wtorek, 30 października 2012

2.128

Na dzisiejszy halloweenowy balik w przedszkolu Silny założył strój strażaka.


W tym roku jeszcze jaskrawiej, niż w poprzednich latach dotarło do mnie – i to już na wiele dni przed terminem balu - że się nie mieści w mojej estetyce, żeby się w okolicach Wszystkich Świętych przebierać za śmierć, pająka, ducha czy innego grabarza. I nie mam takiej fantazji – szczególnie, do licha!, zwłaszcza teraz, dzisiaj, wczoraj - żeby znajdować uciechę w opychaniu się cukierkami z motywem czaszki. I żeby do tego namawiać nielaty. To zapewne wyłącznie kwestia smaku. Tak. Kwestia smaku.


Szydzenie ze śmierci, cmentarna ironia i pogrzebowy sarkazm niczego mi nie oswajają.
Nie mam też zdolności upatrywania żywej obecności zmarłych w zjawiskach atmosferycznych ani na tyle wyobraźni, żeby się karmić obrazami typu „siedzi ze skrzyżowanymi raciczkami na chmurce i radośnie merda klapkiem”.
Mam za to dojmujące wrażenie, że świat mnie swędzi po całości, jak wełniany, sfilcowany sweter na gołe ciało, że mnie realia dźgają milionem uciążliwych szpilek. Że to, co miało być tak jest nie-tak. Wszystko jest na odwrót i puzzle z zyliona elementów dokumentnie rozsypane.
Mam poczucie dysonansu. Sprawy oczywiście przyjęły taki obrót, jak wszyscy zakładali, jak dopuszczali, jak wiedzieli nawet - ale właśnie dlatego wszystko poszło nie tak.


˚˚˚˚˚

Natomiast Silny w przebraniu strażaka się doskonale bawił wśród szkieletów i wiedźm.
- A ja biłem stjażakiem! – wykrzyknął z dumą, radośnie podskakując w przedszkolnej szatni, czerwono odziana pchła. – a stjażaki mają wodę! I mogą wszystko zawodować!
Ha, zawodować zawodowo, niczym huragan Sandy.




Joanna nie jest na czacie, ale możesz wysłać jej wiadomość donosi fejsbuk, kiedy przypadkowo przesuwam kursorem po kolumnie kontaktów.




poniedziałek, 29 października 2012

niedziela, 28 października 2012

2.126

Mnich buddyjski w długiej, bordowej szacie, w bordowej puchowej kurtce, z trekkingowym plecakiem (plecak ma bordowe okucia i obszycia zamków) i z bordowym neseserem na kółkach, w podróży życia, a co najmniej w podróży jesieni 2012, przystaje i się rozgląda z zainteresowaniem.
Miga mi przed oczami modowa zajawka, którą drobiazgowo – choć nerwowo – studiowałam niedawno w poczekalni u ortodonty. Bordo to nowy czarny tej jesieni, do bordowych cygaretek załóż bordowe kozaki.
Mężczyzna po pięćdziesiątce w dopasowanych blue dżinsach i w welurowej marynarce o dwa numery za ciasnej. Idzie sprężystym krokiem, tubylczy Silvio Berlusconi - choć hojniej ufryzowany, gna i mimo października łyska opalonymi licami, wygolonymi na gładko.
Młody biznesmen albo nie-daj-Boże prawnik, w formalnym garniturze i z tekturową torbą z drogiego sklepu z biżuterią ostrożnie ujętą w dwa palce.
Trzyosobowa rodzina, para zakochanych małolatów przed trzydziestką, Romeo i Julia peronu trzeciego i ich synek, mniej więcej dwulatek. Kiedy kobieta zwraca się do dziecka, mówi słodkim, afektowanym tonem. Kiedy się wychyla, żeby coś szepnąć mężczyźnie na ucho, aura wokół nich gęstnieje, w ich mikroświecie defaultowo obowiązuje sypialnia. A później kobieta przerzuca przez ramię spory, skórzany worek, chwyta kabłąk walizy na kółkach, mężczyzna unosi dziecko, drugą walizkę, torbę i złożony wózek spacerowy. Dziecko płacze. Silvio Berlusconi przyspiesza i zmienia kierunek marszu. Mnich buddyjski rozgląda się bezradnie. Pociąg wjeżdża na stację, wagony oznaczone numerami osiem, siedem i sześć zatrzymują się w sektorze czwartym.

Wtedy ją widzę po raz pierwszy, kobietę o twarzy jak pośmiertna maska.
Tak, ma twarz jak pośmiertna maska Fryderyka Chopina z muzeum w Valldemossie, jest piękna, jest fascynująca, chuda, wysoka i na wskroś nie z tego świata.
Kiedy pociąg rusza, siada naprzeciw mnie.
Orli nos, zapadnięte oczy, lekko rozchylone usta, majestatyczna i koszmarna.
Odbiera telefon i rozmawia z kimś o zjeździe absolwentów, z którego wraca.
- Nie, - rzecze. – prawie nikogo nie było, wszyscy umarli.
… Leon nie zorganizuje pięćdziesięciolecia doktoratu, a już wszystkich pozapraszał
Oczy łzawią.
Kobieta zanurza długie, kościste palce w swoim bagażu.
I wyjmuje szeleszczącą torebkę.
A z niej – bez żenady – płaską butelkę wódki. I pociąga kilka razy.


Rejestruję ich. Kradnę ich. Ich wizerunki, ich pomarszczone policzki, rozbiegany wzrok, ich zniszczone obuwie. Spodnie wytarte na kolanach. Splecione buty, łydki, stawy skokowe tych dwóch pań, które siedzą pod oknem przedziału i są ze sobą, chociaż by się z tym nie afiszowały. Tytułu lektur. Kanapki w przetłuszczonych opakowaniach.
Zabieram ich sobie bez sensu i bez celu, ograbiam ich z tego, czego im nie ubędzie, zapisuję ich.


Kiedy wysiadamy, stara, chuda kobieta staje w drzwiach wagonu. I stoi. Bezbronna wobec trzech stopni zawieszonych w próżni. Stoi i się chwieje, jak przed skokiem na bungee. Szybciej, szybciej, mży i mgła, szanowni państwo, pociąg nadjechał z dwudziestominutowym opóźnieniem, proszę o sprawdzenie, czy w przedziałach nie pozostał bagaż …
… taksówkę na kod MD-612.
Wyciągam rękę. Chude, kościste palce wczepiają się w nią, jak palce mojego trzylatka.
Mówię do widzenia, ale kobieta nie odpowiada.





piątek, 26 października 2012

2.125

Wracaliśmy z Nowym Człowiekiem do domu dość późnym wieczorem. Nowy Człowiek pokolebał się trochę w prawo i w lewo na przednim siedzeniu, miauknął, że chciałby szybciej, szybciej, mama!, bo w telewizji leci Indiana Jones, mlasnął, mruknął, powiercił się jeszcze i - usnął. Na peryferyjnej, czteropasmowej miejskiej ulicy utknęliśmy ni stąd, ni zowąd w korku, słuchałam Marillion, wyprzedziło nas kilka dużych wozów straży pożarnej i karetka pogotowia. Ktoś sterował ruchem i kierował przejeżdżających na chodniki i pobocze. Toczyłam się wolno w zatorze, więc kiedy mijałam ślady hamowania na jezdni oświetlone błyskami kogutów, zobaczyłam je wyraźnie, szerokie, mokre pręgi na asfalcie, splątane, jak kłąb czarnych wstążek i samochód osobowy kołami do góry, wbity po tylne drzwi w betonowy płot. Było ciemno, droga co prawda czteropasmowa, ale wąska, niebiesko migające koguty służb, śpij, dziecko, śpij, nie patrz.
Nie patrz, śpij.




Myślę dziś wieczorem o pewnej dzielnej, bliskiej wielu z Was i mi również bliskiej Osobie.

Wolałabym odwrócić głowę i zasnąć, a nie mogę.






wtorek, 23 października 2012

2.124

Tymczasem, tymczasem w prozie nie napisanej, w prozie życia czy jak ją zwał, Nowy Człowiek któregoś dnia się pokrył pryszczami.
To znaczy nie cały i nie od razu, zaczęło się od zajadu, czy raczej - od Zapalenia Kątów Ust. Jednego kąta.
W kolejnych dniach defiguracja się rozlazła i ---
I nie pytajcie, co dalej.

Oj, nie wyglądało to ładnie.
Oj, swędziało.

Wykluczyłam ospę, bo ospa już była, i to jaka. Wykluczyłam też odrę-świnkę-różyczkę, bo te choroby są objęte obowiązkowymi szczepieniami. Wykluczyłam hand, foot and mouth disease (czuję osobliwą sympatię do tej nazwy, tak fenomenalnie się nie wymawia). A wykluczyłam, bo Nowoczłowiecza wysypka się odmiennie rozlokowała. W ogóle, wykluczyłam wszystko.
Najchętniej wykluczyłabym również pryszcze jednym kliknięciem w prawy albo lewy klawisz.

Ostatecznie pojechaliśmy jednak do dermatolożki poleconej przez naszego pediatrę. Lekarka uruchomiła jedną i druga lampę, oświetliła wątłe Nowoczłowiecze końcówki sporą liczbą watów, przyjrzała się wysypce przez lupę, obadała gardło. Po czym rzekła – nie wiem.
Nie wiem, nie wiem, co to jest. Nie wiem, trala la la. Nie wiem łamane przez nie mam pojęcia. Czyli - zupełnie jak ja.
Z taką różnicą, że ona WIEDZIAŁA, że jej NIEWIEDZA się wpisuje w szerszy kontekst nie wiem/nie znam. Kiedyś, tłumaczyła mi lekarka [a Nowy Człowiek z głębi desperacji przeglądał ulotki o witaminach i preparatach na to i na tamto], więc w Dawnych Historycznych Czasach infekcje były sklasyfikowane. Miały przyporządkowane zdjęcia przypadków i ryciny w książkach oraz opis objawów. I wiadomo było, jaką stosować terapię. Teraz dzieciaki przychodzą – jak, dajmy na to, Nowy Człowiek, nie szukając dalej – z rzucikiem wokół ust i w oczodole. I z niczym poza tym. Albo z dziarami od wysypki na łydce. Albo z opuchlizną gdzieś tam. I nie wiadomo, nikt nie wie, co to jest dokładnie.



Poczułam się, jak Nicole Kidman w "Inwazji" [halo, halo, gdzie jesteś, Jamesie Bondzie z osprzętem do identyfikacji zarazków?]. Serio, zrobiło mi się niewyraźnie. Dobry wieczór/jaki śliczny ranek, pobudka w świecie, w którym taki banał, jak choroby dziecięce nie jest skatalogowany. Rok dziewięćset dwunasty? Rok bez "tysiąc", rok przed naszą erą i ogólnie - 
before Christ.

Potencjalnie są do dyspozycji zaawansowane metody diagnostyki, kalendarz szczepień, antybiotyki, homeopatia i świecowanie, a tymczasem dziecko na coś zapada i nie wiadomo na co. Nie wiadomo, czy to zakaźne (raczej nie, ale kto wie, może okres inkubacji wynosi trzy lata?), nie wiadomo, jak to leczyć, wyjąwszy gaszenie objawów. U licha, do licha, Niebezpieczny Nowy Świat.





sobota, 20 października 2012

2.123


Cała Polska czyta Masłoską, ja czytam, ty czytasz Masłoską, czytają ją starcy, czytają i dzieci i jakie by to było pocieszne, myślę sobie, gdyby poszum medialny wokół literackiej premiery (Masłoska paczy z bilbordu, łypie z okładek i z reklamy margaryny), więc gdyby ów bezprecedensowy marketing się przełożył choćby w promilu na wskaźniki czytelnictwa. Nie tylko Masłoskiej, rzecz jasna, ale że ogólnie tak. Doktor Google radzi - dla fit psychicznego oraz dla ogólnej higieny jedna książka, powiedzmy, na miesiąc jako kulturalne obligo. Och! eksploduję fontanną fantazji bibliotecznej bulimiczki.

Tymczasem tu i ówdzie się przetaczają w necie dyskusje na temat (wiem, że zalajkowane przeze mnie profile na fejsie nie są żadnym miarodajnym przekrojem estetycznych potrzeb społeczeństwa, ale cóż, śledzę je, te debaty, dyskutuje się o Masłoskiej, a nie o kim/czymkolwiek innym, chociaż przecież przed targami książki nie brakuje premier).

A ja co.
Pusto to widzę.
Autorka tak ładnie mówi w licznych wywiadach o Dziele, że chciałoby się ją pożreć, i Autorkę, i powieść, połknąć ją przy porannej kawie albo niefrasobliwie zarwać nocne godziny, czytać przy myciu zębów i nastawianiu w czterdziestu stopniach kolorowej bawełny. Autorka swoją prasową narracją tak śrubuje poprzeczkę, że konfrontacja z Literą jest tym bardziej bolesna.
Patrzę i patrzę do środka i nie widzę tego, o czym mówi Autorka, że jest TAM.
Nie ma.


Za to jest gdzie indziej.
Oto i olśnienie.
klik G


Jest dobrze, jest fraza, jest takie wyczucie języka, że mnie krew zalewa, bo sama też bym przecież tak chciała frazować (na zimnie ;)) ). Co za talent, łomatko.
Fenomenalny przypadek, bo „Szopka” się dzieje głównie na poziomie języka, jest rzecz jasna także opowieść, jest fabuła familijna, ale język zniewala, wciąga i zachwyca.
Rozsypałam się przy lekturze w euforyczne cząsteczki, po czym pozbierałam się byłam.

Aż się chce rzec, że czytajcie na zdrowie i dlaczego na okładkach czasopism jej nie ma?






Dla uniknięcia wątpliwości pragnę zapewnić, że tej notki nie sponsoruje Weltbild, ani też nie mam z Noir sur Blanc na pieńku.

piątek, 19 października 2012

2.122

Zastygam w zdumieniu nad treścią komciów po poprzednią notką, robię wręcz jakieś karkołomne pas umysłem, skok niczym Trinity z Matrixa i zawisam w osłupieniu na tym, co czytam, stężała bogini Kali w postawie wojennej, szesnaście rąk a w każdej giwera.

Cóż, po dziesięciu latach blogowania na zimnie nadal się umiem dziwić reakcjom czytelników, ha!
W pewnym sensie wręcz lubieto, moje unikatowe predyspozycje.

Bo jest w tym doprawdy coś rozkosznego, że darem od bogów internetu (albo przekleństwem tutejszych demonów) jak po maśle i bez napinki wywołuję agresję czytaczy notkami totalnie niezaangażowanymi ideologicznie, neutralnymi jak Szwajcaria, bezbarwnymi niczym Hatifnat. Dziecko poszło na inaugurację zajęć dla dziewięciolatków na publicznej uczelni wyższej. Uczelnia w ramach „Kolorowego Uniwersytetu” organizuje cykle wykładów na różnych wydziałach, w przystępny sposób zapoznając dzieciaki z fizyką, chemią, prawem, naukami społecznymi. Nielaty w ramach zajęć mają też możliwość wygłaszania własnych referatów na forum i opowiedzenia o swoich pasjach. Ani inauguracji, ani cyklu wykładów nie sponsoruje żaden producent garnków indukcyjnych tudzież kołder z królika. Jedyny brand, jakim bombardowane są dziewicze nieletnie umysły jest logiem szkoły o stuletniej tradycji. Jedynym skażeniem, jakiego można, jak zakładam, doznać, po comiesięcznym praniu mózgu na uniwersytecie jest poszerzenie horyzontów o to i o owo, otwarcie kilku klapek we łbie.

Ucieszyłam się więc, jakie to nielogiczne, że krew z mojej krwi i ciało z mego ciała weźmie udział w tym kontrowersyjnym przedsięwzięciu. Ujęło mnie, że poważnym profesorom albo doktorom habilitowanym nie spadają z głów birety, kiedy tłumaczą tłumowi dziewięciolatków zasady konstrukcji średniowiecznego muru obronnego.


Państwo pozwolą zatem, że demonstracyjnie nie ogarnę, o co chodzi komentatorom pod 2.121.
Mam dość ekscentryczne przeczucie, że marginalnie chodzi o treść.

wtorek, 16 października 2012

2.121

Lata lecą.
Przyszedł październik.
Dziecko idzie na uniwersytet.


- Ja też skończyłam tę szkołę. – szepcę na ucho Ernie, która się przemyciła na UAM ze studentem-bratem. – I babcia.
- Łomatko! – demonstracyjnie dziwi się Erna. – TO ONA JEST TAKA STARA?
Nie babcia, uczelnia, ale psssyt, Erno, psssyt! Cicho, ciszej mów, rektor przemawia.
- A nie wygląda na starą, - Erna kończy myśl. - mamo ... 

Inauguracja, immatrykulacja, indeks, iluminacja.
Lubię tam wracać.
Ujmuje mnie, że Alma Mater rekrutuje wśród dziewięciolatków :)






poniedziałek, 15 października 2012

2.120

Kiedy lekko potrząsnęłam ramieniem Erny, ta wybełkotała:
- A dzisiaj jest piątek?
 
Ee.
- A jutrrro jest sobota? – ciągnęła nieprzytomna Erna.
Też bym chciała.
Jest poniedziałek rano. Erno, Erno, wstawaj.
Poniedziałek tylko dla orłów. Dla skowronków, nie dla sów.
Najpierw nad głową Erny odpala radiobudzik. Siódma zero zero zero. Budzik nie ma funkcji zraszania ani opcji gilania pod pachami, więc Erna nawet nie drgnie. Śpi, lula, tnie komara z twarzyczką arkadyjsko zanurzoną w fabule REM. Usteczka w dziobek, dziobek jak płatki kwiatka. Nosek jak ziemniaczek. Z-z-z, Erna chrapie.
W kolejnej fazie przystępuję do osobistego motywowania Erny do wstawania.
Erno, Erno, wstawaj.
Później człapię robić śniadanie.
Kiedy wracam po mniej więcej kwadransie, Erna pyta przez najgłębszy sen:
- A dzisiaj jest piątek? Mama?
Dużo bym dała.


Tymczasem w kuchni Silny naucza gramatyki.
- Ja sobie zjobie kanapke, - rzecze. – żebym ją zjadłem.
Rób!
- … i zjem ją jak wilk, - ciągnie Silny. – te kanapke.
Am!


˚˚˚

Lubię jesień taką, jaką teraz mamy.




sobota, 13 października 2012

2.119

Kiedy rano schodzę do kuchni Silny siedzi przy stole i je płatki z mlekiem.
- Usiondziesz ze mną? – pyta.
Pewnie.
- Smaczne płatki. – mówi Silny.
Je z apetytem.
- Chjupiem jak kjójiciek, – śmieje się Silny. - nie?
Siedzę obok, notuję na skrawku gazety.
- Co piszesz? – pyta Silny.
- To co mówisz.
- Język? Piszesz? Mój? – dopytuje Silny.
Twój, niepowtarzalny,
efemeryczny.



Myślę, że w dużej mierze jest tak, że bezustannie obserwuję moje dzieci, jak przybyszy z obcej planety. Co prawda nadal pamiętam, że odegrałam raczej ważką rolę w ich desancie na ten świat, ale nigdy nie miałam wątpliwości, jak bardzo są odrębni.
Kim jesteście, o, istoty z odległych galaktyk, z których wyrasta kobieta i dwóch mężczyzn?
Kim jesteście? Kim będziecie?
W tym tkwi, myślę, źródło mojego niesłabnącego zachwytu.
Patrzę na nich i patrzę. Słucham. Obserwuję, jak fascynujące zjawisko. Fenomen biologiczny i społeczny.
Jestem waszą mamą, indeed?
Co z ciebie wyrasta jedno z drugim i z trzecim? Kto z was wyrasta? – i to jest pytanie o wymowie wbrew pozorom całkiem pozytywnej.






piątek, 12 października 2012

2.118

Uhu uhu.

Erna układa scenki.
Dwa kartonowe pudełka definiują granice inscenizacji. Plastikowy chomik jest primabaleriną a spora grupa plastikowych istot różnej proweniencji wznosi aplauz w słusznym zachwycie. Erna animuje a to rezydentami widowni, a to proscenium. Bogini i jej wszechświat.

Uhu uhu.
- Jak ja jobie uhu-uhu to jest walka. – mówi Silny.
Ale jak to walka, dlaczego walka, po co w ogóle walka, Silny, dziecko, opamiętaj się!
- Bo wszyscy chłopacy jubią jegositi i też walczyć. – tłumaczy Silny, jak komu nierozgarniętemu.
Ciemno, czerń widzę, mrok widzę, skąd ty mi się taki wziąłeś, najdroższy militarysto, różowy plastikowy chomik daje z siebie wszystko na scenie z kartonika.
- … i tak mogę trzasnąć o drzewo, - ciągnie Silny. – i dlatego jestem taki supejchłopak!
Uhu uhu.
- I jestem silny! – wykrzykuje Silny. – Silny jestem!
- I jeszcze duzi!
- I jeszcze twajdy!
Gnam po kawałek papierka i piszę.
- I jeszcze … mmm … - ciągnie Silny. – i jeszcze mamy sejcem!
Rozpad alfa, rozpad gamma, rozpad na wszystkie litery alfabetu.
- I jeszcze mienciutki do sejca! Co jobisz, mama? – pyta Silny.
Piszę, co mówisz.
- I jeszcze szybki! Mama, napisz, że jestem szybki!


Plastikowy chomik się kłania na krzywych plastikowych kopytkach, Erna zasuwa kurtynę.

 

czwartek, 11 października 2012

2.117

W samochodzie jest faza.
Wszystkie moje przedszkolaki miały (i mają) motoryzacyjną fazę, poranny terkot silnika jest (i był od zawsze) dla nich, jak dla rapera kilka hip-hopowych taktów. Wyzwanie!
Trzaska sprzączka pasów fotelika, włączam wsteczny w kierunku bramy i ---
- A ja umiem gjać w szachy! – rzecze Silny.
- No coś takiego? Naprawdę?
Silny się zarzeka, że słowo honoru malucha, nie kłamie. Już opanował szachy i gra jak Kasparow.
- Trzeba kogoś zabić! – zdradza podstawową zasadę.
Nie sądzę, doprawdy nie sądzę, żeby o to chodziło w szachach.
- A nie chodzi przypadkiem o to, żeby zbić pionki przeciwnika?
Silny tak mocno macha głową na lewo i prawo, że ta mu się niemal odhacza.
- Aje jak ja kogoś zabijam, - emocjonuje się. - to otrzymuję puchaj! Mama, kupisz mi kindejbłeno?
… bo zaparkowałam pod sklepem, w którym robimy zakupy co rano.
A później ni stąd, ni zowąd płaczliwym tonem wyznaje, że niepomiernie cierpiał wczoraj w przedszkolu w czasie obiadu.
- A dlaczego?
Bo był makajon.
- Przecież ty lubisz, synku, makaron.
- Aje ja nie lubie makaronu z czymś, tylko sam makajon! – dramatycznie wyznaje Silny.
Głos mu więźnie w krtani, a łzy w kącikach oczu. Pojął tajniki patetycznej artykulacji.
- To może poprosimy ciocie, - proponuję. – żeby następnym razem dały ci na obiad sam makaron? Bez sosu?
- Nie! – Silny znowu odrywa sobie głowę energicznym wymachiwaniem. – To jest moja tajemnica! Z makajonów! – dodaje.
- Tajemnica z makaronów?
Mhm.
Jest faza.
- A może być puchaj z makajonów? – pyta Silny.
- Ten za grę w szachy? Może.
- A chamochód z makajonów?
Ehe.
- A śfinki? Tjawa? I kjowa? I konie?
Z MAKAJONÓW?
Jasne.
I im bardziej jedziemy przed siebie, tym bardziej świat ewoluuje w potężny garniec pasty. Drzewa są z makaronów, a opadłe makaronowe liście wirują w makaronowym lodowatym wietrze, składając się w przestrzeni w malownicze makaronowe szlaczki, z bilbordów straszą reklamy makaronów i jedzie makaronowy tramwaj, jakieś dziecko niesie makaronowy plecaczek, dziecko samo też jest z makaronu, rzecz jasna.
Wreszcie wchodzimy do makaronowej przedszkolnej szatni i siadamy na makaronowej ławce. Z półki zdejmuję makaronowe klapki …
- A mogę dzisiaj puakać? – pyta Silny. – Mamo?
.
.
.
.
.
Po południu w tej samej szatni Silny mi wręcza jeża własnoręcznie przyrządzonego z ziemniaka. Jeż - wyczesany.
- Tu ma nosek, - objaśnia Silny. – tu ma oćka. A tu takie ukujaćki. Chcesz go?
Pytanie.




środa, 10 października 2012

2.116

Mamy tu pewien złożony problem z zakresu edukacji w szkole podstawowej.
Jako rodzice starej daty,
par excellence dwudziestowieczni i w ogóle, z czasów analogowych prześladujemy nasze dzieci sterczeniem im nad głową w czasie odrabiania zadań domowych.
Ale w liniach! w liniach to pisz! Skup się, proszę cię się skup! Ile? Ile to jest? No ile? No ale pomyśl!
Szykany i wredność. I przepisywanie na czysto, kiedy robota jest naprawdę byle jak zrobiona.
Ojciec dzieciom obstawia nauki ścisłe, ja – literaturę.

Do tej pory Nowy Człowiek twierdził, że ma najgorzej z całej klasy [konfrontacja z rodzicami innych nielatów nie potwierdziła jego wersji, za to certyfikowała moją, ale to nie zmieniło ani na jotę subiektywnej percepcji poszkodowanego], a wczoraj poszedł krok dalej.
Wyrwał zeszyt z zadaniem z tornistra, niczym wstydliwie ropiejący ząb, wcisnął go za pazuchę i ruszył biegiem do swojego pokoju, bezsprzecznie unikając włączania któregokolwiek z rodzicieli w proces „odrabiam zadanie domowe”.
- Hola! – upomniałam go przemocowo.
- Pani powiedziała, że mamy się sprawdzić! – rzucił przez ramię Nowy Człowiek. A później dodał z wyrzutem: - Ja się nic nie nauczę, jak mi będziecie w kółko poprawiać!

Mam wrażenie, że w pewnej mierze się nie myli.
W ogóle, przeczuwam, że racja może być po jego stronie.
Czas poddać renegocjacjom pakt o rodzicielskim nadzorze?
Albo chociaż ograniczyć jego zakres?
Hm.
Jestem? Nie jestem? Jestem na to gotowa?


˚˚˚

Tymczasem Erna wróciła z nowych zajęć dodatkowych. Prowadzący nazywa się, jak z prozy Małgorzaty Musierowicz i prawdopodobnie jest – w istocie – jak z owej prozy. Erna wraca więc z maślanym okiem.
- Jak było? – pytam.
- Trochę mi zęby zmarzły, - zaczyna Erna. – i trochę grzegotały, bo to pierwszy raz …
A później nagle urywa.
- Nie, ja nie chcę o tym rozmawiać! – mówi.
Ona też ma już swoje "prywatne/nie wchodzić"?



niedziela, 7 października 2012

2.115

Lodowata niedziela!
No to się owiatrowaliśmy – jak mawia Silny - w parku linowym. Na wylot się przewiatrowaliśmy zresztą i do szpiku kości, ale było warto zmarznąć, bo nielaty wróciły zachwycone (i przerozkosznie zmęczone, a o istotności dziecięcego zmęczenia dla komfortu dorosłych mogłabym rozprawę naukową).


Na początku szli z drżącymi kolanami, generalnie – ze wszystkim drżącym i raczej niepewnie, łypiąc z przerażeniem w dół (który w wypadku Erny nie był w porażającej odległości od stóp, ale na trasie Nowego Człowieka – ho, ho), więc po pokonaniu początkowych trudności błagali pod koniec o zarezerwowanie im w parku wszystkich weekendów, od stycznia do grudnia, przez okrągły rok.

 
 
 
 
 
 



W drodze powrotnej spytałam Ernę, czy to jednak nie było dla niej zbyt trudne.
- Ale jak to? – obruszyła się Erna. – To było łatwiejsze, niż drrrut!
Podumała przez moment.
- … no … - bąknęła. – taki zgięty drrrut ...


Z przysłów zatem Ernowych: „być prostym, jak zgięty drut”, „to jest prrroste, jak zgięty drut”, „sprrrawa wygląda na prrrostą, jak zgięty drut”. Slogan stosuj w sytuacjach nie beznadziejnych, choć wymagających mozołu.





sobota, 6 października 2012

2.114

Erna stanęła przede mną, trzymając w wyciągniętych rękach granatowy segregator.
W granatowym segregatorze Erna przechowuje przedziurkowane kartki – obrazki z Hallo Kitty, i takie z barbiami, i z Truskawkowym Ciastkiem. Kilkuletnie dziewczątka się wymieniają arkusikami (zakupionymi wcześniej hurtowo przez troskliwe mamy w papierniczych albo w księgarniach), nie do końca pojmuję sens kolekcjonowania owych kartek, nie są ani ładne, ani estetyczne, ani oryginalne, ale z jakichś przyczyn budzą pożądanie, może chodzi o furkot kolorowych skrawków, kiedy się szybko wertuje segregator?
Erna w każdym razie nie potrafi zdefiniować źródła swojej żądzy kartek.
Po części stawiam na mimikrę, na chęć wyrównania w dwurzędzie sześcio- i siedmiolatek z pierwszej klasy. Erna nie robi tego nałogowo, ale napadowo ma potrzebę standaryzacji. Segregator z kartkami jest tego manifestacją.

A teraz dziewczę stoi, dzierży segregator i pyta:
- A skąd ja go mam?
To jest mój segregator, odpowiadam, chyba z liceum, albo z końca podstawówki. Trzymałam w nim notatki.
- To było twoje? – oczy Erny się powiększają i zaokrąglają.
- Moje.
- To to jest takie starrre? – Erna jest do tego stopnia zdziwiona, że się niemal zatacza, słania się, żeby uwypuklić zdumienie, w jakie ją wprawia metryka opakowania do kartek.
Później obraca segregator w palcach.
- A wygląda, jak nowy. – chwali. – Barrrdzo szanowałaś swoje rzeczy, mamo.
No ba.

W tym czasie Silny urzęduje z miotłą i z szuflą, i się krząta po pokoju i po korytarzu i zamiata.
- Mama! – rzecze, doprawiając wypowiedź obfitą gestykulacją. – Mama, jest taki bjud, że ja nie wiem!

(Jak dobrze, że się Silny wziął za odkurzanie!)

Nowy Człowiek gra na tablecie w szachy.

Pełnoletni mieszkańcy obejścia piją kawę i jedzą ciasto z jabłkami.

Za oknem wichura i pada.







czwartek, 4 października 2012

2.113

Zebrałam nielaty z mapy. Było grubo po siedemnastej. Mżawka.

O, jakże mnie kręci popołudniowy bieg na orientację.

Jedno tu, dwoje tam, już październik, a ja jeszcze o nikim nie zapomniałam.
Chociaż – nie zapeszajmy.
Miewam zły sen na peryferiach świadomości, że mechanicznie jadę przed siebie, wracam z pracy i dopiero pod domem się orientuję, że depozyt nie pobrany.

Tymczasem jednak wszystkie nielaty kotłują się na tylnej kanapie. Wyrywają sobie lizaki. I jakieś resztki ciastek. Rozdają przypadkowe kuksańce. Jedziemy. Stoimy na światłach.
- Patrz, mama, przejeżdżaliśmy obok twojej szkoły! – woła Erna.
Tak, tak.
Obok podstawowej. Tu chodziłam, mówię, do pierwszej klasy, i do drugiej klasy, i do trzeciej klasy … Przy ósmej klasie mam nadzieję już parkować pod garażem.
- … i do czwartej klasy …
- A wtedy była wojna? – pyta Erna.
Dobrotliwym, dobrodusznym tonem. Głosem słodkim, jak cukierek w czekoladzie.
- No co ty, - prycha Nowy Człowiek. – mama chyba żyła w czasach zaborów …
I on to na serio oraz z pełną powagą.

Co mi natychmiast nasuwa asocjację z reklamą pewnego specyfiku na komfortową starość brawurowo zagraną (i starością, i reklamą) przez Bogusława L. Tego samego Bogusława, który uchodził za ciacho w czasach, kiedy jeszcze – bywało! – zawieszałam oko na ciachach.

Więc ni z tego ni z owego się poczułam, jak z epoki dinozaurów (czemu już wczoraj dałam wyraz na fejsie, ale w kontekście rozmów o zaborach i czy przypadkiem moje dzieciństwo nie zahaczyło o barok musiałam dać wyraz jeszcze raz).

Nigdy nie będzie takiego lata.

:)

poniedziałek, 1 października 2012

2.112



Porozmawiajmy o praniu.

Wiadomo, raz na kwartał mam imperatyw pisania o praniu, bo mistyka tej czynności mnie zniewala, mistyka i fizjologia, metodologia sortowania na kolorowe i białe, propedeutyka wiedzy o detergentach, metodyka zmiękczacza. Miewam też często wrażenie, że nie odstępuję na krok od pralki, że pokrętło „bawełna, pranie wstępne, syntetyki, odpompowywanie” jest przedłużeniem moich ramion, że wszystko co się dzieje poza sferą „segregowanie-pranie właściwe-rozwieszanie” jest bez znaczenia i miałkie.
Dwanaście prań w tygodniu musi zostawiać tu i ówdzie szramy.


Dobra. Przesadzam.

Fakty są takie, że spośród wszystkich działań gospodarskich naprawdę preferuję pranie. Lubię dyskretny szmer silnika pralki w tle, pomruk wirnika mnie pobudza intelektualnie. Lubię też, że za cenę mojego minimalnego wysiłku, wysiłku doprawdy żadnego w porównaniu ze skalą rezultatu pralka mi kiełzna chaos. Było brudne – jest idealne.
Pralka miele, ja czytam.
„Pudelka”, ofertę wydawniczą „Czarnej Owcy”, etykietę płynu do prania jedwabiu.

Czytam o mojej imienniczce, której feministki zanieczyściły wannę osadem i która się ugania z białą rękawiczką po wynajętym obejściu i własnoręcznie usuwa nalot.

Czytam z rosnącym przerażeniem „Mistykę kobiecości” i mam cykle przemyśleń przy cyklu wirowania.

Upgradowana botoksem pani udaje, że jej religią jest dbałość o perfekcyjny stan obejścia, Betty Friedan pisze o tym, co się stało sześćdziesiąt lat temu za oceanem z tymi, które podobnym konceptom dały wiarę.

Cudna pani od wiązania w kokardki jest groteskowa, jest komercyjnym wytworem pewnej stacji, ale im bardziej wchodzę w lęki i frustracje amerykańskich pań domu z epoki „Mad Men’a”, tym mniej mi zabawnie na punkcie kultu odkurzacza.

Otóż kobiecy „problem, który nie ma nazwy” z opasłego tomiszcza Friedan to udręka, narastająca psychoza wywołana ugrzęźnięciem w łańcuchach powtarzalnych działań, w notorycznych czynnościach o nietrwałych rezultatach. Śniadanie – odwieźć dzieci do szkoły – obiad – pranie. Żadnych celów, żadnych ambicji, żadnej kreacji. W efekcie sprzączka-praczka-kucharka aka dobrze sytuowana pani domu z amerykańskiej
middle class zadaje sobie pytanie o to, gdzie jest. Gdzie jest. Czy jeszcze jest. Same tragiczne pytania. Jest też pytanie o to, czy pytająca w istocie nie zniknęła, nie uległa atrofii do rozmiarów swojego ciała między pralką, kuchenką a szkolnym zebraniem.

Cóż, znam to.
Zanikam raz po raz, gnając z szaleństwem w oku między spożywczym, szkołą a pediatrą.
Czasami się gubię w mitycznych sortowniach prania (bo prania nigdy nie ubywa, ha!). I sporadycznie wpadam w czarną otchłań dziecięcych kalendarzy. Wpadam i się wygrzebuję na światło, bo nikt z ludzi, którzy mnie ukształtowali mi nie sprzedawał bajek o kobiecym powołaniu.
Nikt mi nie wmawiał kultu płynu do mycia naczyń.
Nikt nie sugerował, że prawdziwe spełnienie mnie czeka nad skwierczącym sagankiem.


W tym kontekście trend à la Kuchta Idealna jawi mi się równie groźny dla dusz i ciał, jak – no właśnie – jak co? jak faszyzm? jak satanizm? jak słuchanie Pewnego Radia?