czwartek, 30 czerwca 2011

1.997

W dzisiejszą, setną rocznicę urodzin Miłosza któryś z portali opublikował kawałek „Wyznania”:
Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy
I ciemną słodycz kobiecego ciała.
Jak też wódkę mrożoną, śledzie w oliwie,
Zapachy: cynamonu i …

tak dalej, przejmujący zapis przemijania, które się stało, przyłapanie przemijania w tej chwili, od której jest nieodwracalne. Im bardziej to czytam, tym bardziej widzę, że to radykalnie mocny tekst, zdobyć się na utrwalenie odejścia, napisać w czasie przeszłym o czerpaniu z życia.
Lubiłam słodkie ciastka z kawą rano.



Erna skończyła dziś przedszkole – na amen.
A w sumie skończyła je po prostu, myk i ciach. Mimochodem, w przelocie, między korkiem
a korkiem, między:
- Szybciej, szybciej, dalej, ubieraj się!
a:
- Spóźnimy się! Wsiadaj! Usiądź! Zapnij!





25 sierpnia dwa tysiące ósmego zaprowadziłam tam tycią pędzelinę w aureoli z miękkich loków (niemowlęca butelka z pomme w różowym plecaku), dziś po południu odebrałam długonogą królową świata. Uciamkaną pocałunkami pjosto w usta z ukochanym.
Rozbitą i rozedrganą.

- Mamsiu, a czy ty byłaś kiedyś zakochana?
Erna dobitnie zaakcentowała każdą sylabę.
- A czy ty się jozstałaś z tym chłopakiem?
- To chiba możesz zjozumieć, jak ja mam złamane sejce. Mamsiu!




Swoje obawy związane z nieuchronnym przemijaniem i czekającą ją zmianą Erna tłumaczy katastrofą miłosnej rozłąki, nie mam żadnego pojęcia skąd te ekstremalne, damsko/męskie zmagania w przedszkolnej grupie starszaków.
[Ojciec dzieciom ze zgrozą macha rękami]
Ja hoduję własne strachy. Nieswojo mi. To błyskawiczne tempo kończenia się etapów.
Zdaje się, że lubiłam być mamą przedszkolaczki. Zdaje się, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby impet dorastania zechciał wyhamować. Zdaje się.








-----------------------

- Ogrhommy! – mówi Silny-Który-Mówi-Mało. - Ogrhommy! – i wyciąga ogromne suche ciastko z szeleszczącego opakowania. - Ogrhommy! – nagryza przysmak.
Bijemy brawo.


środa, 15 czerwca 2011

1.996

Fundacja propagująca karmienie piersią ogłosiła konkurs na zdjęcie karmiącej matki. Galeria, która organizuje wystawy na stacjach metra, chciała tam pokazać najlepsze prace. Ale gdy je zobaczyła, z pomysłu szybko się wycofała, tłumacząc: Nie możemy ludzi szokować i obrażać.

źródło: gazeta stołeczna, 09.06.2011





Jean Fouquet „Madonna z Dzieciątkiem”, około 1450
Antwerpia, Królewskie Muzeum Sztuk Pięknych




Jestem zdumiona, wręcz zażenowana, że TO w ogóle może być tematem – w kraju kultu Matki-Polki i kultu Matki Boskiej, która karmi – już na średniowiecznych obrazach! - Dzieciątko gołymi piersiami.

Bo rzecz ma dwie warstwy – tę pierwszą: obnażone biusty na publicznie dostępnych ścianach. I drugą – czy wypada czy nie wypada publicznie karmić piersią i dlaczego karmienie obraża moralność.



Jeżeli chodzi o gołe damskie torsy na tablicach reklamowych i w produkcjach marketingowych różnego rodzaju, to mam na ich temat jasne zdanie – przedmiotowe traktowanie gołych piersi, wyprężone sutki między pomidorem a, nomen omen, burakiem, obficie wypełnione staniki na tle wanny i zlewozmywaka albo paneli drewnianych one – tak – one mnie obrażają, szokują i zniesmaczają (ta retoryka jest oczywiście przesadna, ale chodzi o uwypuklenie tematu).
Tak czy inaczej czuję niejaką odrazę przejeżdżając co rano wzdłuż wielkiej reklamy pizzy ze stacji benzynowej z gołą panią, z których każda, i pizza, i pani „czeka gorąca i gotowa” za trzysta metrów, prosto, później w prawo.
Obrzydliwa jest reklama a-dresika z obwisłymi piersiami rozciągniętymi do rozmiaru mini albo maxi, w zależności od liczby megabajtów. Paniom zwisa a pan obok stoi ubrany (byłabym ewentualnie zainteresowana równoległą akcją reklamową z męskim bohaterem i adekwatnym rozciąganiem mu intymnych lokalizacji, to zamknęłoby mi usta – niezależnie, jak brzmi to zdanie).

Piersi ładne i brzydkie i jędrne i zwiotczałe atakują z każdej i nie sądzę, doprawdy, żeby znalazł się taki właściciel nośników, który w akcie równościowej poprawności i odprzedmiotowienia damskiego ciała odważyłby się zrezygnować z gargantuicznych posterów z reklamą biustonoszy i majtek. A goła nastolatka udająca stateczną panią, rozciągnięta na którejś z flanek ruchliwego skrzyżowania może nie tylko obrazić i zniesmaczyć, ale także spowodować katastrofę komunikacyjną, a co najmniej ostre hamowanie.
Więc nie dość, że obyczajowo szokująca, jest jeszcze zagrożeniem BHP.

Słowem – cyce na ulicach (bon mot jak ta lala) są wszędzie. Dlaczego akurat TAMTE, karmiące, w kontekście ze swej istoty najbardziej adekwatnym miałyby szokować i obrażać?
Nie ogarniam.
Postawiłabym wręcz tezę, że nawet wyznając zapiekłą dulszczyznę wypada zachować logikę. I albo wszystkie cyce są be albo --- kryterium niech będzie artyzm ;))))



A samo karmienie piersią jako akcja odstręczająca, obrzydliwa i przyprawiająca przypadkowych obserwatorów o mdłości to już naprawdę jest hardcore.

Karmienie piersią, w istocie, jest fizjologią, tak. Na forach dyskutanci gdaczą, że jest fizjologią równie odpychającą, jak publiczna defekacja. To bardzo pomysłowe porównanie, bo z definicji odsyła karmienie w rejony ściśle prywatne, do intymności własnej kanapy/kanciapy w centrum handlowym, w pobliżu WC .
Ale – Państwo wybaczą banalne porównanie – oddychanie również jest fizjologią, więc może powstrzymajmy się w miejscach publicznych od oddychania? Od urażania bliźnich widokiem swoich stomatologicznych zaniedbań i od woni zgagi?

Kwestia jednak w tym, że karmienie piersią ani nie śmierdzi, ani nie sieje bakteriami (a dla głodnego niemowlaka jest niezbędne, jak oddychanie). Poza tym, w większości wypadków trzeba doprawdy sokolego wzroku, żeby w akcie karmienia piersią dopatrzeć się gołego ciała.
Moja konkluzja jest taka, że otóż fizjologia karmienia piersią nie jest tożsama z fizjologią publicznego siusiania, bekania albo puszczania gazów. Ma za to dość ścisły związek z faktem, że homo sapiens jest ssakiem. Więc pozwalam sobie odmówić słuszności argumentom moralizatorów, że takie rzeczy, jak karmienie powinno się załatwiać prywatnie. Otóż nie całą biologię da się poddać technologii, kontroli i harmonogramom, karmienie działa akurat w ten sposób, że kiedy dziecko jest głodne, jego matka je karmi, to jest dość prosty mechanizm.


Podobno tak bardzo kochamy te wszystkie dzieci, które są nasze, urocze, pszenicznowłose aniołki, życie poczęte, przyszłość narodu i tak dalej. Jeżeli dobrze rozumiem moralizatorów – kochamy wszystkie, z wyjątkiem głodnych niemowlaków, wrzaskunami niech się zajmą ich matki i to optymalnie gdzieś w kącie albo we własnym mieszkaniu.
O słodka bigoterio.
Matka-Polka Niepokalana Dziewica nie ma przecież laktacji. Nie „wywala cyca”, bo jej dzieciątko karmi się manną. W ogóle - nigdy nie traci zimnej krwi, nie ma niczego potąd i codziennie gotuje pożywne obiadki, na wszystko jej starcza cierpliwości, uśmiecha się słodko, pogodna idiotka i do ukończenia szóstego roku życia przez ostatnie z gromady dzieci nie oddala się od domowego ogniska bardziej, niż do spożywczego, mięsnego albo do piekarni.
Amen.


niedziela, 12 czerwca 2011

1.995

Erna Zadaje Pytania.
- Mama?
- Tak?
- A dlaczego w Kopciuszku musiał pjisnąć czaj?
.
.
.
- Mama, a w jaki sposób staje się z dziewczynki duża pani?
Akurat spałam.
Zasnęłam o jakiejś nielegalnej porze, więc rano w niedzielę odsypiałam. Jako pierwszy wspiął mi się na głowę Silny i stęknął błagalnie:
- Mama, nie a-a!
A później przyszła Erna z pytaniem o dorastanie.
- Ma-ła-dziew-czyn-ka – wyjęczałam spomiędzy wymiętej poduszki i zmęczonego prześcieradła. - rośnie i staje się dużą panią.
Erna ukłuła mnie w skroń. Zmierzała, myślę, palcem do gałki.
- A ja ile jeszcze dni mam do dojośnięcia? Tysiąc?
- Znacznie więcej
. – prychnął Nowy Człowiek, który już – najwyraźniej! – także wstał.

Budzą się i najpierw idą do łazienki, później drepczą do naszej sypialni. Szczęśliwie, kiedy zbiorą kworum człapią gdzieś dalej razem, oddalają się pokrzykując, szturchając i podbiegając, skacząc, trącając się, spierając. Łowię pojedyncze sylaby.
Zasypiam.
.
.
.
- Mama, – twarz Erny zajmuje mi cały półprzytomny kadr. – a ja miałam tu włos! A tejas nie mam!
Erna skubie splątane pasmo nad czołem.
- Silny ci wyrwał? – pytam.
Erna odpowiada:
- Tak.
I znika.
Celem czasem bywa po prostu denuncjacja. A nie na przykład niska chęć zemsty. Czy narażenie adwersarza na karę. Donos, zdarza się, wyrównuje nieletnie rachunki.
Tak było chyba i tym razem ---
- MAAA-MAAA! – zawyły jednocześnie trzy dziecięce dyszkanty.
Wyskoczyłam z łóżka na prostych nogach, jak wampir.
Jak strzyga i pognałam kierunku wrzasku w rozwianych falbanach, furkocząc fryzurą w nieładzie, potykając się o domowe pantofle w licznych rozmiarach, książeczki, klocki i lalki.
Klincz i pobojowisko.
Tu noga Nowego Człowieka, tu jakaś zabawka, tu bitny Silny, tam poduszka, plastikowa betoniarka.
A nad tym wszystkim Erna, Erna-sekundantka.
- On zaczął! Ale to on zaczął! – zaczął Nowy Człowiek, zanim jeszcze zadałam pytanie. – Erna, powiedz, kto zaczął!
Nowy Człowiek próbował się otrząsnąć z kompromitujących oznak walki, Silny tymczasem kontynuował ukradkowe bach! bach! bach!, więc Nowy Człowiek chyłkiem mu oddawał łup! trzask! trach!, kłując Silnego niemal niezauważalnym ruchem palca.
Erna westchnęła z emfazą.
- Nie wiem dokładnie kto, - rzekła, ważąc wyrazy. – ale na pewno to ty się zaczęłeś.
- Zacząłeś.
– powiedziałam.
- Ja ja ja nie! – żarliwie zapewnił Silny. – Din ałà!






--------------------------------------------

- Mamusiu kochana, - Erna bez kompromisów ćwiczy się w niełatwej sztuce zadania celnego pytania. – a co z tym … z tym … ?
- Z czym?
– zapytałam.
- Nooo z tym … - wzruszyła ramionami Erna. – tym ... zajas ci powiem, tylko sobie przypomne, dobrze, mama?


środa, 8 czerwca 2011

1.994

Mężczyzna w luźnym stroju turystycznym i ze sporym plecakiem wyłonił się z lasu od strony, w której rzadkie sosny wcinały się w ścianę szuwarów. Dziarskim krokiem maszerował wzdłuż wysokiego brzegu jeziora i nie zwracał na nas uwagi.
Mógł być każdym: Obcym, rybakiem, Gotą w stadium reinkarnacji, wyznawcą pradawnych kultów albo grzybiarzem, który pomylił ścieżki jesienią 2010. Z pękatego bagażu na plecach mężczyzny zwisała błękitna, pomarszczona rura. Jeden koniec przewodu ginął w czeluściach plecaka, drugim końcem właściciel aparatu obwąchiwał ziemię. Raz-raz-raz przy razie. Metodycznie, energicznie.
Raz-raz-raz.
Nielaty zamarły w zachwycie.
Raz-raz-raz, lewo, prawo, końcówka rury węszyła po poszyciu lasu.
- Mama, a kim jest ten pan? – głos Erny przeciął ciszę w momencie, w którym Tropiciel mijał nas na – literalnie - wyciągnięcie ręki pięciolatki.
- Nie wiem. – odpowiedziałam za głośno i z przesadną intonacją, w sam raz odpowiednią na ewentualną reakcję.
Liczyłam na odzew Tropiciela, na gadkę o przepływie energii wewnątrz lokalnego Stonehenge, na wręcz jakiś trzask!, na pokazowe krótkie spięcie między megalityczną skałką a rurą w plecaku. Bezskutecznie, mężczyzna nawet nas nie zauważył, licznie rozproszonych na ocienionej polanie. Po chwili zniknął między drzewami, epicko się rozpłynął w średniogęstym lasku, on i jego Odkurzacz Mocy. A my, cóż, po przerwie wróciliśmy do kontemplacji raju.
Albowiem raj jest, cha.
W odległości czterech godzin jazdy samochodem od Miasta (czterech – z przerwą na pić!, frytki i siku, mama!). Kolejne podejście do Kaszub okazało się na zabój.
Jest pięknie, urokliwie, różnorodnie. Jest pusto, mało komercyjnie, jest inaczej.



Ujęła mnie i zdobyła mnie pielęgnowana odrębność Kaszub.
Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz powzięłam informację, że dźwięczne jo i inne melodyjne wyrazy to nie gwara, ale język zachodniosłowiański. Fantastyczny! Podoba mi się, imponuje mi dbałość o zachowanie autonomii, bo różnorodność i wielość daje smak i barwę. Jestem jak neofita, nierdzenna patriotka z Kaszub (oprócz tego, że silnie z Pyrlandii, chociaż właściwie może dlatego właśnie, że RÓWNIEŻ z Pyrlandii, mając własną odrębność, tym bardziej doceniam tamtą). Nielaty też to kręci, Nowy Człowiek śpiewa tak:
- To są hôczi, to są ptôczi, to są pruscze półtrojôczi! To je klëka a to wół …
Z akcentem! Szkoła podstawowa go nauczyła, własna. Szczerze – mam dla szkoły głęboki szacun. Za wsączanie w młode głowy, że najdłuższa deska świata jest:
- Z daglezji, mamo!

Więc jeździliśmy, chodziliśmy, moczyliśmy nogi w jeziorach otoczonych tylko lasem, bez śladu jakiejkolwiek przybrzeżnej działalności homo sapiens.

Zachwyciło mnie intensywne tamtejsze turystyczne niezadeptanie.



Konkludując – nie jedźcie tam ;)))

















Szymbark, Węsiory, Wdzydze Kiszewskie.






***

Co prawda słyszałam alfabetyczny kaszubski standard w znacznie lepszym wykonaniu, ale ten artystyczny performance wprawia mnie w dziki chichot za każdym razem.
Smacznego!



poniedziałek, 6 czerwca 2011

1.993

- Hooo-op!
Mała nadmuchiwana piłka wyfruwa z dłoni kobiety.
- Hooo-op!
Kobieta zrobiła głęboki zamach nad taflą wody, teraz przeciera czoło ręką.
- Hooo-op! Łap! – woła do małej dziewczynki. – Szybko, łap! Leci!
Dziewczynka tkwi naburmuszona w wodzie, piłka spada opodal niej, ląduje z pluskiem w jeziorze, dziewczynka piszczy.
Gorąco. Kobieta wzdycha z emfazą, przeciąga się, prostuje plecy, poprawia ramiączka kostiumu.
- Jeszcze raz. – nakazuje dziewczynka.
Ma może sześć albo siedem lat i stoi w wodzie cała w kolorowych akcesoriach popularnej firmy odzieżowej, ma barwne kąpielówki, kapelusik, bransoletkę, przyniosła najlepsze foremki i łopatki nad ten kawałek jeziora, wszystkie leżą złożone w równy stosik na brzegu. A obok foremek klapeczki.
- Hooo-op! – powtarza z entuzjazmem kobieta, to ten rodzaj euforii i uniesionej intonacji, ten specyficzny wysoki tembr, który się zdarza w zabawie z dzieckiem ludziom nie opiekującym się nielatem na co dzień. - Hooo-op! Łap! Jeszcze dwa razy – kobieta głęboko wzdycha. - i ciocia sobie zapali a ty odpoczniesz na kocyku.
- Nie
. – nadyma się dziewczynka.
- Hooo-op! – piłka znowu szybuje a spadając strąca kolorowy kapelusik z głowy dziewczynki.
Dziewczynka wybiega z piskiem z wody, truchta prosto w ramiona kobiety wyciągniętej na plażowym ręczniku. Płacze.
- Zmęczyłaś się? – kobieta z ręcznika nawołuje do tej stojącej w wodzie. – Zmęczyłaś się, to cię zmienię.
A później coś łagodnie tłumaczy dziewczynce, że kapelusz nie jest mokry, że dzisiaj nie można bez kapelusika. Dziewczynka pociąga nosem, wraca do wody w nakryciu głowy. Chce rzucać piłką.
Ta na kocu matka, ta w wodzie – opiekunka, kwalifikuję szybko. Ta w wodzie bawi się z dzieckiem z takim zaangażowaniem, na jakie mnie nie stać. Jest gorąco. Grzebię stopą w wodzie, próbuję coś czytać. Silny łowi w piasku kamyki i:
- Bum! – wrzuca je do jeziora.
Nowy Człowiek zwisa z pomostu. Erna brodzi przy brzegu.
- Jeszcze chwilę. – odkrzykuje kobieta z jeziora do kobiety z plaży. – Będziemy lepić babeczki? – zwraca się do dziewczynki.
Dziewczynce chce się lepić. Gorąco. Piasek parzy, przesuwam się tak, żeby siedzieć w zasięgu przypływu. Kobieta kuca przy dziewczynce i żwawo faszeruje żwirem plastikowe Hallo Kitty. Bach. Bach. Bach. Inwazja piaskowych klonów na brzeg.
- Jeszcze jedną? – pyta kobieta a w jej głosie jest zapał i werwa.
Jest też nuta fałszu w tym zapale, słaby pogłos „zapłacono mi za te babeczki”, „dostaję stawkę godzinową za każde hooo-op! piłką”. Łypię, słucham i wiem, że się co do fałszu nie mylę. Matki nad brzegiem jeziora ograniczają wysiłek energetyczny. Są jak z felietonu Tomasza Kwaśniewskiego, ja też taka jestem. Na trzy linie wpadam w książkę, robię szybki skok w paranoję autora całkiem znośnej powieści i:
- Maaa-maaa! – piszczy Erna. - Zimno!
Skutki czerwcowego pławienia się w jeziorze bywają lodowate, nawet przy trzydziestu sześciu. Otulam Ernę ręcznikiem i zapadam w chwilowy stupor, trę piętą żwir. Erna ocieka w milczeniu.
- Mama, mogę już iść do pokoju? – pyta Nowy Człowiek. – Zagorącomitu!
Siedź.
Pół strony powieści.
- Mamą!
Silny chce rzucać kamyczki mamą. Wolałabym …
Tym niemniej rzucam z nim kilka.

W zawodach na gorliwość w czynnej opiece nad dzieckiem przegrywam z Dziewczyną Z Wody na wiele długości, jestem w innej lidze, w amatorskiej, ona jest w wadze ciężkiej a ja w koguciej, przenigdy z nią nie wygram. Po jej stronie wody piłka nadal śmiga a piaskowe kocie klony multiplikują się, jak bakterie. Po mojej stronie wody katatonia. Na wakacjach z dziećmi jestem akinetyczna, jak celnie zauważa Kwaśniewski. Wysiłek ograniczam do minimum, ponieważ – cóż, i tu chyba tkwi sedno – mam go tak czasie wolnym, jak i w czasie zwykłym w nadmiarze, uporczywego wysiłku fizycznego „podciągnij mi spodnie”, „podnieś mnie”, „podbiegnij za mną”, „daj”, „pomóż”, „przynieś”. Wyrabiam dobową normę „podbiegnij, podaj, przynieś” w trymiga, więc gdzie mogę, tam się oszczędzam i zanurzam w chwile bezruchu, bo trwają ułamki sekund.

Kiedy odwracam głowę, dziewczynką zajmuje się kobieta z koca. Leniwie dłubie łopatką w żwirze.
Wracam do powieściopisarza paranoika.
- Ciocia, - ostrym głosem skarży się dziewczynka, jej świdrujący pisk tnie ciszę. – ciocia, bo ja powiem mamie, że ty w ogóle się ze mną nie bawisz!


Wyciągam długopis z torby i szybko


szybko


ją piszę, zaskakującą puentę.



***


Miejsce akcji. Dzień wcześniej.
Puuu-sto.