dowiedli, że dzieci regularnie uczestniczące w animacjach nie wykazują większego potencjału, niż dzieci nie uczestniczące w nich wcale, ale – KTO ICH TAM WIE?

I dlaczego kiedy moje dziecko jest nieprzygotowane z liczebników angielskich, a jego kartkówka nadaje się do przemiału – też mam ukłucie pod łopatką. Dlaczego uważam, że to ja nie dopilnowałam, a nie, że dziecko zlekceważyło sprawę?

I dlaczego jest takie ważne mieć płaski brzuch w tydzień po porodzie – pies wąchał czy miałam, czy nie – a to, co się dzieje trzy-sześć-dziewięć lat po porodzie już nie jest takie ważne (uwzględniwszy, na przykład, kwestię organizacji czasu i wygospodarowania go na ćwiczenia aerobowe albo salsę).
Gdzie artykuły o goniących, jak kot z pęcherzem matkach dziesięciolatków?
O skrajnym wyczerpaniu, które nie mija z ząbkowaniem.

I gdzie jest o tym, że to po prostu życie. Nie kara ani nie żadna sadystyczna religia.

Chciałabym gdzieś przeczytać, że panowie i panie, otóż życie bywa i takie.

Chciałabym, żeby mi to powiedziała jakaś matka z siwą brodą do pasa.
Młodszej nie dam wiary.




wtorek, 29 maja 2012

2.063

Otóż – nie wiem.
Chwytam Silnego i ziuuup! – unoszę go z podłogi, Silny się we mnie wczepia, jest nadal moim niemowlątkiem, chociaż już przecież przeczuwam, wiem, że zaraz mu to bezpowrotnie przejdzie. Z krągłych kopytek wyrosną kościste stopy i za kilka lat mu kupimy buty w rozmiarze większym od mojego.
- Pierożku! – łaskoczę Silnego.
- Ozeszku! – rewanżuje się Silny. – Ogójćku!
Gili-gili.

Nie wiem.



Minął maj, Nowy Człowiek był u I Komunii i – kluczowa konstatacja po uroczystości - obyło się bez kiermaszu sprzętu multimedialnego i zawodów w kto dostał lepszą konsolę, komputer, cokolwiek. Lepsze lego. Wydarzenie się działo - jakimś cudem - w wymiarze duchowym, nawet w miarę głęboko i nie bezrefleksyjnie, cuda na kiju panie i panowie, w obecnych czasach. Jednak mnie rozśmiesza obstalowywanie restauracji na trzy lata naprzód, żeby Komunia miała oprawę. Hi hi. Za pierwszokomunijne przyjęcie zabrałam się w sobotę przed kulminacyjną niedzielą, powróciwszy nad ranem z podróży służbowej i niesłużbowego wieczorku w stolicy (jeszcze raz dzięki, dziewczyny!).

Nowy Człowiek nie miał więc nowych lakierków na I Komunię (starych zresztą też nie miał), a goście nie zjedli rosołu ani dewolaja i nie wypili kompotu wiśniowego, za to – to była najlepsza I Komunia, jaką można sobie było wyobrazić, rzekł główny zainteresowany w niedzielę pod wieczór i mam wrażenie, że wierzył, w co mówi. W wymiar duchowy obrzędu inwestowaliśmy przez ostatnie miesiące, wszyscy, co dodatkowo mnie skłania do refleksji, że niewiele przychodzi bez wysiłku. Bez własnego, osobistego zaangażowania rodziców.

Więc nie wiem i wiem zarazem.


Wiem, że mijają nieprzespane noce i liczne karmienia i te wszystkie trudy świeżego macierzyństwa tak radośnie eksploatowane to tu, to tam z okazji sobotniego święta. Laktacja, butelka, szczepionka, bioderka. Mama może, mama nie może, mama seksi, nie seksi, umi, nie umi. Mi mi.

Wiem, o buacha cha cha, że kwestia jak wrócić do pracy po macierzyńskim jest kwestią chwili. Wiem też z doświadczeń, że tak to ujmę, osobistych, że później również jest życie. Oraz po odstawieniu dziecka od chusty i piersi.

Więc przejściowo mnie, powiedzmy, znudziło zastanawianie się nad macierzyństwem w wymiarze bardziej absorbującym czasowo od rzeczonego.

Mam wrażenie, że wszystko już zostało powiedziane i to po tysiąckroć.
Przy czym nie zostało powiedziane najważniejsze. Nigdzie.

A w takim stanie ducha nie da się pisać blogaska. Nie mam żadnych prawd oświeconych na podorędziu ani pewników.

Wiem, wiem, wiem i nie wiem.



- Czasami mnie denerwujesz, mamo. – szepce Erna.
Wyszeptuje mi prosto w ucho dźwięczne, drżące errr. Denerrrwujesz mnie – mówi.
Wiem.
Tak, jak wiedziałam, że uporczywe „j” Erny wyewoluuje któregoś dnia w „r”. Gdyż albowiem tak jest, że krągła dziecięca kończynka mija i mija mleczny, niemowlęcy zapach i wkładanie palca w kontakt. Dzieci – o dziwo – któregoś dnia się po prostu
 uczą chodzić, mówić, korzystać z nocnika, czytać i pisać gramatycznie, mnożyć w obrębie stu i wyciągać całkę z różniczki. 

Wiem.


Za to gratis i raz po raz mnie przeraża jakaś nagła myśl, inspiruje mnie jakieś krótkie zdanie, czasem pół frazy, a czasem kilka, jak ten kawałek z ostatnich „Wysokich Obcasów”:


Najpoważniejszy kryzys dopadł Dorothy, kiedy dzieci wyprowadziły się z domu. Macierzyństwo okazało się uczuciową inwestycją, która nigdy nie zwraca się w pełni. ''Myślę, że jestem tak żałośnie niedostosowana do tego życia, że moją nieobecność ledwie by zauważono - pisała Dorothy w pamiętniku. - Wypełniłam obowiązki rodzinne. Dzieci nie potrzebują już mojej uwagi. Przeciwnie, mam wrażenie, że czują się obciążone tym, że muszą mi poświęcać uwagę. Moje towarzystwo nie jest mile widziane. Cierpię na przerażający brak pewności siebie. Nie ma nikogo, kto porozmawiałby ze mną o moich problemach. NIKOGO. Pozwoliłam sobie pogrążyć się w najsmutniejszym stanie, w jakim kiedykolwiek byłam. Próbowałam o tym rozmawiać z Jackiem, ale nie potrafię. On nie chce SŁUCHAĆ.


Wtedy nagle i gwałtownie nie wiem, wiedząc zarazem, że to minie.


Ergo - spokojnych snów, Drodzy Państwo.
I cieszmy się chwilą.