W tym roku jeszcze jaskrawiej, niż w poprzednich latach dotarło do mnie – i to już na wiele dni przed terminem balu - że się nie mieści w mojej estetyce, żeby się w okolicach Wszystkich Świętych przebierać za śmierć, pająka, ducha czy innego grabarza. I nie mam takiej fantazji – szczególnie, do licha!, zwłaszcza teraz, dzisiaj, wczoraj - żeby znajdować uciechę w opychaniu się cukierkami z motywem czaszki. I żeby do tego namawiać nielaty. To zapewne wyłącznie kwestia smaku. Tak. Kwestia smaku.
Szydzenie ze śmierci, cmentarna ironia i pogrzebowy sarkazm niczego mi nie oswajają.
Nie mam też zdolności upatrywania żywej obecności zmarłych w zjawiskach atmosferycznych ani na tyle wyobraźni, żeby się karmić obrazami typu „siedzi ze skrzyżowanymi raciczkami na chmurce i radośnie merda klapkiem”.
Mam za to dojmujące wrażenie, że świat mnie swędzi po całości, jak wełniany, sfilcowany sweter na gołe ciało, że mnie realia dźgają milionem uciążliwych szpilek. Że to, co miało być tak jest nie-tak. Wszystko jest na odwrót i puzzle z zyliona elementów dokumentnie rozsypane.
Mam poczucie dysonansu. Sprawy oczywiście przyjęły taki obrót, jak wszyscy zakładali, jak dopuszczali, jak wiedzieli nawet - ale właśnie dlatego wszystko poszło nie tak.
˚˚˚˚˚
Natomiast Silny w przebraniu strażaka się doskonale bawił wśród szkieletów i wiedźm.
- A ja biłem stjażakiem! – wykrzyknął z dumą, radośnie podskakując w przedszkolnej szatni, czerwono odziana pchła. – a stjażaki mają wodę! I mogą wszystko zawodować!
Ha, zawodować zawodowo, niczym huragan Sandy.
Joanna nie jest na czacie, ale możesz wysłać jej wiadomość donosi fejsbuk, kiedy przypadkowo przesuwam kursorem po kolumnie kontaktów.