poniedziałek, 27 lutego 2012

2.047

Redakcja otrzymuje liczne komcie, maile oraz esemesy (komcie na blogspocie moderuję bez pardonu, jak się nietrudno domyślić), czy i kiedy i dlaczego jeszcze nie doszło do zaprzestania przez autorkę wyżywania się na temacie [ANTY]macierzyństwa.
Otóż nie dojdzie do tego tak prędko.
Był event, jest temat i zamierzam go wycisnąć, wyeksploatować [ANTY]matkę (… lubię to liternictwo) do ostatniej subiektywnie zapamiętanej idei.




A dzisiaj foty, bo jak wiadomo w świecie „Faktu” - kiedy nie ma fot, nie ma faktów (albo wiarygodność tych ostatnich jest cokolwiek kontrowersyjna).

Czas Kultury” właśnie, ostatnio, w miniony piątek puścił w świat zdjęcia. Zwróćcie uwagę na promieniejącą Matkę-Założycielkę [ANTY]matki – Justynę Zimną i fantastyczne grafiki Joanny Ławniczak.









[zdjęcia ze strony www.eczaskultury.pl]



sobota, 25 lutego 2012

2.046

Żywieniowo-obyczajowy kontredans kontynuujemy przy śniadaniu.
Trzy kroki w przód, schodzimy do jadalni szeroką ławą.
Pierwszy jest Nowy Człowiek, na długich nogach, w podskokach gna się rozeznać, czy dowieźli cytrynową herbatę. Za nim podąża Erna, kapkę nadąsana, jak zwykła być co rano, cała w warkoczach, cała w gestach wykonywanych z emfazą, za to bez klapek, demonstracyjnie pogubionych na trasie. Później ja z Silnym u boku i słoikiem czekolady.
- Króliczku mały … - mamroczę w napadzie egzaltacji.
- Jestem … KJOWOM! – chichocze Silny. – JESTEM KJOWOM, MAMA! MUUUU!!! MUUUU!!! KJOWOM! MUUUU!!!
Wspaniale.
Pochód zamyka Ojciec Dzieciom z kartą do pokoju, ze śniadaniowymi akcesoriami … Krowy, z moją książką i z zapasową paczką herbaty cytrynowej.
Teraz każda para po dwa kroki w prawo. I obrót przez lewe ramię.



Szukamy stołu o parametrach wystarczających na obsadzenie go bandą.
Zespół Bitumicznej Ekstazy, mistrzowie samodyscypliny i luminarze wczesnego wstawania monopolizują centralną część jadalni. Wilgotne, obniżone od wczorajszego wieczoru basy poddają drobiazgowej analizie śródnocne zachowania społeczne własne (my poszliśmy o wpół do czwartej, a wy? o której? o, cha cha cha cha) i kolegi Marka. Kolega Marek/ butelka/ łazienka/ paw, a dalej to już tylko ustawa o ochronie danych osobowych, GIODO i prokurator. Tak czy inaczej - za wcześnie, Marku, koledzy twierdzą, że żenada, że Marek wysiadł o wiele długości zanim. Pararam-para.
Lepkie rechotanie.
- Mamo, a o czym oni rozmawiają? – pyta Nowy Człowiek.
I dlaczego tak donośnymi głosami.



W kontredansie następuje krótki galop, sześć kroków w podskokach między bufetem a krzesłami. Ukłon.
Nowy Człowiek się zawiesza nad filiżanką bez herbaty.
Kontempluje Mount Cukrovest na dnie, nierozpuszczoną zawartość pięciu tutek cukru.
Kanapka, Nowy Człowieku, tu czeka kanapka. Bułka z czekoladą.
Am am am.


W okolicach masła natykam się na Buraczkowego. Buraczkowy jest dzisiaj odziany, w odcieniach cery różano-fioletowy i nadal samiec alfa, półgłosem referujący koledze o półprzytomnym wyrazie twarzy walory kolejnych baz brunetki, jak się domyślam, tej w kardiganie.
Kiedy wracam po dokładkę (chleba bułek sera masła) Buraczkowego opadają wątpliwości moralne i się radzi Nieprzytomnego, czy aby nie posunął się za daleko z brunetką (a na imię jej Marta) na forum firmowym plenarnym.
- Eee. – poczytalność arbitra jest sporna, acz zainteresowani nie przywiązują do tego wagi. – eee, - mruczy Nieprzytomny.- tylko … tak ją … tak … na kolanach, tego, trzymałeś ...
Absolucja się dokonała.



W kontredansie kilka posuwistych kroków, powiedzmy, że po dwa w lewo, dwa w prawo.
Erna podłubała w płatkach i oto już zwisa z krzesła.
- Już nie mogę! – płacze. – Dużo zjadłam!
- Ja tesz dużo zjadłem! – uruchamia się Silny. Uruchamia się Krowa. Korzysta ze świeżo nabytej mowy, jak z nieopatrzonej jeszcze zabawki. – Mjenso! I sos! I makajon! I żelki!
Na jednym wydechu.
- Z porannych potrzeb tylko zjadłem. – Buraczkowy pełnym głosem zabawia załogę Bitumicznej Ekstazy.
- Mama, a to jest twoje ulubione śniadanie, że ci nie uciekamy? – pyta Erna.
Znowu siedzi, zamaszyście wywija sztućcami, kończy płatki.
Mhm, ulubione. Tak.
- Mogę się przejść? – reflektuje się Erna. - Bo mi nogi ścierpły.
Silny pyta:
- Mama, a mogę iś nadó?
- Jacek, a ty to masz trzy żołądki, Jacek. – zaśmiewa się gromko pracownica Bitumicznej Ekstazy.



W kontredansie tancerze wykonują ceremonialny dyg i się rozchodzą do swoich zajęć.


czwartek, 23 lutego 2012

2.045

Najpierw jest kwadrans mozolnego utrwalania konfiguracji nakryć. Ten nie tu, tamta nie przy tym, gra w gorące krzesła, dla tego herbata, trochę gimnastyki jak znalazł jako wstęp do kolacji, orzeźwiające preludium posiłku, dla mnie kawa, ale na koniec, z ciastem, jałowa przepychanka nad pustymi talerzami.
- I sok jabłkowy!
Nie zrzuć!
Nie ciągnij!
Hejmały patrzpodnogi ciągnieszobrusdziewczyno.
Uważaj!

- Dzisiaj polecam państwu stół szwedzki, – postawna kelnerka nachyla się nade mną nieco, tak to zdaje się ujmują w fabułach, konfidencjonalnie. – smażone ziemniaczki, kurczaczek, tilapia, zupka szczawiowa z jajkiem …
- A ja bym chciał herbatę. – jęczy ktoś.
Jakiś młody głos.
- A tutaj pyszne sałatki … - dobra kobieta wskazuje na blat tuż za plecami fluktuujących nielatów i jednocześnie omiata życzliwym wzrokiem kłębiący się …
Drobiażdżek?
Ładne słowo, omiata.
- Dla nich to, co zwykle. – mówię. – Dwa razy frytki z
nuggetsami. Bez keczupu.
Tak mówi ich matka, ich matka dobywa z siebie – też ładne słowo: dobywa – a więc dobywam z siebie westchnienie, prośbę, żądanie, żeby prędko, żeby jak najszybciej i bez zbędnej zwłoki.
- TO SAMO, CO ZAWSZE!
Bo dobre sobie, ależ to zabawne, o buacha cha, szczawiowa/sałatki/tilapia.





- Ja mam 149 a wy ile ile ile macie?
Czknięcie. Tak, bez wątpienia – to czknięcie. Dorodna brunetka spowita w krzywo spięty kardiganik ciężko opada na krzesło dwa stoliki dalej. A oczy jej … mój ty Boże, nie jak dwa szmaragdy, raczej jak dwa mętne bajorka na gładkiej, ładnej twarzy. Wyjazd integracyjny firmy Bitumiczna Ekstaza zaszczycił otóż nasz hotel. Integracja zaś, droga młodzieży, ma swoje prawa, alkohol podpijany ukradkiem w pokojach, jak na koloniach dla dwunastolatków w Dziwnowie albo w Rabce i damsko-męskie podchody na poziomie adekwatnym.
- Sto czterdzieści siedem. Siedem. Siedem. – bulgocze zataczający się towarzysz przystojnej pani. – Zaraz ci udowodnię … wodnię …
Znowu czknięcie.
- Tu mam kartę! – i mężczyzna ciska na stół niezadrukowany, wyjąwszy chipowe oko, plastik do otwierania drzwi. – To jest moja karta … do sto czterdzieści …
- Mamo, a co się stało temu panu?
- Niemożliwe, ja mam 149. – zaśmiewa się ładna.
Stolik brunetki obrasta kolejnymi pracownikami Bitumicznej Ekstazy.
- Mamo, - Nowy Człowiek energicznie tarmosi mój rękaw. – CO SIĘ STAŁO TEMU PANU?
Pan, buraczkowy na twarzy, w samym tylko podkoszulku, brudnawym albo beżowym ewentualnie rzetelnie przebarwionym w praniu, ten pan tak wymachuje rękami, jakby zaraz planował nimi zanurkować pod sweterek pani. Nie zważając na liczne towarzystwo pracowników i handlowych reprezentantów ani na zawodową hierarchię.
Ten pan jest dzisiaj na koloniach i chce wyrwać tę panią.
- Ja państwa najmocniej przepraszam. – kelnerka wróciła z naręczem tac, z zestawem dzbanuszków i dzbanków, filiżanek, łyżeczek i podstawek. – Najmocniej przepraszam za to …
Kelnerka dobitnie przewraca oczami.
Aaa ta-da-da-da-DAAA!!!
- Silny, nie strzelaj do pani!
Silny, też na koloniach, rozpasany, upadły i zero manier – celuje do kelnerki z imaginacyjnego oręża, dźwięk wystrzałów imituje natomiast realnie.
- MAMO, KIEDY BĘDZIE MOJE DANIE? – Erna przewiesiła się przez siedzisko krzesła i zwisa, wymachując nogami.
O-ho-ho, stopy w tych czarnych rajtuzach ma całkiem przetarte. Ciekawe, ciekawe.
… więc Erna macha z nudów albo z dekadencji, albo skutkiem złego jedzenia (stężone izomery trans i cukier biały) oraz nadmiaru czasu.
- MAM STO CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ!!! – buzuje właściciel buraczkowej twarzy.
- O-ja-pier-
do
le.
Chichoce nasza sąsiadka i popija czkawkę drinkiem sex on the beach.






Ferie z młodzieżą spędziliśmy w odległym, posezonowym zakątku kraju.




wtorek, 21 lutego 2012

2.044

Na fali skojarzeń wszystkiego z jednym i kobiecej opowieści, która daje siłę nieuchronnie zmierzam w stronę godnego podziwu coming outu Danuty Wałęsy i – chociaż to nie moja działka – recenzji.

Tak, wyznanie Danuty Wałęsy mnie zachwyca. Tak, unieważniam wszystko, co do tej pory mówiłam/jątrzyłam o pani D.W.. Tak, ta kobieta zrobiła rzecz ważną i wielką.



„Marzenia i tajemnice” połknęłam z łapczywością, mlaszcząc z każdą kolejną stroną donośniej i głośniej, wręcz z zachwytu siorbiąc litery. Książka bije rekordy sprzedaży, a że się plasuje w rankingach gdzieś między Cukiernią pod Amorem a Paulo Coelho, to odnoszę wrażenie, że sama ewentualność wzięcia jej do ręki, nie wspominając o lekturze wydaje się niektórym obciachowa. Niesłusznie. Bo warto, warto wręcz z przytupem, warto ze wszystkich tych względów, dla których warto się otworzyć na kobiece wyznania i na herstory. Herstory Danuty jest tym mocniejsza, że rewers wersji kobiecej, wersja Lecha jest taka spektakularna, mężczyzna z tej opowieści ma utrwalone miejsce w historii, nagrodę Nobla i już jest ikoną tego i owego, niczego mu nie ujmując i nie pomniejszając zasług.

Któryś z recenzentów napisał, że Danuta popełniła pięciuset stronnicowy list do męża. Owszem, ale ten list ma niewątpliwy walor uniwersalności. Danuta, postrzegana do tej pory jako żonamęża, postać z drugiego planu, konieczna, ale przezroczysta, tło nieledwie wychodzi oto z kuchni, z zaplecza, zza kulis do pierwszego rzędu. Dotychczasowa statystka ma w zanadrzu wielką improwizację, drugi plan – a to wstrząs! - mówi i myśli. Co więcej, okazuje się, że drugoplanowa Danuta myślała i miała refleksję przez cały ten czas, kiedy się zlewała z tłem. Nie wiadomo tylko, dlaczego dotąd milczała. Być może przez to, że jeszcze do przedwczoraj miała nadzieję, że mąż się domyśli.

Mąż się jednak nie domyślił, bo go wychowano do patriarchatu, a to jednostronnie wygodny układ damsko-męski.



Danuta jawi mi się ponad wszystko jako kobieta ze swojego pokolenia. Jest z generacji kobiet, które prowadziły dom i wychowywały dzieci w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Opowieść Danuty jest – owszem - fabularnie ciekawa i niezwykła, bo Danuta a to się spotyka z papieżem, a to gotuje z koleżankami obiad dla amerykańskiego prezydenta (rozczula mnie prostolinijność tych opisów i niepodważalny brak zadęcia), ale po odsączeniu fabularnych osobliwości - list statystycznej PaniKrysi do statystycznego PanaZbyszka byłby o to uboższy, bez wątpienia - pozostaje istotny manifest.

Danuta, w przeciwieństwie do swoich ziomalek z kolejki po mięso/po dywan/po relaksy dla całej rodziny nie wciska kitu, że ja to dopiero miałam ciężko, nie wiem, na co ty narzekasz. Znacie to? Te kąśliwe riposty matek, ciotek, teściowych w rodzaju za moich czasów nie było pampesów, codziennie prałam i suszyłam tetrę, niejęczmitu. Każda potencjalna skarga na niewygody bycia żoną-matką-pracownicą jest ucinana repliką, że za moich czasów nie było tego ani tamtego, na półkach w sklepie stał ocet, a dałam radę.
Dałam radę więc i ty dasz.

Cicho bądź.

Tymczasem nie idzie tu przecież wyłącznie o techniczne aspekty przewinięcia niemowlęcia albo o ilość i jakość składników do przygotowanie posiłku. Głównie, zdaje się, chodzi o percepcję. O postrzeganie siebie i swojej własnej harmonii/historii w kontekście rodziny i szerzej, o świadomość siebie, ale i o postrzeganie kobiet/matek jako istot społecznych.

No i o tak zwane docenienie. A raczej o nadanie wartości niezbędnej, choć zupełnie nie spektakularnej krzątaninie.

W zderzeniu postulatów naszego pokolenia z refleksją pokolenia matek rzadko dochodzi do porozumienia. Rówieśniczki Danuty z lubością chciałyby (nie mają wyjścia, żeby nie zaprzeczyć swojemu życiu?) powielać na nas schemat podporządkowania się i milczenia.

Danuta tymczasem mówi, że to nie było właściwe.
Przeprowadzono mnie z mieszkania do mieszkania z garnkiem nieugotowanej zupy, jakby mnie tam nie było. Nikt mnie nie brał pod uwagę, ani tego, co czuję/myślę.
To ważny fragment w książce. Danuta spostrzega, że była jak ów nieszczęsny garnek z obiadem transportowany cudzymi rękami ze starego mieszkania do innego, rondel, który utkwił jej w pamięci, mimo upływu z górą trzydziestu lat. Była niezbędną dekoracją. Bez podmiotowości, ręce do pracy, mebel.

Jest też tragizm w tych kawałkach książki, kiedy Danuta nie ma nic do opisania, żadnych nobli, papieży ani prezydentów, tylko kolejne dni spędzone na codziennym zagonieniu. Każdy z tych dni był osobnym wysiłkiem, a po latach nie zostało nic z tamtej krzątaniny. I ona to widzi. Nie mydli czytelnika żadną pocieszną dykteryjką, umniejszającą przeszły trud. Więcej, ona dostrzega, że internowany Lech co prawda siedział w odosobnieniu i pod dozorem, ale „Miał jedzenie, spanie, dach nad głową, ciepło w pokoju.” („Marzenia i tajemnice”, s. 220), ona tymczasem zostawała sama z gromadą dzieci i pruła przez pół Polski po pół świniaka, nie zważając na stan wojenny.

Ciekawe jest też, że Danuta zauważa pewną paralelę. Lech (i inni) nie traktowali jej podmiotowo, mimo, że ona – no do licha! – była przecież więcej, niż meblem, a ona, cóż, dbała o dzieci i to najlepiej, jak potrafiła, ale ani z nimi nie rozmawiała o tym, co się dzieje z ojcem, z nią, ani niczego nie tłumaczyła. Ograniczała się do działań pielęgnacyjno-instruktażowych, wychodząc z założenia, że dzieci i tak nie zrozumieją. A przecież rozumieją. Teraz, mając wnuki widzi, jak wiele.

Zauważyć to i napisać – czy to nie rewolucyjne?



W „Przekroju” z 6 lutego o „Danuta FM, kobiecym głosie w twoim domu” rozmawiają Sylwia Chutnik, prof. Małgorzata Fuszara i Agnieszka Mrozik, wykładowczyni gender studies. I ja, z całą moją genderową świadomością się wstydzę, kiedy tam czytam, że Danuta Wałęsa jest najgorszym, co spotkało Polki, gorszym od Grocholi i Kalicińskiej, gdyż albowiem „odmierza kolejne lata chrzcinami. Aż chciałoby się zapytać, a gdzie te «momenty»”. No i się nie rozwiodła, a prawdopodobnie powinna była.

Otóż.
Jeżeli wywrotową proklamację sześćdziesięcioletniej kobiety oceniać przez pryzmat braku opisów seksu, to ja studiowałam na innej uczelni gender.

Danuta natomiast jest po prostu zen.
Przyjmuje swoje życie takim, jakie ono jest, ma w sobie przekonanie, prostolinijne i szczere, że jej życie jest do przeżycia przez nią, a nie do outsourcingu. To nie jest żaden topowy trend, żeby zatrudnić trzy opiekunki do dzieci, kucharkę, sprzątaczkę i ogrodnika, a samemu się zająć karierą. Jej kariera toczyła się w ścianach domu, ale nie to jest dla niej bolesne. Najbardziej ją uwiera, że Lech nie docenił.

Danuta jest oczywiście produktem patriarchatu, bo dla niej czołowe znaczenie ma to, żeby mąż obdarzył uznaniem to, co robiła.

Mam wrażenie, że nasze pokolenie idzie jednak krok dalej. To nie „mąż ma docenić”, ale żądamy nadania społecznej wartości temu, co robimy w domu i czego nie widać, a co jest konieczne.
Oraz okupione wysiłkiem.


I dlatego test Danuty Wałęsy przeprowadzam na wszystkich, których podejrzewam o literaturę piękną. I staram się, jak mogę, żeby Wydawnictwu Literackiemu napędzać sprzedaż ;)








piątek, 17 lutego 2012

2.043

W środowej „Polityce” Piotr Stasiak pisze o „Plemionach sieci”. Jest kawałek o hejterach, bezlitośnie tropiących każdą zmarszczkę tej czy tamtej gwiazdki na pudelku. Jest o Demotywatorach i Wikipedystach, o graczach w Warcraft, o geekach i nerdach. W kilku liniach Stasiak napomyka o start-upowcach („Przyszli milionerzy. Przynajmniej w marzeniach.”) i młodych matkach. „Młode matki, oderwane od tradycyjnego modelu wielopokoleniowej rodziny, w którym siostry, matki i babki dostarczały niezbędnego wsparcia i wiedzy, znalazły je na forach internetowych”. Pomijam cokolwiek pobieżną analizę społeczności matek (po erze stycznióweczek i marcóweczek - która jest bez winy i nigdy nie łypała na adekwatne ciążowe forum na portalu gazety, niech pierwsza rzuci fotą ciężarnego profilu – więc oprócz ciąży i połogu, jest przecież i dalsze macierzyńskie życie).
Lubię natomiast trafność diagnozy.
Nie mam cienia wątpliwości, że internet kompensuje brak realnych, oświeconych i otwartych na dzielenie się doświadczeniem kobiet w zasięgu ręki. Bez wątpienia jest miejscem ucieczki dla młodych matek zamkniętych
tête-à-tête z niemowlęciem w mieszkaniu na czterdziestoletni kredyt. W internet można wskoczyć między zmianą pieluchy a karmieniem. I ekspresowo wyskoczyć do odcedzania przecieru z eko-marchwi. Bez wyrzutów sumienia.
Zaczynam mieć też niejasne wrażenie, że świadomość wspólnoty doświadczeń buduje siłę.
Wspólnota się dzieje co prawda online, więc w pewnym sensie i poniekąd na niby, ale i w jedności czasu i miejsca. W wirtualnej gminie.
Sama się sobie dziwię, że będąc bezsprzecznie analogową i dwudziestowieczną, piszę o sieciowym macierzyństwie niczym skończenie digital native. Cóż, moje macierzyństwo jest cyfrowe i to od przed-poczęcia.


Tak, nie spacyfikowałam jeszcze w sobie bulgotu z promocji [ANTY]macierzyństwa.


Był taki moment w SPOT-cie, mało znaczący dla głównych nurtów debaty, kiedy jedna z dyskutantek zarzuciła mi, że intencjonalnie podkreślam, że czytam, żeby dać do zrozumienia, że nie jestem wykluczona i poza głównym nurtem.
Ależ mam świadomość wykluczenia, rzekłam (czytaniem natomiast niczego nie podkreślam, po prostu regularnie zapoznaję się z tym czy z innym tekstem).
Tak, jestem wykluczona, bo macierzyństwo wyklucza z cosobotnich imprez. Ale kompulsywnie realizowana praca zawodowa też wyklucza z tego i z owego. Choroba również wyklucza i tak dalej. Marginalizujemy się we własnych światach, bo nie ma jednego mainstreamu.


Zachwycające mnie [ANTY]macierzyńskie larum natomiast to z jednej strony postulat własnej drogi dla każdej. Przebąkiwałam już tu o tym.
Z drugiej strony natomiast chciałabym w tym widzieć żądanie nadania wartości kobiecym przeżyciom. U Stasiaka kwietniówki uprawiają na forach błahe pitu-pitu o kolkach i alergiach.

Mam wrażenie, że nasza gadanina idzie jednak głębiej.









***


Chuda z „Macierzyństwem bez lukru” dały radę! Czytam właśnie o ich wyróżnieniu w blogoturnieju.
Gratulacje, Dziewczyny!


wtorek, 14 lutego 2012

2.042

Z promocją [ANTY]macierzyństwa (brzmi grubo!) było tak.
W lodowaty wtorkowy wieczór usiadłyśmy w trójkę na twardej – za to designerskiej - kanapie: zuzanka.blogitko, Agnieszka Szczepanek i ja. Po lewej i po prawej stronie Justyna Zimna i Michał Larek, na widowni Pierwsza. Pierwsza wyglądała jak masłoska, a później napisała u siebie promocję frazą adekwatną do stylizacji, niniejszym szacun.

Zaczęliśmy od tego, że dlaczego właściwie [ANTY].
Mówiłam już gdzieś kiedyś, że mam osobistą słabość do Matki Polki, tej wielkimi literami. Nie chcę się wdawać w czcze słowne przepychanki, ale jeżeli ktoś uważa, że Matka Polka, ta w aurze etosu już nie straszy, to polecam refleksję nad historią Madzi z Sosnowca ze szczególnym uwzględnieniem społecznego linczu na jej matce. Z rodzinnej tragedii stał się groteskowy spektakl i to nie tylko za sprawą TVN. Jak rozumiem, autorzy ckliwych, zafoliowanych poematów i ci, którzy wieszają na gałęziach pluszaki są najczulszymi rodzicami dla swoich maleństw, że codziennie szykują im pożywne śniadanka i nigdy nie przywołują dzieci do porządku uderzeniem kapcia.
Dobre matki znoszą w chaszcze maskotki, złe matki do gazu.

W ogóle, niepokoi mnie związek frazeologiczny „zła matka”/”wyrodna matka”. On jest na czubku języka, gotowy do użycia, to jest kalka językowa instant, że ta matka jest dobra, a tamta matka jest zła, selekcja wydaje się oczywista, zaś kryteria klasyfikacji - łatwe.
Wyrodny ojciec? W odległych kolokacjach.

Wyrodny ojciec - około 128.000 wyszukań googla w 0.25 s.
Zła matka - około 2.440.000 wyników w 0.28 s.
Voilà, Wujek Google i jego racje.




… więc dlatego [ANTY], że to się po prostu czuje, że ciężar bycia Dobrą Matką jest absurdalny, że tego się nie da zrobić bez szkód na osobie matki. Ergo – powiedzmy to na głos, że mnie, ciebie i tamtą panią przekracza udawanie, że macierzyństwo jest głównie cacy.
Ono jest TAKŻE cacy, taka enuncjacja raczej nie mija się z prawdą w większości wypadków.
Statystycznie w większości wypadków potrafimy czerpać z macierzyństwa przyjemność, radość i inspirację.
W pakiecie dostając znużenie, zmęczenie, krańcowe opadnięcie z sił tudzież irytację.

I tu wkraczamy niestety na grunt przeżyć własnych, ekshibicjonistycznych wyznań, które na poziomie opisów i deklaracji są nieznośną, jednostkową prywatą. I każda dyskutantka ma swoją rację. I ma w tym rację, bo to nie jest spór o uniwersalia, ani nie o prawdy czy wartości, ani nie o metodologię, to nie jest żaden dyskurs, z którego – choćby potencjalnie – mogłyby płynąć konstruktywne wnioski co do tego, droga redakcjo, jak żyć.

W istocie, dyskusja o alter-macierzyństwie nie jest rozstrzyganiem sporu pierś czy butelka, chusta czy wózek, detergent czy orzech, Sapindus mukorossi.
I żadna Ja! Ja! Ja! nie ma uniwersalnej racji.


Esencją [ANTY]macierzyństwa wydaje się forsowanie prawa do wolności własnej drogi, do indywidualnych przeżyć wobec swojego stawania się matką i że uczucia do dziecka nie zawsze muszą być zawsze pokryte pozłotką. Albo – przeciwnie - krwią, trudem i łzami.
Helou, oto jestem sobą, a nie jakąś obeliskową Matką, wykutą z nierealnych oczekiwań przez Ojczyznę i Naród.

Za takim [ANTY]macierzyństwem głosuję wszystkimi kończynami.







2.041

- Mama, a jak się pisze seks?
- S – e – k – s.
– przeliterowałam.
- A nie przez x? – Nowego Człowieka niespodzianie zaintrygowała ortografia.
- Przez x to w angielskim.
- A.

Prujemy z przytupem przez kolejne levele w grze w robienie człowieka, w robienie trójki ludzi nawet, a że jest ciągle inaczej, dalej orientuję się literując s – e – k – s.
Bo na co dzień po prostu robię pranie.



I tak właśnie.
Abstrahując od kilku parametrów obiektywnych typu, że z rokiem dwanaście zaniknął mi ośrodek odpowiedzialny za składanie zdań, myśl, że używam tutaj głosu (alias edytora) tylko w celu, żeby dobyć z siebie macierzyńskie pitu-pitu stała mi się przejściowo wstrętną. Taką wręcz blaaa.

Ale dlaczego, ale jak to.

Oddajmy głos Mamie Muminka, kolejną lekturę dla klasy drugiej męczymy ostatnio co wieczór na głos.
Mama Muminka zilustruje zagadnienie niewielkim performance’m.

„- Ląd przed nami! - krzyknął Muminek.
Wszyscy wychylili się przez burtę, żeby popatrzeć.
- Tam jest piaszczysty brzeg! - zawołała Panna Migotka ucieszona.
- I piękny port! - dodał Tatuś Muminka sterując zręcznie między skałami, by dobić do brzegu. „Przygoda” miękko wsunęła się na piasek. Muminek chwycił linę i wyskoczył na ląd.
Wkrótce na brzegu wyspy aż kipiało od gorączkowej pracy. Mama Muminka naznosiła kamieni i nazbierała chrustu, by odgrzać naleśniki, a potem rozłożyła na piasku obrus, który na każdym rogu przycisnęła kamyczkiem, żeby go wiatr nie zdmuchnął. Poustawiała na nim rzędem wszystkie filiżanki i włożyła maselniczkę do dołka, który wykopała w mokrym piasku w cieniu dużego kamienia, a w końcu postawiła bukiet lilii wodnych na środku nakrytego stołu.
- Czy możemy ci w czymś pomóc? - spytał Muminek, gdy wszystko już było gotowe.
- Zbadajcie wyspę - powiedziała Mama Muminka (która wiedziała, że jest to coś, czego bardzo pragną). - To ważna rzecz wiedzieć, gdzieśmy wylądowali. Może tu jest niebezpiecznie, prawda?

- Właśnie to samo sobie myślałem - powiedział Muminek, po czym natychmiast podążył z Panną Migotką i Ryjkiem wzdłuż południowego brzegu wyspy, gdy tymczasem Włóczykij, który najbardziej lubił sam odkrywać różne rzeczy, powędrował brzegiem północnym.”


[Tove Jansson, W dolinie Muminków, Wyd. Nasza Księgarnia, 2006]





Nieźle się zakrzątnęła mimo torebusi na łokciu, prawda?
Naznosiła, nazbierała i jeszcze obrusik przytrzasnęła kamyczkiem, żeby jej go nie zwiało.
- Mamo, mamo, a pomóc ci w czymś? – ujmuje mnie synalek, który się zrywa do pomagania rodzicielce, kiedy naleśnik już jest odgrzany, a na stole z piasku stoją talerzyki, filiżanki i kwiaty (te ostatnie wyszarpane, jak rozumiem, z dna akwenu krzepką ręką Mamy).
Aż się chce Mamusi dać kuksańca, że dlaczego taka samowystarczalna, urobiona po pachy idiotka jedna, niewyemancypowana.


Szkoda tylko, że Idiotka Jedna i jej krzątanina się tak żenująco dokładnie mieszczą w przeciętnych realiach.

Od czasu ostatniej notki wstawiłam dużo prań.
Posmarowałam czekoladą wiele kanapek. Na krągłe dziecięce nóżki naciągnęłam sporo rajstop.
Po tym, co zrobiłam nie ma śladu.
Bielizna po wielokroć była brudna w międzyczasie.
Kolejne połówki bochenków dokupuję co dnia.
Bose dziecięce stopy uprawiają promienne staccato na płytkach podłogowych i co rano tak samo marzną.

Mama Muminka i jej akolitki - w tym ja - realizują misję nietrwałość. Misję byt. To nie jest twórcze zadanie. A jeżeli twórcze, to co najwyżej w jakimś górnolotnym, przenośnym i odległym sensie, że uwaga! uwaga! tu się robi ludzi uporczywym, codziennym krzątaniem.





Tydzień temu próbowałam się zakrzątnąć intelektualnie na spotkaniu promocyjnym „Czasu Kultury” nr 4/2011 (którego nakład był już wtedy szczęśliwym zbiegiem okoliczności cudownie wyczerpany, teraz się wznawia).
Padło wiele ważnych zdań, dużo fantastycznego pla-pla, przedefiniujmy macierzyństwo, matka też człowiek i tak dalej. Ale.
Ale nie opuszcza mnie myśl, że jest w tej gadaninie jakaś nieadekwatność. I im częściej generuję myśli na głos w charakterze żywej egzemplifikacji pojęcia „matka”, tym bardziej narasta we mnie bunt, poczucie, że w paplaniu o sobie (chociaż staram się minimalnie) jest coś nieobyczajnego. Że tak nie robi człowiek kulturalny. Mówienie do publiczności o własnym, jednostkowym doświadczeniu określa rzeczownik ekshibicjonizm i niech czytelnicy „Faktu” nie starają się mnie przekonać, że być może nie bardzo.

Kłopot w tym, że o macierzyństwie nie można inaczej, jak językiem prywatnym.

I z tego dramatycznego rozdarcia zamilkłam tu, Mili Państwo.

Oraz z ciągot do eksploatowania się w tych obszarach, w których nikomu nie obcieram smarków.