- I zobacz, co pez ciebie sie zjobiło!
Autko, przylutowane do dłoni Silnego od kilku godzin - bo takie fajne! - niespodzianie się sturlało do zlewu, o podstępna reakcjo zmydlania.
Przez ciebie, mamo!
Konstrukcja z klocków się zawaliła, szturchnięta łokciem pewnego czterolatka? Czterolatek uderza w płacz:
- Zobacz, co najobiłaś, mamo!
Matka jest winna braku torby, do której można było włożyć śniadanie w czasie wyprawy do teatru.
- Te rękawiczki, które mi dałaś, mamo, w ogóle się nie nadają do rzucania śnieżkami!
Gdybym ślepo podążała za negatywnymi emocjami moich nielatów wobec mnie (i się obciążała ich pretensjami), oszalałabym.
Ale od kiedy ich odstawiłam od piersi nie mam wątpliwości, że oni to oni (każde z osobna, rzecz jasna), a ja to ja.
I to jest moja pierwsza refleksja po lekturze Waszych komentarzy wokół toposu prymuski i kazusu matki-wpadki (komentarzy i tu, na blogasku, i na fejsowym profilu, i na pewnym gazetowym forum, które mi dzisiaj winduje statystki).
Chciałybyśmy, my, matki (ja przecież też, nie uchylam się) chronić nasze dzieci przed wszystkimi negatywnymi emocjami, chciałybyśmy rozpiąć nad nimi kolorowy parasol, szczelny namiot z bezwarunkowej miłości i zaopiekowania. Chciałybyśmy, żeby nasze dzieci miały tylko dobre wspomnienia i żadnych traum z dzieciństwa, chciałybyśmy być niezawodne i zawsze dla naszych dzieci, jak Zawisza Czarny.
Jasne, to jest możliwie.
Oczywiście, to jest w 100% wykonalne przez te pierwsze miesiące życia nielata, kiedy dziecku do szczęścia wystarczy sama mama. Zapach mamy, pierś, tulenie i kołysanie. Mam przemożne wrażenie, że kilka miesięcy po porodzie jest jedynym czasem, kiedy możemy być dla naszych dzieci niezawodnymi dostarczycielkami satysfakcji. Pod warunkiem, oczywiście, odwieszenia na później własnych potrzeb (potrzeby ucieczki na weekend w spa albo potrzeby wypicia wina z przyjaciółkami).
Później jest już tylko pod górę.
Nasz wpływ na to co, jak i kiedy poczują nasze dzieci (w stosunku do nas, do sytuacji, do całego świata) bywa – mam wrażenie – raczej minimalny.
Nie wiem, co dokładnie poczuł Silny w gromadzie wilków i gajowych, sam jeden za nic nie przebrany. Sądzę, że poczuł niewiele złego, bo przebieranie się nie jest generalnie jego pasją.
Wiem natomiast, co czuje Silny każdego dnia, kiedy go odstawiam do punktu edukacji.
- Mamo, nie zostawiaj mnie tu! – jęczy.
A i tak go przecież zostawiam.
Silny dochodzi do siebie, otrząsa się i ociera łzy zanim się zamkną za mną drzwi.
Znam pewnego chłopca, dla którego życiową traumą jest, jak utrzymuje, fakt obdarowania go przez zły los młodszą siostrą (co nie przeszkadza mu być z tą siostrą niezwykle związanym).
Znam pewną dziewczynkę, która tryska bezwzględną nienawiścią do swojej matki za przyciasne rękawy bluzy albo za nie dość miękki szalik, a później dobra wróżka zdejmuje z niej zły czar i rozkoszna mała dziewuszka zarzuca ukochaną mamcię miłosnymi listami.
Jestem przekonana, że bycie dobrym rodzicem (tym „wystarczająco dobrym rodzicem”, a nie prymuską z reklamy) polega głównie na nieustannej trosce o bliskość i relację. Na uważności, na czasie. Na podążaniu za dzieckiem, na bezwarunkowym wspieraniu nieletniego w każdej sytuacji. Nie jest natomiast możliwe wzięcie na siebie ciężaru wszelkich dziecięcych negatywnych emocji i rozczarowań. Żadna mama nie jest na tyle idealna, żeby nimbem swojej świętości (ewentualnie: wysokim poziomem macierzyńskich starań) wymieść wszystkie dziecięce smutki, osamotnienia i każdą buzię w podkówkę.
W jakiś sposób pociesza mnie też to, że nieletni i tak mają defaultowo wbudowany generator obciążania winą matki. Jeżeli jestem winna wszystkiemu (upadkowi auta do zlewozmywaka, nieodpowiedniemu poziomowi tarcia w rękawicach, szerokości rękawa), to niezależnie, co zrobię, moja wina się nie powiększy, bo z definicji jest maksymalna.
Nie wiem, co będzie najgorszym wspomnieniem z dzieciństwa moich nielatów.
Nie wątpię, że zaszczepię im jakąś traumę.
Mam jednak głęboką nadzieję, że dadzą jej radę. Tego chciałabym ich nauczyć, a nie starać się ich chronić przed każdym rozczarowaniem.
Na dzień kobiet linkowałam na fejsie fotę wrzeszczącej nieletniej panny. Ujął mnie napis pod zdjęciem: „zanim kobieta uświadomi sobie, że jej matka miała rację, ma już córkę, która myśli, że jej matka jest w błędzie”.
Tak i tak i tak.
Własne dzieciństwo rozumie się lepiej, kiedy się zostaje matką.
A jeżeli chodzi o prymuskę, o ten nieszczęsny wewnętrzny głos, który sączy jad o niedostatecznym staraniu się, to - w moim przypadku - ona się aktywuje wyłącznie w sytuacjach ze swej istoty na pokaz, przy okazji różnych szkolno-przedszkolnych przebieranek, przy dostarczaniu rekwizytów, laurek i tak dalej.
Jadowita wewnętrzna guwernantka nie napomina mnie na co dzień, na co dzień się zdaję na własny rozsądek i instynkt wychowawczy, nie porównuję też swoich „efektów” macierzyńskich z „efektami” przyjaciółek i sąsiadek.
Prymuska jest – w moim przypadku – jakimś atawizmem społecznym. Macierzyńskim odruchem Pawłowa, wykształconym przez pokolenia poprzedzających mnie matek – matka się musi starać, musi się napinać, musi się dawać maksymalnie, bez taryfy ulgowej.
Śniadanie, obiad, kolacja, perfekcja, organizacja.
Walczę z tą zdzirą.
Daję radę.
***
Wam natomiast, Drogie Czytelniczki, dziękuję za zdjęcie ze mnie ciężaru podjęcia decyzji, która była lepsza w wyścigu po książkę. Głosowałyście na szczęście, więc piąta książka leci do Anutki, Matki Czworga (proszę o kontakt!). A Wszystkim Pozostałym dziękuję za głosy w dyskusji. I paliwo do rozważań.
Za moment następny konkurs, zostały jeszcze dwa :))))
Z OSTATNIEJ CHWILI:
Anutek zrezygnowała z wygranej książki – już jedną ma, więc książka pojedzie do sameriane (która szła łeb w łeb z Maryś i ze Starym Maryjanem, ale musiałam kogoś wybrać i podzieliłam zdanie katachrezy).
Gratulacje!
Sameriane, proszę, prześlij mi swój adres!
Anutek zrezygnowała z wygranej książki – już jedną ma, więc książka pojedzie do sameriane (która szła łeb w łeb z Maryś i ze Starym Maryjanem, ale musiałam kogoś wybrać i podzieliłam zdanie katachrezy).
Gratulacje!
Sameriane, proszę, prześlij mi swój adres!