niedziela, 30 grudnia 2012

2.148

Ułożyłam sobie w głowie tydzień temu całkiem brawurową notkę na koniec świata, w klimacie – co oczywiste, w końcu cenię ich wszystkich zachłannie – noblisty. Innego końca świata nie będzie, moja świeżo nieumyta śmieciarka tnie powietrze, brzegiem jezdni kroczy baba z gęsią [gęś mrożona, zaizolowana w siatce i w gazecie]. Nagle hyc, baba umyśliła skoczyć przez dwa pasy ruchu i przez linię tramwajową wzdłuż Starołęckiej. Pasy daleko.
Innego końca świata nie będzie.
Młode dziewczę gna na „czwórkę” na pętlę, naraz prask, nogi jej się rozjeżdżają w kozaczkach na oblodzonym chodniku wprost pod lawetę.
Nie będzie, nie będzie, innego niż ten nie będzie, w piątek końca świata świeci zimowe słoneczko, zajączek/promyczek – o, nieszczęsna koincydencja - miga we wstecznym lusterku, zgrzyt hamulców, ruda psina nie dobiegła do kuśtykającego emeryta.
Ziemia się nie rozstąpiła, nie spadł żaden spektakularny grad meteorytów.

Trzeba zapłacić rachunki, kupić bułki, wstać w sobotę rano, umyć zęby.
Dzieciom smyrnąć gili-gili pod bródki i śniadanie, obiad, kolację. Wstawić pranie, suszenie, składanie, umaić choinkę.





Do braku końca świata dobiegłam z zadyszką, slalomem między biurem a niezmierzoną przedświąteczną kreatywnością nieletnich w punktach edukacyjnych. Nie pomyliłam – ech, mistrzyni! - kostiumów, dostarczyłam właściwe podchoinkowe prezenty [acz pomińmy tu ewentualne zawodowe przeoczenia]. A kiedy wreszcie z teatralnym szelestem koronek, taft, jedwabi oraz aksamitów bawełnianego szlafroka opadłam na szezlong, żeby naskrobać o końcu świata – komputer pękł, bez ostrzeżenia. Oddał duszę, jako rzecze Ojciec dzieciom. Ergo – mieliśmy cudowne święta. Analogowe, bez cienia pokusy sprawdzania statusów na fejsie.
Tylko frajerzy się gapią w monitor przez Święta, ujmując rzecz w stylistyce Nowego Człowieka.

Tylko jelenie żonglują garnkami, zastawą stołową, sztućcem rodowym i odgrzewają dzień w dzień klopsiki z Ikei.
[Ulubione wigilijne danie nielatów? Organiczne köttbullar podawane z ekologisk sås tomat (home made).
Colę nalewaliśmy im wigilijnie ukradkiem spod stołu, jak w erze prohibicji.]

Poza tym żadnej taryfy ulgowej, trzy nieletnie katary przez cały tydzień i trzy rzężące gardełka.

Więc jestem poniekąd zaskoczona, że już jutro jest tak zwany sylwester.
I przymierzanie gorsetów przyrzeczeń na 2013, oby był lepszy.

Ja, jak zwykle, nie złożę sobie żadnych.
Nie rzucę słodyczy, nie zacznę chodzić na siłownię od 2 stycznia, nie przysięgnę sobie kłaść się przed północą dzień w dzień (żeby zminimalizować obrzęk wokół oczu, nosa czy ust i coś tam jeszcze).

Za to znowu, tradycyjnie, będę mieć dręczące poczucie, że mój czas za szybko się kurczy.

A Wy?







No i oczywiście życzę Wam najlepszego!



środa, 19 grudnia 2012

2.147

Znowu ten sam peron. 
Platforma dziewięć i trzy czwarte (tylko ja jakaś inna).
Zimno. Jest przejmująco mroźno. I wieje lodowaty wiatr na przestrzał tunelu.
I znowu idzie elegancki facet z dwiema torebkami 
lilaróż z „Pandory”. Niesie je z namaszczeniem, z wyrazem twarzy ech, te fidrygałki, 
faramuszki,
z pieszczotą trzyma jedwabne wstążki uchwytów w opuszkach, jakby się bał (albo się krępował). Nerwowa dziewczyna o szczupłych palcach przeczesuje rzadkie włosy. Raz za razem, raz za razem, błyskawicznie, metodycznie. Wreszcie się przestaje drapać i się tapirować, teraz zapina i rozpina klamrę na czubku głowy. Dwóch zakochanych chłopaków, młoda miłość taka piękna, jeden ma torbę najk i buty adadas, takie, taaakie na wszystkim wielkie loga. Drugi nosi bardzo wąskie spodnie, ekstremalne skinny (jak on się w nie wbił? czy ten pierwszy aby mu w tym pomógł?).
Wciskam się w brudny pylon, w zapluty granitowy blok z budowy w latach siedemdziesiątych, mroźny wiatr hula w podziemiach, narkoman – niezmiennie ten sam, z kwartału na kwartał stargany życiem coraz mocniej – zbiera wśród podróżnych na bilet powrotny, jak mniemam – z powrotem w cug.
Pospieszny stąd do lepszości.
Ten obrazek się nie składa w żaden morał.
Starsza pani ciągnie wózek na kółkach jak z dziecinnego wózka. Turli turli tur. Wśród walizek Samsonite – w sezonie obowiązują barwy zgniłej jesieni i plastikowy look – jej wózek się wyróżnia prążkiem oraz kolorem.
Oczojebnym.
Turli turli białe plastikowe kółka, starsza pani raz w lewo, w sektor drugi, raz w prawo z wyrazem pomieszania w oczach.
Jak świątecznie. Oraz noworocznie.
Jak miło.


W telefonie mam terminarz jasełek. Harmonogram dostarczania przebrań do przedszkola i do szkoły. Obsługuję w tym roku dwie konwersje chłopców w pastuszków, jednego w rozmiarze 104, drugiego – 152 (tu zdroworozsądkowy postulat – ze wszech miar nie pomylić strojów). Dwóch pastuszków, nie licząc jednego króla i jednej biało odzianej dziewoi z prawą górną jedynką na wylocie.
Wszystko mam w telefonie. Zdalnie ogarniętą rozwiniętą logistykę. Z pewnym zakłopotaniem nie odnajduję się ostatnio w lustrach. Nie bywam w nich. Spotykam siebie wyłącznie w głowie. W przeciągu rozbieganych myśli.


Tak jak kobieta z miejsca obok mnie w przedziale. Dzwoni.
- Kochanie, dzieci ciągle tak przeziębione, jak rano?
Kochanie potwierdza zapewne z całą mocą.
- Daj im po cztery mililitry tego, co stoi w tym kartonie na parapecie w kuchni …
Moja sąsiadka wraca z trzydniowego szkolenia. Jest zmęczona.
W Kutnie dosiada się facet, który ma bilet na miejsce, na które kupiłam miejscówkę u konduktora (w Kutnie nikt się nie dosiądzie, oznajmiłam godzinę wcześniej tonem wróżki).
- Osiemdziesiąt sześć. – recytuje pasażer z centralnej Polski i nie zajmuje pierwszego wolnego miejsca bliżej drzwi, bo tamto nie jest, widać, feng shui, stoi za to nade mną i wachluje miejscówką.
Więc zbieram kurtkę, torbę, komputer, dwie książki, gazetę i tygodnik.
A później, kiedy dojeżdżamy do stacji dla mnie docelowej ze zdrowym zainteresowaniem obserwuje, jak wyciągnięta między jego kolanami próbuję dosięgnąć walizy z wysokiej półki. Co prawda nie jestem krasnalem, ale waliza mogłaby nieprzypadkowo wyśliznąć mi się rąk.
Nie wyślizguje.



Gnam na parking, dzwoni telefon, mży, wieje, ciemno, plucha, grudzień.
Czy jest wszystko na obiad, jakie przebrania na jutro i dla kogo.

Mam pewną trudność, żeby się zlokalizować, gps tu nie pomoże.








***


A tymczasem na publio.pl sprzedają wypasione e-booki.
Świeżo sformatowane, pachnące pikselem, szeleszczące megabajtami.
Donoszą mi, że tekstu jest na 640 e-stron. 

Nie powiem „bierzcie i kupujcie”, ale to tylko przez skromność ;)



niedziela, 16 grudnia 2012

2.146

Kiedy pisałam przedwczorajszą notkę obok mnie, na kanapie siedział ojciec dzieciom i oglądał materiał o masakrze w szkole w Newtown.

Nie mogę na to patrzeć, nie chcę o tym wiedzieć, przy tego typu newsach zamykam uszy, oczy i jak dwulatek się chowam pod kocem. Nie ma mnie.


***

Kilka miesięcy temu do porannej sobotniej herbaty z cytryną wzięłam jak zwykle „Wysokie Obcasy”. Z jednej z ostatnich stron łypnął na mnie uśmiechnięty, zadowolony z siebie młodzian i jego przystojna kobieta, obdarzona zestawem wypielęgnowanych zębów. Uroczy ów człowiek płci męskiej przybył był wówczas do Polski promować swoją książkę wydaną przez „Znak” [zrekapitulujmy – przez instytucję wydawniczą wywodzącą się z „Tygodnika Powszechnego”] i na promocyjnej fali udzielił entuzjastycznego wywiadu „Obcasom”.
[w tym miejscu mój zadawniony rzyg]
Tak, chodzi mi o wywiad z Chrisem Kyle'em, autorem „Celu snajpera”.

Gość się bawił w strzelanki zapewne jeszcze w kołysce [i nie chodzi tu o strzelanie z wirtualnych ptaków do cyfrowych świń], na ósme urodziny dostał „pierwszą broń”. Jak zakładam - nie była to pukawka na pocisk z korka na nitce. Naturalna ewolucja zainteresowań powiodła go do SEALs, a po przeszkoleniu cel-pal: Irak. Czego się nie robi dla wolności Ameryki - pierwszym żywym celem Chrisa-snajpera była pewna cywilna Irakijka. To dość wkurzyło Chrisa. „Byłem wściekły, że postawiła mnie w sytuacji, w której musiałem podjąć tę decyzję. Byłem na nią bardzo zły.” Cóż, bujał się po to poirytowanie jakieś 10 tysięcy kilometrów na nie swoją ziemię.

Testosteron aż dymi z każdej artykułowanej przez Chrisa litery, nic nie umyka w tłumaczeniu, Barańczak może spokojnie kimać.

„Lubiłem swoją pracę, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy kogoś zabiłem, ratowałem życie amerykańskich żołnierzy.”

Brawo.

Klękam.



Nie znam, więc nie rozumiem Ameryki i jest mi kompletnie obce takie postrzeganie świata, w którym swobodny dostęp do broni, karabin na półce w supermarkecie i pistolet w torebce są wykładnikami swobód obywatelskich. Cóż, broń mnie nigdy nie kręciła i nie kręci, na PO aka na przysposobieniu obronnym w liceum demonstracyjnie odmawiałam używania wiatrówki, zasłaniając się pacyfizmem (niestety – bez negatywnych konsekwencji, więc to nie jest kombatanckie wspomnienie).

A później przeczytałam jeszcze to, o czym piszą Aniaha i Ingrid.


Teraz widzę, że już publikują w sieci zdjęcia tych sześcioletnich dzieci, które zginęły w Newtown.

Nie mogę na to patrzeć, nie chcę o tym wiedzieć.
Nie.



Nie mam puenty.

piątek, 14 grudnia 2012

2.145

Erna wygrzebała się spod kołdry.
- Mama, - zabłysnęło jej oko, cóż za bezprecedensowe zajście jak na 7 rano – a czy to prawda, że niektórzy panowie – (tu zamarłam) – potrafią trzymać w zębach różę?
[Erno, pospiesz się, pospiesz, wskakuj w ubranie!]
- To prawda, - rzekłam – trzymają, kiedy chcą zrobić wrażenie na paniach.
[Dziecko, ale o czym ty rozmawiasz z koleżankami?]
Erna ospale musnęła palcami parę grubych rajstop.
- A jak oni to robią, że ich nie kłują w buzię … ? Te róże …?
[Wstawaj, Erno! Ubieraj się! Śniadanie!]


°°°°°


Wnikliwie się zapoznałam z testem „Jądro cyberciemności” [już jakiś czas temu się zapoznałam, ale nie było okazji, żeby produkować o tym notatkę]. Otóż jak wynika z badań firmy Intel objętość - w bajtach – informacji, które ludzkość wytworzyła od początku (od Ewy?) do roku 2003 generowana jest obecnie przez dwa dni. Cybernetyczna nadpobudliwość, fejsbuńcz, youtube i takie tam blogaski to nie tylko niemożliwy do przebycia gąszcz danych i informacji, ale i kolosalny wydatek energetyczny. Po jednej stronie kabla migają kompulsywne lajki, a po drugiej się wiją kilometry przewodów i rosną ponure hangary wypełnione serwerami. Serwery grzeją, śmigają tetrabajty, giną lasy Amazonii, poczułam się winna. Yes, sic, oui i tak.
Winna wyczerpywania wyczerpywalnych zasobów każdą błahą notatką.
[po części naprawdę piszę to poważnie]
Przemówił do mnie ekologiczny aspekt powściągliwości w lajkowaniu.
„A gdybyśmy – pyta w artykule Autor – (…) swoją rzekomą kreatywnością terroryzowali bliźnich nieco lżej? Narzucili sobie limity, jak narzucamy je dymiącym fabrykom?”

Ech, nie ma co się krygować, uwiodła mnie idea „rozszerzenia ekologicznej świadomości na wirtualia” ;))) A jeszcze ten bałamutny urok „obarczania sobą innych w niewielkich dawkach” jako miara kultury, świadomości i ogłady …

Słowem – niech żyje ekologiczne słowo drukowane. Nieinwazyjne, niezagęszczające wirtualnych chaszczy.


Drodzy Państwo, „Projekt: Matka. Niepowieść’ wychodzi 16 stycznia (ta informacja, jak i pozostałe dla tych, którzy Matce Ziemi oszczędzają siebie na fejsbuku). 





Będzie także wersja audio. Słyszałam kwadrans z trzynastu godzin, Anna Dereszowska daje radę.




A dla tych, którzy nad szelest kartek przedkładają postnowoczesną pieszczotę powierzchni ekranu – ebook jeszcze przed Świętami. Na wirtualnych półkach księgarskich od środy, 19 grudnia.


I to by było na tyle w temacie ekologii oraz autopromowania ;))




°°°°°



Tymczasem w prawdziwym świecie, w świecie mrocznych popołudni i poranków, śliskich nawierzchni i pryzm śniegu do odgarniania Nowy Człowiek Zadaje Pytanie (mogłabym machnąć taką aplikację na Androida, albo – co tam – na i’Phone’a nawet).
- Mamo, - pyta Nowy Człowiek – a czy to prawda, że niektórzy geje piją … – (tu drętwieję, zastygam i się nerwowo zastanawiam nad możliwymi odpowiedziami) – piją sobie krew nawzajem?
[Dziecko, dziecko, o czym ty rozmawiasz z kolegami?]




Migusiem mi zleciały owe dawne, piękne czasy, kiedy miałam mocne przekonanie, że wpływam, kontroluję i obstawiam wszystkie wychowawcze flanki. 



Pozostała stetryczała radość z tego, że nadal pytają.








wtorek, 11 grudnia 2012

2.144

- Mam dja ciebie niespodzianke! – Silny rozpostarł ramiona jak, powiedzmy, zrywający się do lotu orzeł
A raczej należałoby rzec, że jak sęp.
Pac.
I plasnął całą powierzchnią brzucha na moje bezwładne truchło dogorywające na kanapie w dużym pokoju.
- Pszytujaski! – wymamrotał mi do ucha.
Oraz przypuścił ofensywę mokrych pocałunków.
- Teraz ja się do mamy przytulam! – Erna rozgarnęła sobie kawałek kanapy zamaszystym ruchem biodrem.
- Ja!
- Nie, ja!
Potyczka na moim brzuchu. Rodzicielstwo bliskości. Koc zafurkotał i opadł na podłogę.
Halo, tu leżę i się relaksuję. Halo. Seria dudniących kuksańców z jednej i z drugiej.
- Mamo, a on mnie ugryzł!
- Uuu!!!
- Mama, dalej, powiedz mu coś!


Jest coś doprawdy ...
- Nie no, ale nie przesadzaj, nie ciągnij jej za warkocze!
... doprawdy przeuroczego w rodzinnym baraszkowaniu na szezlongu.
- Mamo, - Nowy Człowiek podniósł głowę znad stołu, za którym klecił wypracowanie na temat rzeźb lodowych. - Ale nie na brudno! – oznajmił zdecydowanym tonem. – Od razu będzie na czysto!
Wentyluj, matka, wentyluj, immunizuj się na spojżenie i warzny. I inne, takie tam najpienkniejsze słowa świata kaligrafowane bronzowym piórem.
- Mama, dalej, powiedz mu coś! – zniecierpliwionym tonem powtórzyła Erna.
- No przecież mu mówię!


… Hare Kriszna hare hare. Nadświadomość.
Hare rama.
Leżę na kanapie w dużym pokoju
dniem potargana.
Rama rama.
Ciałem obecna
a duchem się oddalam.

- Mama! Mama!



I owszem, jest tu chaos na kółkach, codzienność potyczek o byle … drobiazg, negocjacje, szturchańce i wredne wycieczki między bratem, bratem a siostrą, zmęczenie, znużenie, moja bezsilność et consortes, ale jednak generalnie mam poczucie, że co do zasady jest ok (przy założeniu, że osiąganie wysokich rejestrów relaksu jest w moich okolicznościach przyrody zbytkowne).

A i tak bez przerwy szukam.
I to jest odpowiedź na pytanie, dlaczego czytam o wychowaniu, a nie jakąś inną ładną książkę.

Jeżeli 
się dokształcam zawodowo – to jest normalne. Wymagane, wręcz konieczne, żeby nadal praktykować. Nie ma powodu, sądzę, żeby do rodzicielstwa stosować inną regułę.

I tu mi idzie w sukurs nie kto inny, jak Superniania w ostatnim „Magazynie” Wyborczej. Co prawda karny jeżyk jeży mi skórę, ale przemawiają do mnie wyniki badań nie-amerykańskich naukowców.



Agata Nowakowska, Dominika Wielowieyska: Jacy są polscy rodzice?


Dorota Zawadzka: Zbyt często nieuważni, mało myślący, idący na skróty. Nie wkładają wysiłku w budowanie relacji z dziećmi. Bazują na tym, co wynieśli z domu. Przy dobrych doświadczeniach wychowawczych radzą sobie nieźle. Przy złych, mimo zarzekania się: nigdy nie zrobię tego samego mojemu dziecku, nadal to robią.

W ramach kampanii społecznej 
''Mądrzy rodzice'' - organizatorami byli Rzecznik Praw Dziecka oraz Fundacja Kidprotect.pl - firma MillwardBrown SMG/KRC przeprowadziła ogólnopolskie badanie kompetencji wychowawczych rodziców. Okazało się, że zdecydowana większość nie ma podstawowej wiedzy o tym, jak sobie radzić z dziećmi.

Na czym polegały badania?


- Przedstawiano rodzicom konkretne sytuacje i do wyboru różne decyzje do podjęcia. Zaledwie 8 proc. rodziców otrzymało ocenę dobrą lub bardzo dobrą. To wynik katastrofalny! 17 proc. rodziców uzyskało ocenę niedostateczną. Nikt nie dostał oceny celującej. Badanie przeprowadzono na losowej grupie dorosłych Polaków, rodziców dzieci do 18. roku życia. 



["Ułóż sobie dziecko", źródło: Magazyn Gazety Wyborczej, 8-9 grudnia 2012]




Kompetencje rodzicielskie nie spadają z nieba w ślad za zapłodnioną komórką.



… Jeżeli natomiast chodzi o lektury szkolne i nieszczęsnego noblistę, zszarganego w komentarzach pod poprzednią notką bez, ekh ekh, cienia szacunku to - cóż.

Po pierwsze – mam określone uwarunkowania geograficzne, siedziba zobowiązuje, więc w obowiązku nie widzę obciachu (albo pola do dyskusji), tylko obowiązek. Jeżeli każdy z nas się wypróżni – choćby metafizycznie – na to co musi, to ja pardon.

Po drugie – nie wszystko podlega negocjacjom. Tak w wychowaniu, jak w życiu. I nie chodzi mi tu wcale o bezrefleksyjny konformizm.

Po trzecie wreszcie – żeby zrozumieć, o czym pisał Gombrowicz w Ferdydurke warto uprzednio rzucić okiem na kilka fraz Słowackiego. Kultura jest całością i żeby choćby szczątkowo ogarniać, trzeba mieć background.

Chyba że się wyznaje inne wartości.






***

PS. W ramach spółdzielni samopomocy blogowej – prośba od Mikan. 
Czy ktoś może polecić dobry poradnik o dojrzewaniu dla 10-latki?
Przychodzi mi do głowy tylko „Mała książka o miesiączce”.

niedziela, 9 grudnia 2012

2.143

Moja dobra znajoma ma syna w gimnazjum.
Kiedy spotkałyśmy się ostatnim razem schwyciła mnie za przedramię i niemal pchnęła na kanapę [dobra, w rzeczywistości okoliczności naszej rozmowy były całkiem inne, ale mam imperatyw zatarcia w anegdocie śladów realiów].
Zatem dla potrzeb fabuły – opadłam na kanapę.
- Siadaj, – jęknęła znajoma - muszę ci o czymś opowiedzieć.
[i dalej będzie już BARDZO poważnie].



Syn Kaśki, prymus, najlepszy uczeń w klasie i ogólnie pieszczoszek pani, wrócił ze szkoły z jedynką z polskiego i z bardzo ponurą miną. Jedynka mu wpadła za nieprzeczytanie lektury, w szczególności zaś – „Quo vadis”.
Czternastolatek utrzymuje, jak tłumaczyła mi Kaśka, że „Quo vadis” jest niestrawne, dla idiotów, napisane niezrozumiałym językiem, bełkotliwym i z dziwnymi wyrazami, za grube, hermetyczne poznawczo i generalnie on nie ma zamiaru.
Podobnie zresztą, jak większa część klasy.
Na pytanie nauczycielki polskiego czy przeczytali, odpowiedzieli zgodnie z prawdą, że e e.
Więc dostali pały.
Kaśka podsumowała gimnazjalistów dosadnym rzeczownikiem, przyozdobionym kilkoma mięsistymi przymiotnikami. I się zrobiło ciekawie.
- Bałwan z niego, że się przyznał – niemal wykrzyczała Kaśka. – Obejrzał film, przeczytał z dwa bryki, mógł się nie przyznawać.
Zbladłam, poczerwieniałam. Ależ Kasiu, Kasiu.
- Debil, - ciągnęła Kaśka. – powiedziałam mu, że debil. I że czy on uważa, że nauczycielka by się zorientowała, że nie przeczytał, skoro widział film?
I skoro czytał, jak rozumiem, te dwa bryki, po trzy strony każdy.
Z reguły nie krytykuję cudzych metod wychowawczych, ale i ja mam granice nie wtrącania się. Pochwaliłam młodego za uczciwość. Powiedziałam, że w całym zamęcie zachował się fajnie.
- No i co z tej uczciwości? – Kaśka wbiła we mnie oskarżycielski palec. – I tak nie przeczyta. Uważasz, że co mam zrobić, żeby go zmusić, żeby czytał? Przecież go nie zbiję go kapciem. Nie czternastolatka.
Tak, tak było w tej rozmowie, kurcze blade.
I ja oczywiście nie wiem, jak się rozmawia z gimnazjalistami. Z pozycji matki ucznia podstawówki mogłabym doradzić wspólne czytanie nieszczęsnego „Quo vadis”, to przecież fantastyczna książka (acz nie mam pojęcia, czy da się „wspólnie czytać” z czternastolatkiem).
Ogólnie - nie mam pojęcia, jak się przekonuje Duże Dzieci, żeby nas słuchały.
A jest czego słuchać, bo jeżeli nie czytasz, to będziesz ciemny i amen.
I jeżeli masz minimalne intelektualne aspiracje, to się nie pasiesz brykami - wbijałabym do głowy czternastolatkom.
W wersji lajt, 9.0 już stosuję tę argumentację.
- Dobra, nieważne. – zakończyła Kaśka. – Moja starsza córka też nie czytała lektur, a się dostała na studia i sobie świetnie radzi. Najważniejszy jest efekt, nie? A nie drobne wpadki.



No to się wzięłyśmy za roztrząsanie zagadnienia, czy rzeczywiście najważniejszy jest efekt.
Siałam defetyzm pytaniami o to, jaki efekt. Który efekt? Jaki dokładnie fakt? Oprócz ogólnej tezy, że „żeby wyrósł na porządnego homo sapiens”?
Ja nie wiem, czy najważniejszy jest efekt i kiedy się uznaje, że nastąpił.
Nie wiem. Myślę, że ważne są małe kawałki. Znacznie ważniejsze od nieokreślonego „efektu wychowania”. Drobne gesty. Takie jak przyznanie się na lekcji do nieprzeczytania. Takie jak znalezienie niesiłowego wyjścia z konfliktu „nie czytam i w ogóle spadaj, matka”. Ważne jest tu i teraz, a nie kim będzie dziecko za 20 lat.
Kaśka nie do końca dała wiarę w słuszność mojej gadki.
Kaśka ma większy od mojego staż matki, ma już „efekty” w postaci studentki. Ja mam co najwyżej dziewięciolatka oraz nieco drobiazgu.



A teraz przeczytałam „Dziecko z bliska” Agnieszki Stein.
I to jest bardzo pozytywna lektura, bardzo. Ciepła. Wspierająca. Kojący balsam na dusze tych rodziców, którzy nie stosują „metod wychowawczych”. Rodziców, którzy nie „uczą dzieci zasypiania”, tylko zasypiają z dziećmi we wspólnym łóżku. Matek, które karmią piersią miesiącami, pielęgnują więź i potrafią znaleźć radość w kontakcie z małym ciałem. Jeżeli nie wierzysz, że można „przyzwyczaić” dziecko do noszenia i je nosisz – masz rację. Nie można przyzwyczaić, bo dziecko w końcu rusza na własnych nogach, są na to dowody na każdej ulicy, ha! Lubię myśl przewodnią tej książki, że otóż najlepszą „metodą wychowawczą” jest własny rozsądek i budowanie relacji, a nie napięcie się do „wychowywania”. Istotna jest więź z dzieckiem, a nie egzekwowanie, nie perspektywa efektów wychowawczych, a dobre przeżywanie każdej chwili.
Potrzebowałam tej werbalizacji.

Fajnie, że „amerykańscy naukowcy” tudzież polskie psycholożki potwierdzają, że w tym, co próbuję robić w kwestii Nowy Człowiek – Erna – Silny mam rację.

I to nie jest product placement.








środa, 5 grudnia 2012

2.142

Silnego się przekonuje do wzięcia leku łagodną perswazją. Cierpliwym taś taś, podejdź tu, Silny, otwórz buzię, zamknij oczy.
Am.
Silny odpala wtedy petardę i gna po przekątnej, po najdłuższej prostej - przed siebie.
- Nieee!!! Mama!!!
Jakby go odzierali.
Starsze nielaty już po prostu biorą lekarstwa – uff – kiedy to wymagane. A Silny czmycha. Bierze nogi za pas. Znika. Ulatnia się.
- Pierożku na kopytkach, - słodzę. – bączusiu, chodź no tu do mamy! Mikołaj patrzy!
Próżny trud.
Niech sobie patrzy, kto chce, Mikołaj, armia Mikołajów ze wszystkimi reniferami Finlandii.
- Tego nie! – odkrzykuje Silny z dalekiego kąta. - 
O-HI-DA!
Kiedy starsze nielaty były małe skutkowała – bywało - przemoc i ramię jak imadło, które przytrzymywało delikwenta a drugie ramię aplikowało lekarstwo.
A Silny nie.
Silny na przemoc - rzyg i wrzask.
- Kró-licz-ku, - zagajam – antybiotyk czeka. Kici kici.
Hau hau.
Silny w końcu podchodzi z ociąganiem. Niemal nie otwiera buzi.
Tsssyt.
Łyk.
Pa.

Za 12 godzin kolejny akt.

Znowu odbieram zdrapki dla stałej klientki u pediatry.
(tudzież mentalne zadrapania)




***

Bez skrobania marchwi nie ma u nas 5 grudnia, pamiętacie?




wtorek, 4 grudnia 2012

2.141

Erna stoi przed lustrem ---
[o, bogowie, bogowie, jakże inaczej jest mieć synów, niż córkę]
--- wystawia prawe biodro w przód, lustruje. Później lewe – krytycznie i jedno, i drugie.
Marszczy czoło.
Zbliża twarz do tafli i odsuwa.
Nieledwie przeciera łokciem powierzchnię zdradliwego zwierciadła, żeby wyostrzyć obraz, taka jest niezadowolona.
- Mama, - mówi z wyrzutem. – coś jest nie w porządku w moim ciele …
Drętwieję.
- … że duże ciało, porządne, ale taka mała głowa!
Foch.
A jeszcze niedawno, wczoraj, jakieś mniej więcej sześć lat temu się odkrywała z zachwytem w odbiciach, tu dziewczynka i tam dziewczynka, obie bombowe.
A teraz każda jest licha. Erna wydyma usta.
- Aje może ciebie ujosnąć główka. – pociesza Silny i z impetem puszcza przez pokój samochodzik.
Ech, Silny, Silny, jakże ty nic nie rozumiesz.
Erna ma wieczór z głowy, nie pocieszą jej ryciny z podręczników medycznych, na nic moje trucie o nieuniknionej zmianie proporcji.




Im dalej, tym mniej wiem.
Wychowywanie oczywiście samo przychodzi i ma się je w chromosomach, ale im dalej, tym bardziej pod górę.
W ogóle, najmądrzejsza z macierzyństwa byłam przed pierwszą ciążą.
Że moje dziecko się nigdy nie rzuci z wściekłości na chodnik, nie wymusi wrzaskiem nawet jednej suchej kromki.
Że moją córkę zajmie rozwój duchowy, a nie brak korelacji między skarpetą a bluzką.
Tymczasem moją córkę zajmuje co rusz nowy, palący problem. Ta mnie popchnęła, tamta ze złości złamała mi ołówek, mamo czy powinnam w świetlicy rysować czy lepiej, żebym czytała książkę.
Większości z nich nie rozwiążę, bo sytuacje powstają i się kończą w szkole.
Mamo, brzydko wyglądam. Mama, czapka mi się lepi do buzi.
- Nie smaruj mnie tym kremem!!! MAAA-MOOO!!!
Dlaczego muszę wstawać? Nie idę dzisiaj do szkoły.
Mamo, cisną mnie rajstopy!
Mamo, o, o.

A przecież to tylko jeden wątek, a w zamian jedna narracja o działaniu świata spokojnym (nie jest spokojny ...), rzeczowym (wrr ...) tonem o siódmej nad ranem w ciemnościach, potykając się o klocki na podłodze i nie spakowany do tornistra piórnik.
Równolegle lecą jeszcze dwie.
- Mamo, mogę zagrać? Tylko pięć minut? Mamo, proszę.
- Mama, dzie jes mój chamochodzik???
- Zrobiłeś lekcje?
Cisza.
- Lekcje?
Cisza.
- DZIE JES MÓJ CHAMOCHODZIK???





Jestem zmęczona.





niedziela, 2 grudnia 2012

2.140

A skoro już się przypięłam do frazowania Sylwii Chutnik z ulotnej okazji choroby, to absolutnym must read – pozwolicie - są „Niewinne czarodziejki”, kawałek „Zachcianek”.
I nie sposób nawet uciąć focha, że Autorka drugi raz eksploatuje ten sam motyw końca związku, wypisz wymaluj, niemal jota w jotę „Cwaniary”. Nie ma focha, bo lektura jest mocna (choć krótka) i dociera do szpiku, że boli. Reszty mogłoby nie być. Reszty, w sensie, że tomu (acz niewykluczone, że nie umiem czytać, kiedy mnie toczy zmora).

Bo wystarczy, jak widać, trochę podwyższonej gorączki i jeden czy drugi gil z nosa, żebym zaktualizowała masę bibliotecznych statusów. Wzięłam się nawet za J.K. Rowling i hm. Owszem, jest akcja, opis się wartko toczy, rozwija się jak taśma filmowa, postacie obkuły swoje role wprost z hollywoodzkiej produkcji, ale ja jednak preferuję, kiedy rzecz się dzieje również na poziomie języka i słów, a nie tylko fabuły. Bo opowieść jest ważna, początek, środek i koniec, ale istotne głównie jest to, jak książkę przyrządzono – tak sobie czy z kunsztem.
Cóż, nadal mam literackiego kaca po „Szopce” i nic mi nie smakuje.

Dłubu-dłub w kanapce z pomidorem.
Przez kuchnię przebiega Erna. Łyskają bose stopy.
- Erno, Erno, gdzie masz kapcie? Na dworze mróz! Bój ty się Boga!
[… gdzie masz kapcie aka laczki. Oczywiście, że wykrzyknęłam, że „laczki”. Tu się nie mówi kapcie, tak jak się nie mówi kartofle. Więc: gdzie ty masz laczki, Erno?]
Erna się zatrzymała na moment.
Spojrzała na mnie figlarnym wzrokiem. Zaśmiała się perliście:
- W pompie!
Jakże przeurocza kalka z moich „macie wszystko w pompie!”. Zamarłam nad pomidorem.
Powinien był mi on plasnąć, ale nie plasnął, sorry.
Erna tymczasem, bosonoga, umknęła cała w podrygach i chichotach.



Ale za to na pytanie „czy dziecko cię słucha” mogę z przekonaniem odrzec, że owszem, bardzo uważnie słucha każdego mojego słowa.
Niektórych nawet się uczy.





sobota, 1 grudnia 2012

2.139

Andrzej Karwowski ma czterdzieści jeden lat, garnitur w wersji „jest gorąco, bo lato, ale w biurze mamy klimę” i umiłowaną małżonkę typu worek bokserski.
Stefania Karwowska przegląda się w wystawie sklepowej, wdzięcznie przekrzywia głowę a kapelusze z ekspozycji się kłębią wokół jej odbicia. Stefania zerka na siebie i myśli jestem chyba ładna. Ładna. Pod okiem łyska fioletowy siniak a na górnej wardze świeży szew.
Nikt tak do tej pory nie pisał o przemocy wobec kobiet, jak Sylwia Chutnik w „Cwaniarach”.
Leżę pod cienkim kocem i leniwie sączę Theraflu. Leżę już całe pięć minut.
- Mama, - mówi Silny - zjób mi pomm. – I ściąga ze mnie koc.
Warszawa jest jak glut w przełyku, jest ciasną miejską przestrzenią, kwartałem kilku ulic. Złota, Marszałkowska, Malczewskiego. MOKO-
tów.
Co prawda mając do wyboru dwa miasta, Warszawę i to tu, z mocą wybieram to tu, ale magiczna Warszawa do mnie mówi, przemawia do mnie stęchlizną piwnic i wspomnieniem oranżady w woreczkach, w które wbijało się słomkę tak, że ulepek ściekał na palce po plastiku. Przemawia do mnie ta przegniła tkanka miejska, rozgrzany lipcowy asfalt i zapach świeżo skoszonej trawy na osiedlowych trawnikach.
- Mama, - powtarza Silny - zjób mi pomm. Tejas! Mama, kiedy mi zjobisz pomm?
Leniwie otwiera się wieczór, ciężarna Halina (po dwóch albo trzech wódkach) wymierza ciosy metalową pałką, przechodnie cofają się do bram, a wybite zęby ofiar Haliny pokrywają chodnik. Bach-zgrzyt-bum.
- Zaraz ci zrobię, - szepczę – tylko dopiję.
Theraflu przestygło, wonieje chemicznie, syntetyczny cytrus i to wszystko, co mnie rzekomo postawi na nogi w trymiga. Liczę na Ojca dzieciom w zakresie pomm(e) dla Silnego (jedna miara soku jabłkowego, jedna miara ciepłej wody z czajnika, wymieszać, pić), Ojciec dzieciom stoi pod prysznicem, słyszę ściekanie wody, hałaśliwy plusk kropel w kabinie.
- Mama, kiedy już mi zjobisz pomm? – nalega Silny. – Zjób tejas!
Chlupot wody w łazience.
Bronka umiera na raka piersi, ciężarna Halina rodzi, zwisa właśnie po niewłaściwej stronie pępowiny i łapie powietrze z żyrandola, spod sufitu. Silny się wspina po moich nogawkach.
Pommm, pommm, pommm.
Gdzie koc? Gdzie jest mój koc, Silny?
Jakoś mi uciekł ostatni tydzień, trach i od rana w kalendarzu grudzień.

Ciemno zimno mży wieje.






piątek, 23 listopada 2012

2.138

Wasze przemiłe komentarze i gratulacje i liczne lajki i wzmożony ruch na blogasku mnie wprawiają w pewne takie, hm, zakłopotanie (chociaż dla opisu stanów ducha i ciała już nie użyję frazy o rumienieniu się na przemian z ocieraniem się o zawał, bo – jak trafnie zauważyła na fejsbuńczu Anna - powody do rumieńców będę miała nie wcześniej, jak w styczniu 2013). W istocie – Wasze gratulacje są na konto opus magnum, którego jeszcze nie znacie, więc wrodzona powściągliwość mi nie pozwala się w nich nurzać bez opamiętania.

Tzn., co ja gadam.
NURZAM SIĘ W NICH BEZ OPAMIĘTANIA.
Dzięki!
Book shower niezwykle udany ;))))))))
Szczodrze mnie tu obdarowaliście życzliwością i ciepłymi słowami.
Dygam głęboko i cała w reweransach.







A teraz czas spuścić powietrze.
Psssyttt …
… i w tył zwrot w swojskie lary i penaty.

Nowy Człowiek (tak, wyraził świadomą zgodę na dysponowanie na blogu jego dobrami osobistymi w postaci wypowiedzi, anegdot i generalnie - narracji), tak więc Nowy Człowiek mi podsunął swoją okazałą stopę pod nos.
- Mamo, - jęknął. - awaria!
Dziura w skarpecie wielkości połowy palca.
- Dziecko, z tym byłeś w szkole? – wykrzywiłam się w zażenowany pytajnik. - Rano tego nie widziałeś?
Pytanie dodatkowe dla studentów kursu dla zaawansowanych – dlaczego nadal osobiście odczuwam drobne życiowe wpadki progenitury typu: plama centralnie, skarpety nie od pary, wymięty zeszyt do matmy?
Bo jestem za to odpowiedzialna? Bo się poczuwam? Się mianowałam odpowiedzialna?
Czy syndrom przeterminowanej pępowiny? Kiedy mija i jakie stosować środki zaradcze?
Tymczasem 
Nowy Człowiek obojętnie wzruszył ramionami.
- Tak wygląda skarpeta mężczyzny. – parsknął.
Owszem, ta notka jest seksistowska i bezczelnie się tym chwali. Jest seksistowska w sumie bez powodu, tak wypadło.
Kiwnęłam głową z aprobatą.
- Dobra, czyli nie wywalisz tej skarpety? – z nadzieją w głosie obadał mnie mój filuterny, męski dziewięciolatek.




… dzieli doświadczenia z tatą ;)

czwartek, 22 listopada 2012

2.137

Po tysiąckroć mieli rację ci, którzy mi przepowiadali czwarte dziecko na dwa tysiące dwanaście. I jest, nie mogło być inaczej. Już, zaraz :)
Bo przede wszystkim staram się w życiu wdrażać solidny, poznański takt. Raz dwa raz dwa. 2003, 2006, 2009.
Tadam, 2012:





… a teraz się zastanawiam, jak o TYM napisać, nie panierując TEGO w megalomanię. I im dłużej myślę, tym bardziej nie sądzę, żebym dała radę.

Na początek – niech będzie jak na „Oskarach”. Imperatyw podziękowania.
Miałam trzy fantastyczne akuszerki.
Anitę Musioł, dyrektorkę wydawniczą „Świata Książki”. Anita była motorem „projektu druk”, bez niej nic by się nie stało z tego, co się stało.
Agatę Pieniążek, wydawcę (WYDAWCZYNIĘ?) literatury polskiej. Agata, Anioł Stróż, mężnie i z dystansem przez długie miesiące znosiła wahania i zawirowania wszędzie tu podpisanej. A „niepowieść” to jej koncept. Szacun.
Panią Sylwię Bartkowską, najlepszą z najlepszych redaktorek świata, fenomenalną osobę o nieprzeciętnej erudycji i oczytaniu. Pani Sylwia z każdej strony obejrzała każde słowo przeze mnie wyartykułowane (to było intymne, wręcz krępujące jak badanie lekarskie, ale efekt chyba zadowala ;))). Z czułością wspominam bój, jaki toczyłyśmy o Tatry Słowackie przeciwko słowackim Tatrom.
Jak myślicie, co się ostało?

Jest jeszcze Katarzyna Krawczyk, moja redaktorka prowadząca i Aleksandra Majdan, wydawca odpowiedzialna za wersję audio.

Dziękuję, Dziewczyny. Normalnie tu płaczę.
I nadal trochę nie wierzę, że to prawda, ale chyba jednak prawda, bo Wydawnictwo właśnie mnie dzisiaj zapromowało na fejsbuńczu, taki szok w środku dnia. Stąd wnoszę, że nie mam omamów. Że ta książka (książka? ekh ekh …) jest już gdzieś w drukarni. Premiera – w styczniu. Trzysta osiemdziesiąt trzy strony druku, nie ma lipy, jest cegła, w sam raz do przygniecenia prania.
Gwarantuję sprasowanie.

I oczywiście są w środku teksty z blogaska, ale nie jest to blog w skali 1:1, trochę się jednak postarałam.

Zaczęłam tak (gdyż albowiem mam fobię pierwszych zdań):
Którejś lipcowej nocy przyśniło mi się dziecko. Mała i nie moja dziewczynka, nocą z poniedziałku na wtorek.

… a później, cóż, w pierwszej wersji po tych dwóch zdaniach było jeszcze ponad sześćset tysięcy znaków bez spacji, po czym się jednak opamiętałam. Ostatecznie jest znacznie mniej do czytania ;)




I nie pozostaje mi więcej, jak żywić nadzieję, że tym, którzy przez to przebrną będzie się podobało.






niedziela, 18 listopada 2012

2.136

Erna leży na podłodze, owinęła ręce wokół kolan, turla się to w prawo, to w lewo, łypie na mnie raz po raz i buzia jej się nie zamyka. Mówi o tym, o tamtym, o wszystkim. Czasami chce odpowiedzi.
- Mamo, wyglądasz jak kluchomóżdżek. – rzecze wreszcie.
Hm?
Erna się śmieje. To dowcip. Błyskotliwy słowotwór.
- Ale kto to jest kluchomóżdżek? – pytam.
Do licha.
- No, to jest taki ktoś, - tłumaczy się Erna. - kto ma mózg cały z kluch.
I znowu się śmieje.
- Wyglądasz jak szczotkomóżdżek! Wyglądasz jak lampomóżdżek! Wyglądasz jak szafomóżdżek! – chichoce Erna.


Kluchomóżdżek .
Oui. Nienagannie dopasowana definicja. Mój rozmiar. Na rozmiar. Na miarę uszyta.


Nadbiega Silny, cały w pozach ninja, cały w gardach i w ciosach.
- Siła! Moc! Potęga! – krzyczy. - Siła! Moc! Potęga! Ogień!
Kilka zamarkowanych uderzeń.
- Siła! Moc! Potęga! Woda!



Jestem dziś kluchomózgiem.
Pierogiem leniwym.



sobota, 17 listopada 2012

2.135

Nowy Człowiek postuluje ograniczenie kontaktów z wodą w wannie do czterech, góra pięciu audiencji na tydzień. Stawiam na dojrzewanie (czymkolwiek ono jest u dziewięciolatka), zainteresowany twierdzi, że mycie to strata czasu.
Jakby miał go za mało.
A przecież póki co pozwala czasowi ciec niespiesznie między Samymi Przyjemnymi Rzeczami, między cięciem w gierki na tym albo na tamtym, jeżdżeniem do kumpli i – ojej!, cieszę się, jak makak! – kompulsywnym czytaniem.

Któregoś dnia się wypuścił z kolegą na przejażdżkę i wrócił - jak zwykle - po wyznaczonym czasie (zawarliśmy umowę, że ja nie sieję paranoi, a on się trzyma zegarka, rzadko się trzyma literalnie). Tym razem jednak się spóźnił o więcej niż kwadrans, więc się wykrzywiłam szpetnie. Cóż, miewam mimikę jak z „Maski”.
- Chodzi o to, - wydukał, wyczuwając przebranie miary. - że ja się trochę zagubiłem w czasie …
Nowy Człowieku, demolujesz moje poirytowanie!
Rozluźniłam mars na twarzy. Kumpel się natomiast nie zorientował, że awantura została zażegnana i walcząc z zadyszką zaraportował:
- Jest pani jedyną mamą, którą znam, która kara … karze za spóźnienia!
Doprawdy?



Wracając jednak do wanny.
Silny siedzi w wodzie do pasa, Zakłady Kąpielowe „Hacjenda” działają co wieczór pełną parą, Silny siedzi z nogami w kokardę, strużki wody mu ciekną skronią lewą i prawą, a Silny się skarży:
- Mama! Zobacz, jak mam fjyzuje! Ciemną!
Patrzę. Silny się nachyla do pokrętła odpływu, przeciąga palcem po zmoczonych pasmach i uważnie obserwuje swoje odbicie w chromowanej tafli.
- A jaką miałem potem? – ciągnie Silny. – Jasną! Laczego mam tejas ciemną fjyzuje, a potem miałem jasną???
Zaczyna łkać.
Silny nie cierpi mycia włosów, od zawsze.
- Łobacz! – płacze. – MAM TEJAS CIEMNĄ FJYZUJE, A POTEM MIAŁEM JASNĄ!!!



[W tym czasie Nowy Człowiek mnie przekonuje, że należy zmniejszyć liczbę kąpieli na tydzień i on chce zacząć od razu, a Erna umyka z pojemnikiem z kredkami, bo właśnie kończy książkę o ciastkach i nie ma czasu na wannę.]


Jesteśmy przedsiębiorstwem. Firmą o skomplikowanej logistyce. Jesteśmy terytorium walki o dominację, polem ścierania się wykluczających interesów. Jesteśmy chaosem, hałasem. Wrzaskiem, potem i łzami.
Jesteśmy domem wariatów.

A tak mi się jakoś ostatnio przypomniało przy słuchaniu starych płyt (muzyka z przeszłości niesie wielowymiarową retrospekcję, zawsze), że kiedyś byliśmy z Ojcem Dzieciom parą.
Bez sentymentów – tu zaszła zmiana.




piątek, 16 listopada 2012

2.134

Frustratka sprokurowała przewyborny tekst na swoim blogasku, reportaż z centralnego starcia z rocznikiem osiem osiem o imponujących walorach ciała (niemożliwe, żeby one były pełnoletnie, noworodki z okolic dziewięćdziesiątego! no, jak to?). A ja, jako że zapadłam w tym tygodniu na niemożność wydania z siebie choćby zdania, zalinkowałam ów diament na fejsie. W celach protetycznych. Terapeutycznych. W ogóle, dla rozluźnienia mięśni i przewentylowania. I się wywiązała ciekawa dyskusja – o przewinach młodości i że to nie grzech dzierlatek, że są takie ładne. A z drugiej strony - o nabieraniu dystansu do siebie z upływem lat. W sensie, że roczniki siedemdziesiąte generalnie satysfakcjonuje brak objawów podagry. Oraz kiedy w krzyżach nie łamie nad ranem.

Tego.
Khekh.

Lubię ten temat, bo mam przecież na pieńku z czasem. Regularnie się wręcz karmię konceptem, że być może on, czas, biegnie nie w przód, ale jakoś wspak. Albo na ukos, ścina zakosami.
Nie łamie mnie w krzyżach, chociaż raczej z trudem wstaję. Głowa siłą mi przywiera do poduszki, co rano toczę z nią walkę. Z głową, z poduszką. Przeorały mnie liczne porody, starłam spod cudzych nosów całe tony smarków.
I nie mam za to orderów, ale siatkę zmarszczek.
O krzywdzący losie, o buacha cha cha.

I nie, nie łypię zawistnie na apetyczne młódki i nie zraszam jadem, że was jeszcze los przeczołga, że się same przekonacie.
To jest czysta, wydestylowana konstatacja – wiem o czasie znacznie więcej, niż nieprzeterminowane dzierlatki, ale to one, a nie ja mają rację. One rządzą i ich napięta skóra ramion. Ich białe ząbeczki i tak dalej. Ich energia, młodość mają zawsze rację. Jakie smutne przemijanie, że w nagrodę za zaliczony poziom w grze, za odhaczoną dekadę się dostaje postrzał w barku albo cyc przegrany w walce z grawitacją.




I w tym miejscu wyskakuje zza kulis jakaś Ciotka Dobra Rada i skrzeczącym głosem ujada, że chyba nie masz, wszeteczna dziewko, poważniejszych problemów, że się nad takimi duperalami zastanawiasz i czy ci nie wstyd, niewiasto. Weź się do prania. Sprzątnij miotłą garaż, zetrzyj szmatą sieć farfocli zza kanapy. Ugotuj jakieś cośtam a nie przypal garnków.


Ojtam.
Lubię moje małe fiksacje i niewinne manie. Uporczywe skupienie na realiach nie zawsze popłaca. Listopad to niebezpieczna pora dla Polaków. Przy naszym profilu demograficznym przynajmniej jeden nielat jest chory każdego dnia listopada. To się, zdaje się, nazywa rachunek prawdopodobieństwa. Średnia z całki. W listopadzie mam farmaceutyczny abonament, a mój samochód sam pomyka do pediatry. Szuka sobie drogi w mroku i we mgle, tropi ślad.
Ciemno, zimno mi.


To jak to szło z apetycznymi dziewojami?
Że nie mam żadnych szans wobec takich danych?

;))))))))))))))))







niedziela, 11 listopada 2012

2.133

Wybieramy z Nowym Człowiekiem fotę do szkolnego zadania. Pokazuję mu taką, albo taką, albo …
- Brzydki uśmiech, - rzecze Nowy Człowiek trącając palcem tę, która mi się 
wydaje optymalna. – brak zęba i pryszcz, sama zobacz. – Nowy Człowiek wydyma zdegustowane wargi. 
Istotnie, prawa dwójka akurat mu wtedy wypadła, kiedy go uwieczniałam, a na skroniach, tuż pod włosami można się dopatrzeć śladu po ugryzieniu komara.
Poza tym – zdjęcie jest ładne.
Dziecko mi dorasta.



Tymczasem w reklamie w „Wysokich Obcasach” brunetka o diabolicznym spojrzeniu mierzy się z szuflą do odśnieżania. Wbiła się w wieczorową kiecę bez rękawów, do tego na bose stopy sandały bez palców, bez wątpienia perfekcyjne wdzianko do zimowego oczyszczania podjazdu. „Odśnieżanie?” – pyta reklama. – „Pewnie, że możesz!” ale raczej „zadbaj o jego skóręna tym znasz się jeszcze lepiej.” No jasne.
Stereotyp zamaszyście wycina obertasa, paniusia z szuflą ma – jak przypuszczam - budzić żałość i politowanie, nieoczekiwanie a brutalnie wyrwana z jakiegoś balu (chociaż jest jasno!) do tego odśnieżania. Bo oczywiście jest się królewną i Głównym Specem od Pomadek, kiedy się nosi stanik.
I o ile, rzecz jasna, dociera do mnie, że niską sprzedaż balsamów do twarzy dla mężczyzn producent stara się podbić każdymi sposobami, o tyle mnie dziwi brak rewolucyjnej czujności w redakcji „Wysokich Obcasów”.



A skoro o rewolucji mowa.
„Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie” śpiewała dziś – sama słyszałam - pełnym i mocnym głosem pewna niestara i niegłupio wyglądająca pani.
My natomiast z okazji Okazji zjedliśmy po prostu po rogalu.
I jak co roku zadumaliśmy się ponuro nad stoliczną napierdalanką.





czwartek, 8 listopada 2012

2.132

- Mama, - mówi Silny. Wspina się na palce i zawisa na pasku mojego szlafroka. – mama, chciałem kujciaki! – rzecze.
- Jakie kurczaki, dziecko?
Dochodzi ósma rano, o tej porze pieczyste?
Nielaty objęte obowiązkiem szkolnym zniknęły za zakrętem, na nas też powoli już czas, zająć miejsce w zatorze ulicznym.
- Engły bełse, - wyjaśnia Silny. – EMBI-GEŁSE.
Jasne.
To jest ten przypadek, który amerykańscy naukowcy przerabiają w szokujące analizy – nie czyta, nie pisze, a już siedzi w internecie.
Bo Silny tnie po mistrzowsku w Angry Birds. I ma osiągi o lata świetlne przebijające moje, ja ekspresowo tracę cierpliwość, po dwóch albo trzech chybionych salwach w świnie.




Co mi przypomina o pewnej frapującej, choć krótkiej wymianie maili z przedstawicielką portalu oferującego gry komputerowe dla kobiet. Bo na mój blogowy adres mailowy przychodzą od czasu do czasu intratne propozycje marketingowe. Odkurzacz w zamian za osiemset-pięćset postów na blogu z fotami rzeczonego i peanem, jaką jest mi wyręką (plus trylion tematycznych statusów na fejsie). Zestaw kasz dla dzieci za notkę gratis, że są świetne. Dziękuję, nie korzystam. Aż tu nagle te gry. Dla kobiet. Och, tak lubię „dla kobiet”. Literaturę dla kobiet, miejsca parkingowe dla kobiet, samochody dla kobiet, piwo dla kobiet, wrzućcie „dla kobiet” w wujka googla i sprawdźcie wynik w zakładce „grafika”. „Dla kobiet” mnie nastraja radośnie, więc uważnie przeczytałam maila. 

Niezależny portal nękała drażliwa kwestia.

„Dlaczego kobiety w Polsce nie grają w gry komputerowe, tak często i z taką przyjemnością jak robią to nasze sąsiadki za oceanem? Interesuje mnie Twoje zdanie na ten temat, osobiste upodobania growe - jeśli jesteś aktywnym graczem, ogólna opinii o kobietach grających czy modzie na gry.
[z maila]


Co prawda „upodobania growe” zadudniły mi posępnie, ale weszłam w dyskurs.
Nie gram, bo w tych rzadkich chwilach, kiedy mogę tracić czas, nie chcę go tracić na odtwórcze pomykanie ścieżkami rozrysowanymi przez twórców gier. To nie kreatywne. I generalnie – bez sensu. Granie jest chodzeniem cudzym śladem, a jeżeli już chadzam czyimś śladem, to wolę śladem pisarza, a nie projektanta gry.


Na tym niestety urwała się zajmująca korespondencja z niezależnym portalem, więc pewnie nie dowiem się nigdy, dlaczego kobiety w Polsce nie grają z taką przyjemnością, z jaką mogłyby.

Silny natomiast gra z wielką.




A Wy?




niedziela, 4 listopada 2012

2.131

A w kwestii reedycji - to przecież ją mam. Wydanie drugie, niezbyt poprawione. Kompletnie niepoprawne. Z pewnością nie tak gładkie, ani nie taneczne i nie strzelające bąbelkami, jak teledysk Caro Emerald, za to w czterech wymiarach. Szerokość wysokość głębokość i zapach. Oraz upływ czasu, więc w pięciu. Repeta z podstawówki po trzydziestu latach. Powtórka przemnożona przez dwa.


Przebąkiwałam o tym, że by było miło, żeby zacząć jeszcze raz? Otóż zaczynam od nowa, stereo, najczęściej wieczorami. Lekcje z polskiego (bo pierwiastki tudzież całkę zostawiam Ojcu Dziatek), kaligrafia, lekcje z angielskiego i szczyt absurdu – niemiecki i hiszpański. Nie znam żadnego z tych języków, ale lekcje odrabiam. Zyg, zyg. Wypisz, przepisz, połącz, przelicz jabłka, pociągnij szlaczki, zrymuj oraz podziel na sylaby.

Optymalne do retransmisji z życia są niedzielne wieczory, szczególnie po dziewiętnastej.
- Mamo! – odzywa się znienacka któreś z objętych obowiązkiem szkolnym. – A chyba było coś zadane …
To jak ten sen, w którym się pojawiasz nago przed komisją maturalną. Egzamin jest z fizyki, ustny i pociąg już wyjeżdża ze stacji A.
Tyle, że to nie sen.
Mam dziwny ucisk w okolicach mostka oraz suchość gardła. Już to-już to-już to–przerabiałam. Nielaty od niechcenia skrzypią piórami po kartkach. Wiercą się, każde gotowe się wymiksować zza biurka teraz i zaraz.

- Czy pani była na to gotowa?
- Skąd. Repeta podstawówki dopadła mnie znienacka.


˚˚˚˚˚

Dolina Cybiny.
Eden w sercu cywilizacji.


 
 







sobota, 3 listopada 2012

2.130

- Mama, a jak wampirowi się rusza ten kieł, – Erna zamaszystym gestem odgarnęła kołdrę i się wsunęła do mojego łóżka. – ten kieł, - Erna złapała się za któryś z głębiej osadzonych zębów i zamarkowała ruch. – to to jest bardzo niedobre?
[Bardzo niedobre to jest mnie budzić przed ósmą, córko]
Stoczyłam krótką, bezdźwięczną walkę z Erną o miejsce dla głowy na poduszce.
- … chyba że sobie zrobi nowy papierowy. – fristajlowała Erna. – Albo plastikowy. Metalowy też może być.
[No co ty]
- Mama, - Erna uniosła się na łokciu i przeszyła mnie świdrującym wzrokiem.
[Małgorzata Rozenek sugeruje: zanim się nie umalujesz, o świcie wyglądasz podle]
- Mama, a z czego jest zrobiony ząb? Z kości?
- Ehe.
- Więc jak ci się rusza ząb, to ci się rusza kość? – Erna się zdziwiła spektakularnie, widowiskowym dziecięcym zdziwieniem, przemożnym nieletnim osłupieniem wobec odkrycia kolejnej reguły funkcjonowania rzeczywistości.- Łał.
I opadła na poduszkę.
[Ałć! Erno! Moje włosy!]
Erna tymczasem się cała we mnie wpiła, sprężysta, przemarznięta ośmiorniczka o tysiącu rąk i milionie kolan i się oddałyśmy matko-córczanej sekundzie bliskości.
Po upływie której Erna wyskoczyła jak osprężynowana na podłogę i pognała do istotniejszych zajęć, spontanicznie (i kompletnie mimochodem) pozbawiając mnie kołdry.



˚˚˚˚˚

- Na cmentarz??? ZNOWU? NIEEE! – jęknęły po śniadaniu nielaty zgodnym, jak rzadko, chórem.
Nie podzielają naszego z Ojcem Dzieciom imperatywu odwiedzenia wszystkich tutejszych przodków.
Dlatego na komunalny poszliśmy sami. Było słonecznie, długo błądziliśmy między grobami. Niektórych Nieobecnych możemy odwiedzić tylko w głowie.
Cmentarz się zmienia, siermiężne nagrobki z lastriko są w odwrocie, rządzą polerowane azjatyckie granity, tandetne, przesadne formy. I wielkie znicze w plastikowej pozłotce.
I ławki. Wiele ławek. Ławki zespawane w garażu albo w ogrodowej szopie. Ławki szykowne, ze składanym siedziskiem. Ławki wyżłobione jak dworcowe.
Nie zauważyłam narastania tego nurtu, więc dzisiejsza konstatacja była jak eksplozja w głowie. Że można chcieć usiąść i się nie spieszyć, nie biec na serial albo na talent show, tylko siedzieć przy grobie. Fascynująca moda.



A póki co czas wracać do żywych, najwyższa pora zakończyć rekolekcje i spojrzeć w przód.




Po spacerze po komunalnym pojechaliśmy z Ojcem Dzieciom na spożywcze zakupy. Ser, mięso, pieczarki, cytryny, czekolada. Sama strawa, żadnych przenośni. Przed okienkiem lotto długa kolejka potencjalnych milionerów, wielokrotnych. Umalowane nastolatki kurzące papierosy w załomie supermarketowego muru.





czwartek, 1 listopada 2012

2.129

- Dlaczego mi nie powiedziałaś, – spytała podenerwowana Erna stając w drzwiach. – że dzisiaj jest święto dyni? Mama?
I strząsnęła z siebie tornister.
Po czym strząsnęła z siebie kurtkę, czapkę i szalik. Oraz buty. Lewy i prawy.
Ojej. Jakoś nie przyszło mi to do głowy, córko, żeby cię trzymać na bieżąco z celtyckimi rytuałami.
- Erno, - wrzasnęłam. – Erno, wracaj i posprzątaj, co tu narozra …
- Ale mama! – jęknął zblazowany głosik ze sporej oddali.


Fazę na
Halloween mam tylko na blogasku.
W prawdziwym życiu jest mi to równie obojętne, jak zaokienna aura.


A sama wolę postać w te dni na zatłoczonym cmentarzu. Choćby w kaloszach i w deszczu, jak dziś. I nie mam poczucia, że to czcze i udawane.
Odstanie godziny albo dwóch przy grobach i obecność przy tych, których znałam dawno temu albo wcale się wpisuje w coroczny rytuał jesiennego umierania, opadających liści i krótkiego dnia.
Śmierć, która jest częścią życia.
I jakoś mnie nie rażą futra wytrzepane z naftaliny pierwszy raz w sezonie i białe kołnierzyki i krawaty spinające nienawykłe, czerwone gardła.
Defilada – my jeszcze żyjemy i się świetnie mamy jest oczywista. Naturalna.
Też podkręcam przed wyjściem niebyłe rumieńce pędzlem i stosownymi kosmetykami.

I oczywiście mi żal, że cmentarz już nie wonieje stearyną, od kiedy otwarte znicze w glinianych czarkach poległy w starciu z plastikową produkcją made in China. Żal, bo miałam zawodowstwo z moczenia palców w gorącym wosku i niezauważenie strącałam świeczkowe odlewy tak, żeby się to nie rzucało w oczy ciotkom, zagrabiającym ziemię wokół grobów w dywanik.

Wtedy byłam nieśmiertelna. Z upływem lat jestem coraz mniej.




˚˚˚˚˚





A właściwie to tak.
Być znowu nieśmiertelną. Wymyślmy lepszą wersję mnie. Na kawie w słoneczny dzień z przyjaciółkami. Mogę być tą nieśmiałą brunetą bez grzywki, bo fe, grzywki są takie passé. Szpilki na takich stopach, których już nigdy nie będę miała. Dreaming jest za free.
Więc fruu w szmaragdową wodę w jedwabnej kiecce.
Mieć wszystko jeszcze przed i prawie nic za.

Ha.

Czasami się budzę i między snem a skokiem w dzień świstaka miewam wrażenie, że to realne.
A czasem w fazie REM mi się objawia surowa fizjonomia Perfekcyjnej Pani Domu. Twarz się wykrzywia i z obrzydzeniem cedzi, bezczelnie wlepiając we mnie gały:
- Paskudnie wyglądasz nieumalowana.
Buaaa. Wyskakuję z pościeli w przytomność niemal pionowo, jak wampir.






wtorek, 30 października 2012

2.128

Na dzisiejszy halloweenowy balik w przedszkolu Silny założył strój strażaka.


W tym roku jeszcze jaskrawiej, niż w poprzednich latach dotarło do mnie – i to już na wiele dni przed terminem balu - że się nie mieści w mojej estetyce, żeby się w okolicach Wszystkich Świętych przebierać za śmierć, pająka, ducha czy innego grabarza. I nie mam takiej fantazji – szczególnie, do licha!, zwłaszcza teraz, dzisiaj, wczoraj - żeby znajdować uciechę w opychaniu się cukierkami z motywem czaszki. I żeby do tego namawiać nielaty. To zapewne wyłącznie kwestia smaku. Tak. Kwestia smaku.


Szydzenie ze śmierci, cmentarna ironia i pogrzebowy sarkazm niczego mi nie oswajają.
Nie mam też zdolności upatrywania żywej obecności zmarłych w zjawiskach atmosferycznych ani na tyle wyobraźni, żeby się karmić obrazami typu „siedzi ze skrzyżowanymi raciczkami na chmurce i radośnie merda klapkiem”.
Mam za to dojmujące wrażenie, że świat mnie swędzi po całości, jak wełniany, sfilcowany sweter na gołe ciało, że mnie realia dźgają milionem uciążliwych szpilek. Że to, co miało być tak jest nie-tak. Wszystko jest na odwrót i puzzle z zyliona elementów dokumentnie rozsypane.
Mam poczucie dysonansu. Sprawy oczywiście przyjęły taki obrót, jak wszyscy zakładali, jak dopuszczali, jak wiedzieli nawet - ale właśnie dlatego wszystko poszło nie tak.


˚˚˚˚˚

Natomiast Silny w przebraniu strażaka się doskonale bawił wśród szkieletów i wiedźm.
- A ja biłem stjażakiem! – wykrzyknął z dumą, radośnie podskakując w przedszkolnej szatni, czerwono odziana pchła. – a stjażaki mają wodę! I mogą wszystko zawodować!
Ha, zawodować zawodowo, niczym huragan Sandy.




Joanna nie jest na czacie, ale możesz wysłać jej wiadomość donosi fejsbuk, kiedy przypadkowo przesuwam kursorem po kolumnie kontaktów.




poniedziałek, 29 października 2012

niedziela, 28 października 2012

2.126

Mnich buddyjski w długiej, bordowej szacie, w bordowej puchowej kurtce, z trekkingowym plecakiem (plecak ma bordowe okucia i obszycia zamków) i z bordowym neseserem na kółkach, w podróży życia, a co najmniej w podróży jesieni 2012, przystaje i się rozgląda z zainteresowaniem.
Miga mi przed oczami modowa zajawka, którą drobiazgowo – choć nerwowo – studiowałam niedawno w poczekalni u ortodonty. Bordo to nowy czarny tej jesieni, do bordowych cygaretek załóż bordowe kozaki.
Mężczyzna po pięćdziesiątce w dopasowanych blue dżinsach i w welurowej marynarce o dwa numery za ciasnej. Idzie sprężystym krokiem, tubylczy Silvio Berlusconi - choć hojniej ufryzowany, gna i mimo października łyska opalonymi licami, wygolonymi na gładko.
Młody biznesmen albo nie-daj-Boże prawnik, w formalnym garniturze i z tekturową torbą z drogiego sklepu z biżuterią ostrożnie ujętą w dwa palce.
Trzyosobowa rodzina, para zakochanych małolatów przed trzydziestką, Romeo i Julia peronu trzeciego i ich synek, mniej więcej dwulatek. Kiedy kobieta zwraca się do dziecka, mówi słodkim, afektowanym tonem. Kiedy się wychyla, żeby coś szepnąć mężczyźnie na ucho, aura wokół nich gęstnieje, w ich mikroświecie defaultowo obowiązuje sypialnia. A później kobieta przerzuca przez ramię spory, skórzany worek, chwyta kabłąk walizy na kółkach, mężczyzna unosi dziecko, drugą walizkę, torbę i złożony wózek spacerowy. Dziecko płacze. Silvio Berlusconi przyspiesza i zmienia kierunek marszu. Mnich buddyjski rozgląda się bezradnie. Pociąg wjeżdża na stację, wagony oznaczone numerami osiem, siedem i sześć zatrzymują się w sektorze czwartym.

Wtedy ją widzę po raz pierwszy, kobietę o twarzy jak pośmiertna maska.
Tak, ma twarz jak pośmiertna maska Fryderyka Chopina z muzeum w Valldemossie, jest piękna, jest fascynująca, chuda, wysoka i na wskroś nie z tego świata.
Kiedy pociąg rusza, siada naprzeciw mnie.
Orli nos, zapadnięte oczy, lekko rozchylone usta, majestatyczna i koszmarna.
Odbiera telefon i rozmawia z kimś o zjeździe absolwentów, z którego wraca.
- Nie, - rzecze. – prawie nikogo nie było, wszyscy umarli.
… Leon nie zorganizuje pięćdziesięciolecia doktoratu, a już wszystkich pozapraszał
Oczy łzawią.
Kobieta zanurza długie, kościste palce w swoim bagażu.
I wyjmuje szeleszczącą torebkę.
A z niej – bez żenady – płaską butelkę wódki. I pociąga kilka razy.


Rejestruję ich. Kradnę ich. Ich wizerunki, ich pomarszczone policzki, rozbiegany wzrok, ich zniszczone obuwie. Spodnie wytarte na kolanach. Splecione buty, łydki, stawy skokowe tych dwóch pań, które siedzą pod oknem przedziału i są ze sobą, chociaż by się z tym nie afiszowały. Tytułu lektur. Kanapki w przetłuszczonych opakowaniach.
Zabieram ich sobie bez sensu i bez celu, ograbiam ich z tego, czego im nie ubędzie, zapisuję ich.


Kiedy wysiadamy, stara, chuda kobieta staje w drzwiach wagonu. I stoi. Bezbronna wobec trzech stopni zawieszonych w próżni. Stoi i się chwieje, jak przed skokiem na bungee. Szybciej, szybciej, mży i mgła, szanowni państwo, pociąg nadjechał z dwudziestominutowym opóźnieniem, proszę o sprawdzenie, czy w przedziałach nie pozostał bagaż …
… taksówkę na kod MD-612.
Wyciągam rękę. Chude, kościste palce wczepiają się w nią, jak palce mojego trzylatka.
Mówię do widzenia, ale kobieta nie odpowiada.





piątek, 26 października 2012

2.125

Wracaliśmy z Nowym Człowiekiem do domu dość późnym wieczorem. Nowy Człowiek pokolebał się trochę w prawo i w lewo na przednim siedzeniu, miauknął, że chciałby szybciej, szybciej, mama!, bo w telewizji leci Indiana Jones, mlasnął, mruknął, powiercił się jeszcze i - usnął. Na peryferyjnej, czteropasmowej miejskiej ulicy utknęliśmy ni stąd, ni zowąd w korku, słuchałam Marillion, wyprzedziło nas kilka dużych wozów straży pożarnej i karetka pogotowia. Ktoś sterował ruchem i kierował przejeżdżających na chodniki i pobocze. Toczyłam się wolno w zatorze, więc kiedy mijałam ślady hamowania na jezdni oświetlone błyskami kogutów, zobaczyłam je wyraźnie, szerokie, mokre pręgi na asfalcie, splątane, jak kłąb czarnych wstążek i samochód osobowy kołami do góry, wbity po tylne drzwi w betonowy płot. Było ciemno, droga co prawda czteropasmowa, ale wąska, niebiesko migające koguty służb, śpij, dziecko, śpij, nie patrz.
Nie patrz, śpij.




Myślę dziś wieczorem o pewnej dzielnej, bliskiej wielu z Was i mi również bliskiej Osobie.

Wolałabym odwrócić głowę i zasnąć, a nie mogę.






wtorek, 23 października 2012

2.124

Tymczasem, tymczasem w prozie nie napisanej, w prozie życia czy jak ją zwał, Nowy Człowiek któregoś dnia się pokrył pryszczami.
To znaczy nie cały i nie od razu, zaczęło się od zajadu, czy raczej - od Zapalenia Kątów Ust. Jednego kąta.
W kolejnych dniach defiguracja się rozlazła i ---
I nie pytajcie, co dalej.

Oj, nie wyglądało to ładnie.
Oj, swędziało.

Wykluczyłam ospę, bo ospa już była, i to jaka. Wykluczyłam też odrę-świnkę-różyczkę, bo te choroby są objęte obowiązkowymi szczepieniami. Wykluczyłam hand, foot and mouth disease (czuję osobliwą sympatię do tej nazwy, tak fenomenalnie się nie wymawia). A wykluczyłam, bo Nowoczłowiecza wysypka się odmiennie rozlokowała. W ogóle, wykluczyłam wszystko.
Najchętniej wykluczyłabym również pryszcze jednym kliknięciem w prawy albo lewy klawisz.

Ostatecznie pojechaliśmy jednak do dermatolożki poleconej przez naszego pediatrę. Lekarka uruchomiła jedną i druga lampę, oświetliła wątłe Nowoczłowiecze końcówki sporą liczbą watów, przyjrzała się wysypce przez lupę, obadała gardło. Po czym rzekła – nie wiem.
Nie wiem, nie wiem, co to jest. Nie wiem, trala la la. Nie wiem łamane przez nie mam pojęcia. Czyli - zupełnie jak ja.
Z taką różnicą, że ona WIEDZIAŁA, że jej NIEWIEDZA się wpisuje w szerszy kontekst nie wiem/nie znam. Kiedyś, tłumaczyła mi lekarka [a Nowy Człowiek z głębi desperacji przeglądał ulotki o witaminach i preparatach na to i na tamto], więc w Dawnych Historycznych Czasach infekcje były sklasyfikowane. Miały przyporządkowane zdjęcia przypadków i ryciny w książkach oraz opis objawów. I wiadomo było, jaką stosować terapię. Teraz dzieciaki przychodzą – jak, dajmy na to, Nowy Człowiek, nie szukając dalej – z rzucikiem wokół ust i w oczodole. I z niczym poza tym. Albo z dziarami od wysypki na łydce. Albo z opuchlizną gdzieś tam. I nie wiadomo, nikt nie wie, co to jest dokładnie.



Poczułam się, jak Nicole Kidman w "Inwazji" [halo, halo, gdzie jesteś, Jamesie Bondzie z osprzętem do identyfikacji zarazków?]. Serio, zrobiło mi się niewyraźnie. Dobry wieczór/jaki śliczny ranek, pobudka w świecie, w którym taki banał, jak choroby dziecięce nie jest skatalogowany. Rok dziewięćset dwunasty? Rok bez "tysiąc", rok przed naszą erą i ogólnie - 
before Christ.

Potencjalnie są do dyspozycji zaawansowane metody diagnostyki, kalendarz szczepień, antybiotyki, homeopatia i świecowanie, a tymczasem dziecko na coś zapada i nie wiadomo na co. Nie wiadomo, czy to zakaźne (raczej nie, ale kto wie, może okres inkubacji wynosi trzy lata?), nie wiadomo, jak to leczyć, wyjąwszy gaszenie objawów. U licha, do licha, Niebezpieczny Nowy Świat.





sobota, 20 października 2012

2.123


Cała Polska czyta Masłoską, ja czytam, ty czytasz Masłoską, czytają ją starcy, czytają i dzieci i jakie by to było pocieszne, myślę sobie, gdyby poszum medialny wokół literackiej premiery (Masłoska paczy z bilbordu, łypie z okładek i z reklamy margaryny), więc gdyby ów bezprecedensowy marketing się przełożył choćby w promilu na wskaźniki czytelnictwa. Nie tylko Masłoskiej, rzecz jasna, ale że ogólnie tak. Doktor Google radzi - dla fit psychicznego oraz dla ogólnej higieny jedna książka, powiedzmy, na miesiąc jako kulturalne obligo. Och! eksploduję fontanną fantazji bibliotecznej bulimiczki.

Tymczasem tu i ówdzie się przetaczają w necie dyskusje na temat (wiem, że zalajkowane przeze mnie profile na fejsie nie są żadnym miarodajnym przekrojem estetycznych potrzeb społeczeństwa, ale cóż, śledzę je, te debaty, dyskutuje się o Masłoskiej, a nie o kim/czymkolwiek innym, chociaż przecież przed targami książki nie brakuje premier).

A ja co.
Pusto to widzę.
Autorka tak ładnie mówi w licznych wywiadach o Dziele, że chciałoby się ją pożreć, i Autorkę, i powieść, połknąć ją przy porannej kawie albo niefrasobliwie zarwać nocne godziny, czytać przy myciu zębów i nastawianiu w czterdziestu stopniach kolorowej bawełny. Autorka swoją prasową narracją tak śrubuje poprzeczkę, że konfrontacja z Literą jest tym bardziej bolesna.
Patrzę i patrzę do środka i nie widzę tego, o czym mówi Autorka, że jest TAM.
Nie ma.


Za to jest gdzie indziej.
Oto i olśnienie.
klik G


Jest dobrze, jest fraza, jest takie wyczucie języka, że mnie krew zalewa, bo sama też bym przecież tak chciała frazować (na zimnie ;)) ). Co za talent, łomatko.
Fenomenalny przypadek, bo „Szopka” się dzieje głównie na poziomie języka, jest rzecz jasna także opowieść, jest fabuła familijna, ale język zniewala, wciąga i zachwyca.
Rozsypałam się przy lekturze w euforyczne cząsteczki, po czym pozbierałam się byłam.

Aż się chce rzec, że czytajcie na zdrowie i dlaczego na okładkach czasopism jej nie ma?






Dla uniknięcia wątpliwości pragnę zapewnić, że tej notki nie sponsoruje Weltbild, ani też nie mam z Noir sur Blanc na pieńku.