wtorek, 26 marca 2013

2.173

Silny balansował na podnóżku przy umywalce, woda się sączyła z kranu, a kropla mydła kierowała się z dozownika tam, dokąd ją wiodła grawitacja. Sytuacją zawiadywał Silny, operował i mydłem, i kranem, ja asystowałam. Raptem Silny odwrócił głowę i łypnął na mnie z dezaprobatą.
- I zobacz, co pez ciebie sie zjobiło!
Autko, przylutowane do dłoni Silnego od kilku godzin - bo takie fajne! - niespodzianie się sturlało do zlewu, o podstępna reakcjo zmydlania.
Przez ciebie, mamo!
Konstrukcja z klocków się zawaliła, szturchnięta łokciem pewnego czterolatka? Czterolatek uderza w płacz:
- Zobacz, co najobiłaś, mamo!
Matka jest winna braku torby, do której można było włożyć śniadanie w czasie wyprawy do teatru.
- Te rękawiczki, które mi dałaś, mamo, w ogóle się nie nadają do rzucania śnieżkami!
Gdybym ślepo podążała za negatywnymi emocjami moich nielatów wobec mnie (i się obciążała ich pretensjami), oszalałabym.

Ale od kiedy ich odstawiłam od piersi nie mam wątpliwości, że oni to oni (każde z osobna, rzecz jasna), a ja to ja.

I to jest moja pierwsza refleksja po lekturze Waszych komentarzy wokół toposu prymuski i kazusu matki-wpadki (komentarzy i tu, na blogasku, i na fejsowym profilu, i na pewnym gazetowym forum, które mi dzisiaj winduje statystki).


Chciałybyśmy, my, matki (ja przecież też, nie uchylam się) chronić nasze dzieci przed wszystkimi negatywnymi emocjami, chciałybyśmy rozpiąć nad nimi kolorowy parasol, szczelny namiot z bezwarunkowej miłości i zaopiekowania. Chciałybyśmy, żeby nasze dzieci miały tylko dobre wspomnienia i żadnych traum z dzieciństwa, chciałybyśmy być niezawodne i zawsze dla naszych dzieci, jak Zawisza Czarny.
Jasne, to jest możliwie.
Oczywiście, to jest w 100% wykonalne przez te pierwsze miesiące życia nielata, kiedy dziecku do szczęścia wystarczy sama mama. Zapach mamy, pierś, tulenie i kołysanie. Mam przemożne wrażenie, że kilka miesięcy po porodzie jest jedynym czasem, kiedy możemy być dla naszych dzieci niezawodnymi dostarczycielkami satysfakcji. Pod warunkiem, oczywiście, odwieszenia na później własnych potrzeb (potrzeby ucieczki na weekend w spa albo potrzeby wypicia wina z przyjaciółkami).
Później jest już tylko pod górę.
Nasz wpływ na to co, jak i kiedy poczują nasze dzieci (w stosunku do nas, do sytuacji, do całego świata) bywa – mam wrażenie – raczej minimalny.

Nie wiem, co dokładnie poczuł Silny w gromadzie wilków i gajowych, sam jeden za nic nie przebrany. Sądzę, że poczuł niewiele złego, bo przebieranie się nie jest generalnie jego pasją.
Wiem natomiast, co czuje Silny każdego dnia, kiedy go odstawiam do punktu edukacji.
- Mamo, nie zostawiaj mnie tu! – jęczy.
A i tak go przecież zostawiam.
Silny dochodzi do siebie, otrząsa się i ociera łzy zanim się zamkną za mną drzwi.

Znam pewnego chłopca, dla którego życiową traumą jest, jak utrzymuje, fakt obdarowania go przez zły los młodszą siostrą (co nie przeszkadza mu być z tą siostrą niezwykle związanym).
Znam pewną dziewczynkę, która tryska bezwzględną nienawiścią do swojej matki za przyciasne rękawy bluzy albo za nie dość miękki szalik, a później dobra wróżka zdejmuje z niej zły czar i rozkoszna mała dziewuszka zarzuca ukochaną mamcię miłosnymi listami.


Jestem przekonana, że bycie dobrym rodzicem (tym „wystarczająco dobrym rodzicem”, a nie prymuską z reklamy) polega głównie na nieustannej trosce o bliskość i relację. Na uważności, na czasie. Na podążaniu za dzieckiem, na bezwarunkowym wspieraniu nieletniego w każdej sytuacji. Nie jest natomiast możliwe wzięcie na siebie ciężaru wszelkich dziecięcych negatywnych emocji i rozczarowań. Żadna mama nie jest na tyle idealna, żeby nimbem swojej świętości (ewentualnie: wysokim poziomem macierzyńskich starań) wymieść wszystkie dziecięce smutki, osamotnienia i każdą buzię w podkówkę.


W jakiś sposób pociesza mnie też to, że nieletni i tak mają defaultowo wbudowany generator obciążania winą matki. Jeżeli jestem winna wszystkiemu (upadkowi auta do zlewozmywaka, nieodpowiedniemu poziomowi tarcia w rękawicach, szerokości rękawa), to niezależnie, co zrobię, moja wina się nie powiększy, bo z definicji jest maksymalna.


Nie wiem, co będzie najgorszym wspomnieniem z dzieciństwa moich nielatów.
Nie wątpię, że zaszczepię im jakąś traumę.
Mam jednak głęboką nadzieję, że dadzą jej radę. Tego chciałabym ich nauczyć, a nie starać się ich chronić przed każdym rozczarowaniem.

Na dzień kobiet linkowałam na fejsie fotę wrzeszczącej nieletniej panny. Ujął mnie napis pod zdjęciem: „zanim kobieta uświadomi sobie, że jej matka miała rację, ma już córkę, która myśli, że jej matka jest w błędzie”.
Tak i tak i tak.
Własne dzieciństwo rozumie się lepiej, kiedy się zostaje matką.



A jeżeli chodzi o prymuskę, o ten nieszczęsny wewnętrzny głos, który sączy jad o niedostatecznym staraniu się, to - w moim przypadku - ona się aktywuje wyłącznie w sytuacjach ze swej istoty na pokaz, przy okazji różnych szkolno-przedszkolnych przebieranek, przy dostarczaniu rekwizytów, laurek i tak dalej.
Jadowita wewnętrzna guwernantka nie napomina mnie na co dzień, na co dzień się zdaję na własny rozsądek i instynkt wychowawczy, nie porównuję też swoich „efektów” macierzyńskich z „efektami” przyjaciółek i sąsiadek.

Prymuska jest – w moim przypadku – jakimś atawizmem społecznym. Macierzyńskim odruchem Pawłowa, wykształconym przez pokolenia poprzedzających mnie matek – matka się musi starać, musi się napinać, musi się dawać maksymalnie, bez taryfy ulgowej.
Śniadanie, obiad, kolacja, perfekcja, organizacja.
Walczę z tą zdzirą.
Daję radę.


***



Wam natomiast, Drogie Czytelniczki, dziękuję za zdjęcie ze mnie ciężaru podjęcia decyzji, która była lepsza w wyścigu po książkę. Głosowałyście na szczęście, więc piąta książka leci do Anutki, Matki Czworga (proszę o kontakt!). A Wszystkim Pozostałym dziękuję za głosy w dyskusji. I paliwo do rozważań.


Za moment następny konkurs, zostały jeszcze dwa :))))



Z OSTATNIEJ CHWILI:
Anutek zrezygnowała z wygranej książki – już jedną ma, więc książka pojedzie do
sameriane (która szła łeb w łeb z Maryś i ze Starym Maryjanem, ale musiałam kogoś wybrać i podzieliłam zdanie katachrezy).
Gratulacje!

Sameriane, proszę, prześlij mi swój adres!




piątek, 22 marca 2013

2.172

Kiedy się niezdarnie gramoliłam z kaszkowatej zaspy i negocjowałam z Silnym warunki brzegowe nie popadnięcia w rozpacz (mamusiu! nie idź! pjooosie, mamo!) przy wchodzeniu do przedszkolnej sali, z naprzeciw w kierunku przedszkola podążała Bardzo Elegancka Pani.
Nie miała podkrążonych oczu (ja miałam), ani obłędu wypisanego na twarzy, niechybnego piętna chronicznego niedospania. Miała za to dobry manicure (ja nie miałam), o czym się miałam przekonać za chwilę.
Basta!
Szła dziarskim krokiem, a obok niej dreptał śliczny chłopczyk przebrany za wilka.

W dniu czytania "Czerwonego Kapturka" nieletni mieli przynieść do przedszkola zabawkę związaną z tematem, a ochotnicy mogli się pojawić w przebraniu.
Rekwizytem Silnego (taszczyłam rzeczony pod pachą) była rudowłosa lalka Erny, Karen, odziana adekwatnie, syntetyczna skóra zdjęta z Czerwonego Kapturka, bez mała homologowana przez Charlesa Perrault, wydarta Ernie podstępem tudzież słodkimi słówkami.
Pomysł dziergania Silnemu przebrania gajowego albo wilka wydał mi się na tyle absurdalny, że w ogóle nie dopuszczałam myśli, że ktokolwiek mógłby.
Tymczasem.

… tymczasem ciągnę opierającego się Silnego przez lodowaty chodnik, obcasy mi się rozjeżdżają, czapka się zsuwa na brwi, a z naprzeciw kroczy wilk jak z bajki w towarzystwie swojej schludnej, ładnej mamy.
A później wpycham Silnego do przedszkolnej sali, a na dywanie i wokół stolików tłoczy się spora liczba nadobnych Kapturków i znacznie większa liczba straszliwych wilków i rasowych gajowych i tylko Silny nie przebrany.

I tu dochodzi do kulminacji.

Mam to w pompie, tak, mam to w pompie. Nie startuję, o, matkopolko!, w żadnych zawodach w kto jest lepszą mamą. W zawodach w kto jest lepszą miałam się czas wykazać w 2003, 5, 7, w prekambrze. Mam dystans, o proszę, jaki mam dystans do udowadniania światu, że się jako matka sprawdzam w każdej sytuacji. Mam wydziarane na pośladku, że nadopiekuńcze starania nie prowadzą do powstania szczęśliwego nielata (a chłopcy to już w ogóle nie lubią ganiać publicznie w przebraniach). Mam na to wy
e
bane.
Całkowicie, totalnie.

A jednak czuję nieprzyjemny ucisk w gardle.
Kolczasta kula mi się zsuwa wewnątrz, po miękkich tkankach.
I rani, co tam napotyka po drodze, rzęsisty krwotok mi wymywa organy.
Serce na dziesięć tysięcy części, w drobny mak i tak dalej.
No, nie wykazałaś się, syczy wewnętrzna guwernantka i trzaska mnie witką po łapach.

Won, guwernantko.
(zatrzaskuję drzwi do przedszkolnej sali)
Won, wewnętrzny jadowity głosie. Zamilcz! Nie chcę być TAKA, nie jestem TAKA, soccer mom, skupiona na dostarczaniu paliwa jednostkom edukacji, szkicująca prace domowe, żeby były ładne, w bagażniku zawsze trampki, kalosze i strój do karate we wszystkich dziecięcych rozmiarach, pożywne śniadania co rano, a obiadek zawsze o piętnastej i wyczulona jak radar na zadania specjalne typu przebranie wilka/gajowego, żadnej taryfy ulgowej, prymuska wśród innych mam.

Won, prymusko.
Przeganiałam cię tyle razy.

Prymuska trzyma się mocno.
Wymachuje ostrą szpilą przy każdej wpadce. Kłuje tą szpilą za łopatką, huczy - niegrzeczna, wyrodna mama. Be, be, be - ostrzegawczo kiwa palcem (ma świetnie zrobiony paznokieć, rzecz jasna). Mentalnie daje po łapach.
Stereotyp, czego to nie powinna matka jest silniejszy, niż rozsądek. Ubolewam, zmagam się, walczę, a i tak mnie ciągle dopada.


Przygnębiające. Nie wiem, kiedy zaabsorbowałam skazę „doskonałej matki”.
Nie wiem, dlaczego „wystarczająco dobra mama” (albo po prostu ja, taka matka, jaką jestem, bez napinania) jest na straconej pozycji w stosunku do „doskonałej”, zawsze przygotowanej.


***

A Wy?
To jest konkurs numer pięć.
A Wy jak? Prymuska czy matka-wpadka?
A jeżeli się specjalizujecie we wpadkach, to czy Was kłuje za łopatką, kiedy wpadka wychodzi na jaw?
A jeżeli jesteście zawsze przygotowane, to jakim kosztem? Snu? Lektur? Relaksu?
Czas do niedzieli, 24 marca, godz. 22:00.
Można oczywiście głosować, ale jeżeli nie będzie żadnych głosów – nagrodę przyznam sama.


Czwartą konkursową odsłonę bez cienia wątpliwości wygrała AquaJaAqua (proszę o kontakt!).
Cóż, i ja mam nadzieję, że nasze córki wyrosną na mocne, niezależne babki. I że się nie dadzą stereotypom. Jeszcze skuteczniej, niż ich mamy.

A w ogóle, to się ciekawie czyta o tym, jak różnie postrzegacie żeńskie końcówki.
Muszę to jeszcze przerobić, przy kolejnej okazji.


***


W najświeższej „Polityce” – b. dobry artykuł na temat wymagań stawianych współczesnym matkom - w gruncie rzeczy przez nie same (niestety, tekst płatny).

Okazuje się, że intensive mothering – czyli macierzyństwo postrzegane jako zadanie do wykonania, zadanie wymagające czasu, kompetencji i pieniędzy jest już jednostką sklasyfikowaną ;))))







wtorek, 19 marca 2013

2.171



Duża postać ze zdjęcia na górze bloga postała, jak stała dwa lata i nareszcie ruszyła dziarskim krokiem na wschód, brzegiem morza do Kaliningradu, w śniegu po nogawki.

Nielaty mi urosły przez ostatnie dwa lata, przyznacie?


--------------------------------------------------------------------



Kolejny fenomenalny grudniowy dzień w środku marca.
Złote promyki słońca swawolnie migoczą, błyskają w śnieżnych zaspach.
Silny się zwija na posłaniu.
- Mamusiu, zakjenć okno! – rzecze i mruży niedospane oko. Szuka cienia w poduszkach, w kołdrze, w prześcieradłach.
Nie łam się synku, niełamsie.
Słoneczko zaraz zajdzie. Śnieżku znowu napada. Synku, syneczku, luli-laj.

Śnieżek śnieży, śnieżek pada, już nam bieluchny śnieżuś całkiem zasypał bramę, rośnie śnieżna zaspa pod frontową ścianą, zaraz zasypie ścieżkę, zasypie schody, okno, drzwi, płot i garaż. Figlarny marcowy śnieżek po kawałku nas wchłania.

Nie widać już amatorów lepienia bałwanów, żaden nieletni głosik nie postuluje wystawienia przed dom sanek.
Szuru-buru, śnieżku, luli-laj.

Jeszcze kilka dni grudnia w marcu i mi ostatecznie odwali.
(Śmieję się w kułak, że miałam z dwa tygodnie temu taki plan, żeby kupić nielatom buty na wiosnę. Na wiosnę? Jaką wiosnę, pani. Zaraz maj, w maju ze trzy albo cztery gorące dni lata, a później to już listopad, więc się wiosennych butów w tym roku w gruncie rzeczy chyba nie opłaca).


… i tak to podjeżdżamy z Silnym pod jednostkę edukacji, ślizgamy się na zimowym ogumieniu w zabawnych kontredansach, a to ziuuu w lewo, a to fruuu w prawo, wprost na zaparkowane samochody, bo lekko przyhamowałam, a ścieżyna do przedszkola wcale nie odśnieżona, po co odśnieżać, skoro zaraz napada, trasa jak z „Królowej Śniegu”, jak tor zjazdowy dla bobslejów, rzetelnie wyślizgany.
- Mamo, - mówi Silny, głos mu się łamie – aje chiba dzisiaj bendzie płacz …
- Myślisz, że będzie dzisiaj płacz, kochanie?

Parkuję, wysiadam, zapadam się w zaspę po kraniec kozaka, gramolę się z zaspy, wyciągam Silnego ze śmieciarki, a nogi mi się rozjeżdżają na zlodowaciałej nawierzchni ulicy pierwszej kategorii zimowego nieodśnieżania.
- Myślisz, że będziesz płakał? – ćwierkam w migdałowe uszko przedszkolaka.

Bo ja będę płakała, będę wyła, jeżeli zaraz! natychmiast! już! nie przestanie padać.

- Ehe. – mówi Silny.
Wchodzi do przedszkola, wchodzi do szatni, wchodzi do sali.
O dziwo, nie płacze.

Więc wychodzę z przedszkola, na chodnik, za bramę i się rozjeżdżam na bielusim śnieżku w przezabawnym marcowym lodowatym pas

Bam.

Kolaps, histeria, odtajcie natychmiast ten śnieg, bo za siebie nie odpowiadam.





***

Trochę mi się nie udał ostatni konkurs (co prawda po raz kolejny się zawiesiłam w międzyczasie, ale z braku głosów ten konkurs jednak mi wygląda na nieważny).

Absolutnie rozumiem Wasze zmęczenie materiału, ale kwestia polega na tym, że mam jeszcze cztery książki do rozdania, więc proszę, błagam i tak dalej.
Jest sporo ciekawych komentarzy pod 2.170, proszę, wybierzcie demokratycznie zwyciężczynię /zwycięzcę, byłoby jednak nie fair, gdybym nagle zmieniła zasady.

Głosowanie pod 2.170, powiedzmy, do jutra, 20 marca, godz. 22:00.

A później nowy konkurs i już będę sama wyłaniać, otoczona komisją z nielatów ;)






środa, 13 marca 2013

2.170

Śnieg padał przez całą noc.
Kiedy o pierwszej nad ranem się schylałam nad umywalką i manewrowałam szczotką do włosów/ do zębów, drobne twarde grudki wybijały staccata na szybie dachowej.
Klikc.
Klikc. Klikc.
- Merde. – pomyśla …
- Merde! – syknął Ojciec dzieciom o zaśnieżonym świcie. – Nie licz, że nadal będę wyrzucał plastiki do recyklingu ...
Globalne ocieplenie to brednie.


- Całe szczenście, że nasza mama nie jest gojumem! – zachichotał Silny na tylnym siedzeniu.
Tkwiliśmy już drugą godzinę w korku na kawałku, który zwykle przejeżdżamy przez kwadrans. Omówiliśmy wszystkie ostatnio obejrzane filmy i wszystkie rozegrane gry.
Minęło pół minuty i Silny zmienił dyskurs:
- Mama! Siku! – zawył. – Mama, siku mi się chce! Siii-kuu!
Na lewym pasie dwupasmowego zatoru. Przy minus pięć i po kolana na poboczach śniegu.
Marzec, wiosna, siku.
Psii. Psii.


Nie poszłam na manifę.
W piątek po siedemnastej jechałam z nieletnimi z placówek do domu i ze składników dostępnych w lodówce tudzież w siatach na siedzeniu pasażera montowałam menu na pożywny obiadek.
Podobnie zresztą w poniedziałek, we wtorek, w środę i w czwartek. Wczoraj, jutro i dzisiaj. Nie poszłam na manifę, bo każda demonstracja, czegokolwiek, nawet najsłuszniejszy protest zawsze przegra - w realiach, w których działam - z koniecznością pożywnego posiłku dla dzieci. Z czytaniem na dobranoc. Z odrabianiem lekcji.
Jest w tym dość banalna odpowiedź na pytanie, dlaczego kobiety słabo uczestniczą w polityce. Polityka przegrywa z prozą życia. I już. To jest dość bezdyskusyjne (bo ktoś się musi krzątać) i totalnie się nie wpisuje w radykalny feminizm. Dziwne, ale nie mam z tego wyrzutów sumienia.
Ktoś musi zrobić ludzi z moich dzieci i ten ktoś to ja. O.
Chociaż, oczywiście, z polityki są wielkie rzeczy, a z codziennej krzątaniny zostaje niewiele trwałego. Nic. Poza poczuciem, że jest jednak w tym jakiś sens.
(chociaż być może, nie wykluczam, go nie ma)


- Mama, - Silny łypie na mnie ze swojego metra osiem czy sześć. Schodzę do jego poziomu. – Mama, a w pedśkoju nie pozwajają dłubać, - rzecze i od razu demonstruje, czego – kiedy jest twajdy smajk.
Cóż za dyskomfort, dziecko.
Bleee.




Jakiś czas temu czytałam wykład z Barbarą Kurdycką, mistrEM nauki i szkolnictwa wyższego. Cytat:


Agata Kondzińska, Aleksandra Pezda: Możemy do pani mówić "ministro"?


Barbara Kudrycka: Wolę minister.

Nie podobają się pani żeńskie końcówki? Przecież wprowadziła pani parytet w radach uczelni.

- Nie podoba mi się to słowo, podobnie jak "profesorko" czy "sędzino". Jeszcze nie czas, by używać żeńskich końcówek, ciągle brzmią niepoważnie. Kobiety w polityce czy nauce muszą być lepsze od mężczyzn, żeby osiągnąć ten sam status. Jeśli ten status będziemy zaznaczać poprzez końcówki, zdeprecjonujemy te osiągnięcia.


Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,76842,13490252,Prof__Kudrycka__Krzyz_w_Sejmie_latwiej_powiesic__niz.html#ixzz2N577z1IH



Tak mnie uderzył ten nieracjonalny pogląd pani minister, że nie doczytałam artykułu.
Zasępiłam się i trwam w odrętwieniu.
Rozmyślam.
„Kobiety (…) muszą być lepsze od mężczyzn, żeby osiągnąć ten sam status. Jeśli ten status będziemy zaznaczać poprzez końcówki, zdeprecjonujemy te osiągnięcia.”
Po pierwsze – nie widzę implikacji. Im bardziej patrzę, tym mniej w tym dostrzegam 
logiki. Nie znajduję żadnych poza-emocjonalnych podstaw, żeby twierdzić, że żeńskie końcówki „deprecjonują osiągnięcia”. Co ma końcówka (forma) do osiągnięcia (efektu działań i wysiłków)?

Po drugie i najważniejsze – dlaczego (i jak?) kobiety muszą być lepsze od mężczyzn?
Jak wygląda kobieta „lepsza od mężczyzny”, w czym się przejawia jej lepszość?
Cóż to w ogóle za zawody? Jakie są kryteria? No i kim jest sędzia? Mężczyzną? Kobietą?
Oczywiście moja rewelacyjna czujność szepce mi za uchem, że nie czuję tematu, bo nie „osiągnęłam statusu”. Na co jednak moja galopująca empatia ripostuje, że prawdopodobnie potrafię się wczuć w sytuację, że hipotetycznie … et caetera.

Wkurza mnie konstrukcja mentalna „kobiety lepszej od mężczyzny” (w drugą stronę też mnie wkurza, co oczywiste).

Mam dość mętne wrażenie, że co do zasady sukces i mierzalne osiągnięcia są dość nieokreślonym amalgamatem szczęścia, talentu, zbiegu okoliczności, pracy, przypadku i długo tak można wymieniać te kryteria, na które ma się jakiś wpływ i te, które są zdarzeniem losowym, niepewnym.

Na dzień kobiet miałam więc taką refleksję, że furda z męsko-damską lepszością.
Na śmietnik historii z niewolniczym poczuciem mentalnej wyższości kobiety nad mężczyzną (ale pojechałam, hu hu, sama się sobie dziwię).

Tak czy inaczej - lepszość zasadniczo nie jest do niczego potrzebna. Jeżeli mówimy o wyrównywaniu – na gruncie zawodowym - różnic między płciami (w wynagrodzeniu, w awansach, w podejściu), to nie tyle trzeba rozmawiać o „lepszości”, ile o inności i jakie są z niej pożytki.


Ale nie poszłam na manifę.



***

Jak Państwo być może zauważyli, trzecią edycję konkursu „candy u zimno” wygrała Alcydło Kr. brawurową pieśnią ku czci weekendu. Książka już w drodze.
Gratulacje raz jeszcze!

Tymczasem tutaj, w tym miejscu chciałabym podkreślić, że – oprócz rzecz jasna utalentowanej Alcydło – stawiałam również na Mamę w Centrum (bo lubię czerpanie radości ze zwykłej chwili) i Natalijkę (bo poczułam zapach kawy i pieczywa).
Kaczka też pojechała po zawietrznej!
… a todayornever nie miałabym serca wysyłać nagrody, gdyby wygrała. Więc może dobrze, że nie wygrała, chociaż mocno napisała.


Czwarta książka będzie natomiast za pięć (umownych) zdań na temat „Co z tą lepszością? Kto lepszy? Kobiety czy mężczyźni? Dlaczego?”
Uzasadnij wybór ;))))
Termin: czwartek, 14 marca, godz. 20:00.

Głosowanie na najlepszy tekst – na dotychczasowych zasadach, do czwartku, 14 marca, godz. 22:00.
 




sobota, 9 marca 2013

2.169

Wiosna trwała siedem dni i wyparowała, nawet się nie zdążyłam zachwycić na blogasku fenomenalnym miodowym światłem z samego rana przez okno i na przestrzał firanki ani pięcioma stopniami po dodatniej stronie podziałki, bo już - ziuuu, wróciła zwykła pora roku, śnieg, mróz i pułap chmur tuż nad głowami.
Jak się nazywa sezon skomponowany z chłodu, ciemności, wilgoci i wiatru?
Normalny?

Już nigdy nie będzie (takiego) lata.


Bohater pewnej kreskówki, uwielbianej przez nielaty, wzdryga, wysłuchawszy monologu półgłówka-żyrafy, pingwinimi skrzydłami.
- Głupota to tylko lukier na tym torcie z szaleństwa. - rzecze.
I ten bon mot opisuje liczne stany, które się dzieją, jak raz, w moich realiach.
Pudding z szaleństwa lukrowany absurdami.


Pewne lokalne medium poprosiło mnie o wypowiedź na temat sytuacji rodzin wielodzietnych w naszym mieście.
Przetarłam monitor suchą szmatką. Mail nie znikał, trwał w „odebranych”.
Oto potęga ukrytych aspiracji. Stałam się twarzą patologii, zupełnie się o to nie starając.
- Sytuacja rodzin wielodzietnych w naszym mieście jest zła, - winnam rzec, odklejając peta od wargi i kiepując go w zakrętce od musztardy. - Stary, polej no panom.
Ojciec dzieciom – didaskalia – rozlałby w tym miejscu mego monologu tanią wódeczkę do szczerbatych szklanek.
- Więc co to ja mówiłam? – tu poprawiam przybrudzony szlafrok i niezgrabnie maskuję poszarzałymi połami wydatną ciążę, powiedzmy, szesnastą. – Ognia macie?
Schylam się po „ognia” i wypuszczam papilota gęsto nadzianego włosami wprost do szklanki pana redaktora.
- Mama! Mama! – wrzasnęłaby gromada dzieci nie dbając o spójna tonację.
- Kazimierzu! Tereso! Dżesiko! Brajanie! Interwał! – po czym się zwracam do radia/telewizji i prasy: - To o czym żeśmy gadali?
Czknięcie.
Klaps.

Jestem jak najdalsza od tego, żeby szydzić z ciężkiej sytuacji materialnej rodzin wielodzietnych. Ale nie mam żadnych innych, niż socjalne asocjacji z „sytuacją rodzin wielodzietnych”. Nie wiem, czego mogłabym oczekiwać od miasta jako liderka „rodziny wielodzietnej”, więc brak mi skojarzeń.
Chciałabym, żeby bilety rodzinne do muzeów, na basen, na wystawę przewidywały szerszy team, niż 2+2.
Chciałabym móc bez wysiłku znaleźć ofertę wakacyjno-hotelową dla 5 osób. Nie, nie w dwóch odrębnych pokojach. Tak, ze zniżkami typu „dziecko gratis”.
- I żadnych więcej życzeń? – pyta złota rybka.
Żadnych.

Resztą się zajmę sama.


***

Sama też musiałam, Drodzy Państwo, rozstrzygnąć konkurs numer dwa.
[chociaż ten „mus” był przyjemnością czytania Waszych kawałków o rodzicielskiej (r)ewolucji, fajnie prawicie, Panowie i Panie!].
W turnieju łeb w łeb szli:
- monika mimo-za
- Maryjan Stary
- AquaJaAqua (chociaż wypadku AquaJaAqua moje zawodowe oko miało problem z głosem anonimowym, niezgodnym z założeniami ;)) ).

Tak czy inaczej, po wnikliwej analizie, egzegezie, syntezie i tak dalej, odrzucając na bok szowinizmy, anachronizmy, leninizmy i inne takie zdecydowałam się oddać głos na monikę mimo-za aka monikę mimo-zę, którą proszę o przesłanie na firmowego maila namiarów adresowych oraz ewentualnych preferencji co do dedykacji.
Gratulacje!



A teraz konkurs numer trzy.
(wiem, to się robi obciachowe, ale niestety mam jeszcze pięć książek do rozdania).
Więc konkurs numer trzy skierowany do dzietnych i bezdzietnych - pięć zdań na temat: „Weekend = pijaństwo, lenistwo, sprzątanie czy może - armagedon, bo znowu zima i nie da rady wywalić nielatów na plac zabaw.”
Czas – do niedzieli, 10 marca, godz. 20:00.
Głosowanie na ulubionego kandydata – na dotychczasowych zasadach, do niedzieli, 10 marca, godz. 22:00.


Dobranoc!


-------------------------------------------------------------------------

Zawiesiłam się, Państwo wybaczą.
Konkurs nr 3 wygrywa oczywiście Alcydło Kr., absolutnie brawurowym weekendowym poematem.
Gratulacje!
 



środa, 6 marca 2013

2.168

Wyciągnęłam motek beżowej bouclé z górnej półki w szafie i Erna szydełkuje, siedzi na łóżku po turecku i dzierga łańcuszek. Łańcuszek najpierw ma metr, dzisiaj ma już półtora, dwa metry, rośnie piorunem a włóczka się kurczy (co znaczy, że już, teraz - dalekowzrocznie antycypuję hałaśliwy kryzys na temat ostatnich centymetrów nici i już, teraz się go boję).
- Mamo, a kiedy mnie nauczysz robić sweterrrków? – pyta Erna swoim hiperpoprawnym polskim, swoim dźwięcznym, wibrującym errr.
- Mamuś, a kiedy mnie nauczisz jeść tych kiełbasków? – pyta Silny i wywleka z lodówki pęto zwyczajnej niewędzonej.
Ależ już was, dzieci, nauczam.
- No to dalej! – przynagla Silny.
Równie dobrze umiem jeść wędlinę, jak dziergać półsłupki. Kiedyś praktykowałam, ale rzuciłam dawne nałogi.



Tymczasem – jest środa.
Minęła dwudziesta i bęben maszyny losującej wskazał zwyciężczynię pierwszej odsłony konkursu o książkę sponsorowaną przez Świat Książki. Tadam.
„Projekt: Matka. Niepowieść” goes to katachreza.
Proszę Panią katachrezę o doprecyzowanie koordynat odbioru/doręczenia nagrody.

Ujęła mnie ta opowieść. Zresztą, nie tylko mnie – Wam też się podoba. I myślę, że to w ogóle dobry pomysł, żeby ciężar wyboru przenieść na Was, Drodzy Państwo, na czytelników bloga.

Dzisiaj druga odsłona turnieju.
Druga książka ze sterty na półce będzie w zamian za pięć zdań na temat „Od kiedy jestem rodzicem, to …” (zauważcie, jak poprawny politycznie jest ten konkurs i nie skierowany wyłącznie do matulek ;)))
Termin: piątek, 8 marca, godz. 20 czasu blogspot.

Na najlepszy tekst proszę głosować pod komentarzami.
Plusem, wykrzyknikiem, czymkolwiek - do piątku, 8 marca, 22:00.
I mimo, że rozumiem irytację nie zalogowanych na google, nie będę uwzględniać głosów anonimowych. Zachowajmy maksimum fair play.



Wracając natomiast do katachrezy – co ja za to mogę, że można mnie kupić piękną frazą? Zachwycającą formą? Porywającą opowieścią? (I tak, wiem, katachreza wygenerowała znacznie więcej zdań, niż pięć regulaminowych. Ale niech jej to będzie odpuszczone.)

W kwestii natomiast poglądów, to wbrew temu, co twierdzą złe języki dopuszczam do siebie świadomość, że można mieć różne od moich (… i być porządnym człowiekiem, he he). Obawiam się jednak, że nie umiem zrobić takiego mentalnego mostka, żeby do mnie dotarł argument, że przestrzenią publiczną, podkreślam PUBLICZNĄ, więc z definicji WSPÓLNĄ powinna rządzić reguła „o(d)gradzajmy się, bo JA potrzebuję spokoju”.
Bo MNIE boli głowa.



I w tym momencie pojawia się Silny, nadbiega truchtem na niecierpliwych nóżkach.
- Mamsiu, - rzecze – mamsiu – i aż go zatyka od wagi pytania, które mu się kluje. – Mamsiu, a czemu … czemu w ogóle … Mamsiu, a po co jest człowiek?

I z tą ważką kwestią zostawiam Państwa.






Oraz z konkursem ;)))))

poniedziałek, 4 marca 2013

2.167

Dwa tygodnie temu rozmawiałam z Natalią Mazur z lokalnej „Wyborczej” o „Projekcie: Matka”. Rozmowa zeszła rzecz jasna na „wózkowe”, nie od biedy noszę logo „wózkowych” w klapie. No i jako aktywistka zza piaskownicy i działaczka spod trzepaka rzuciłam w którymś momencie wywiadu grubym i wywrotowym porównaniem, że skoro pojawiają się postulaty, żeby w lokalach gastronomicznych wydzielać strefy wolne od dzieci i od ich biegania, to sugeruję wydzielać tamże strefy wolne od wulgarnych i nietrzeźwych trzydziestolatków (strefy wolne od głupio plotkujących paniuś, strefy wolne od miziających się a niepełnoletnich zakochanych, strefy wolne w ogóle od wszystkiego i od wszystkich, należy utworzyć w lokalach czyste strefy zen, przestrzeń wyjałowioną, wygłuszoną i wysterylizowaną i wpuszczać tam wyłącznie przedstawicieli rasy panów).

To było jedno zdanie wśród wielu zdań, nie najbardziej nośne moim zdaniem, ale nagle i niespodziewanie wywołało budzącą grozę dyskusję na twarzoksiążce.

Patrzę i nie wierzę. To znaczy – wierzę, ale drżę (w słusznej trwodze). Ał.
Że można z całą powagą prowadzić dysputę o słuszności stref wolnych od dziecięcych smarków i rodzicielskiego szczebiotania.
Że grodzenie wspólnej przestrzeni publicznej może się komuś wydawać emanacją swobód obywatelskich i generalnie – realizacją postulatu wolności jednostki.

To się w ogóle nieźle wpisuje w dyskusję o tolerancji w państwie nadwiślańskim.
W rozmowy o tych przedziwnych związkach partnerskich i tak dalej.
Pewien zasłużony dla historii noblista odsyła homoseksualistów do ostatniej ławki w sejmie, a najlepiej w ogóle za ścianę. Niech mu się nie pchają na wizję i niech mu nie uchybiają swoją gorszącą odmiennością.
Użytkownicy fejsbuka nie chcą oglądać w knajpach bachorów i uważają, że mają do tego prawo.



W wywiadzie dla „Wyborczej” zadałam retoryczne pytanie o to, dlaczego się tu, w tym kraju nie tolerujemy nawzajem w przestrzeni publicznej. Skąd ten wdrukowany w polskie geny totalitaryzm (albo tęsknota za nim). Nie znam odpowiedzi, ale sam fakt, że je sobie zadaję mnie smuci.


Wracając do knajp.
Jesteśmy użytkownikami - my, rodzice oraz one, nasze nielaty. Korzystamy z przybytków zbiorowego żywienia na tyle często i w tylu różnych miejscach na terenie kraju, żeby mieć miarodajne obserwacje.
Nigdy nie byłam świadkiem przewijania dziecka na restauracyjnym stole. Żadne cudze dziecko nie ściągnęło mi dotąd ziemniaków z talerza ani nie wytarło brudnych rąk w moje ubranie.
A cudze, biegające po knajpkach dzieci jakoś mnie nie ruszają. Tak, jak nie ruszają mnie głośno chichoczące damy za sąsiednim stołem albo bekający pan przy barze. Ok, chciałoby się więcej kultury, ale skoro mama nie wychowała …
Słowem, problem ewentualnej uciążliwości dzieci w kawiarniach i restauracjach wydaje mi się raczej wydumany.

Za to brak tolerancji nie jest wydumany.

Grodzenie się jest na czasie. Rosną płoty wokół strzeżonych osiedli, niech obcy nie łażą.
Bachory wydają wysokotonowe dźwięki? Mamuśki wywalają cyce, żeby dokarmić ssaka?
Odgrodzić je - regulacją prawną.

Doskonałe.
Kto następny w kolejce za płot? Inwalidzi, bo skrzypią wózkami? Staruszkowie, bo się ich nie ima fotoszop? Łysi? Grubi? Spoceni? Pryszczaci?
Wszyscy won. Przestrzeń publiczna ma być fotorelacją z Vivy albo Gali.


***


A na koniec – uwaga! uwaga!
Dzięki życzliwości Świata Książki mam masę „Projektów: Matka” do rozdania. Mogą być – na życzenie – z indywidualnymi dedykacjami. Nie mogę ich rozlosować (zresztą – nawet bym nie chciała), żeby nie podpaść pod restrykcje z ustawy o grach hazardowych ;), przez kolejne tygodnie będzie więc tu konkurs za konkursem z monotonnymi nagrodami.

Dzisiaj pierwszy.
Pięć zdań o getcie restauracyjnym. Jesteście przeciw czy za?
Autor(ka) pięciu zdań, które mnie powalą dostanie wiadomo co ;)
Termin – środa, 6 marca, godzina 20:00 czasu blogspot.
Wpisy w komentarzach, tylko zalogowani użytkownicy, żeby nie rozstrzygać wątpliwości co do tożsamości anonimów.




Macie może pomysły na kolejne odsłony turnieju?