poniedziałek, 28 stycznia 2013

2.157

Wylogowałam się stąd na kilka dni - dla higieny i dla oczyszczenia górnych dróg oddechowych z dala od Internetu.
I dlatego się odzywam dopiero teraz, chociaż właściwie wszyscy już coś powiedzieli i wszędzie czytam głosy oburzenia. Zresztą – owszem, WSZYSCY powiedzieli, ale to, co się stało wymaga naprawdę głośnego protestu, wszędzie. Co w jakiś sposób uzasadnia sensowność pisania o tym z opóźnieniem.


Otóż przeraża mnie spektakl, który na mój koszt ufundowali mi w ubiegłym tygodniu państwo z Wiejskiej.

Ja, niejałowe 50% uświęconego związku kobiety i mężczyzny jestem zatrwożona, zniesmaczona i wściekła.
I ta złość mi nie mija.




Bo otóż pewna zacietrzewiona ksenofobka, którą utrzymuję z regularnie płaconych podatków oświeciła mnie (dzięki!), że celem, żeby nie rzec wręcz – sensem tu tego państwa jest osiąganie pożytków ze mnie. To państwo mnie błogosławi, bo czerpie ze mnie zyski. Szczerze – nie wątpiłam, że tak jest, ale usłyszeć to centralnie z sejmowej mównicy i expressis verbis jest dość mocnym doświadczeniem. Takie feudalne tezy bez żadnego celofanu w XXI wieku – trzeba mieć tupet. Hm.

Cóż, jasne, państwo ma ze mnie niezły pożytek, narodziłam mu od metra nowych podatników, swoje podatki opłacam regularnie i bez żadnych przerw na urlopy macierzyńskie, wpłacam kasę i się o nic nie dopominam.

Kiedy Nowy Człowiek miał iść do przedszkola, w pamiętnym 2006 jakiegoś wyżu przedszkolnego, usłyszałam głuchy śmiech w kilku publicznych placówkach w odpowiedzi na pytanie o miejsce, od tej pory korzystamy z prywatnej infrastruktury i doprawdy niczego nie chcę od samorządu terytorialnego w zakresie zadań własnych gminy związanych z edukacją nieletnich.

Składki zdrowotne też płacę regularnie, a skojarzone szczepionki dla trójki noworodków zawsze nabywałam na własny koszt, bo która z matek, którą „stać” nie ulegnie potwornej wizji kilku ukłuć kontra jednej (odpłatnej) igle?

Wizyty ciążowe u ginekologa, te wszystkie zabawne USG i comiesięczne badania krwi – na własny koszt (przemnóżmy cenę jednego badania przez 27 miesięcy – tyle łącznie byłam w ciążach, hi hi). Wizyty pediatrów u chorych dzieci – identycznie.

Tutejsze państwo się nie dołożyło w żaden konkretny sposób do mojego finansowego wysiłku sprokurowania mu korzyści w postaci trójki nowych obywateli (abstrahując oczywiście od ogólnego poczucia bezpieczeństwa na ulicach, odpłatnych autostrad tudzież szeroko pojętego transportu publicznego).

W rocznym PIT odliczamy co prawda ze Współtwórcą całe trzy ulgi na dzieci i jest to pewna finansowa ulga, nie przeczę, ale w kontekście ogółu rocznych wydatków „na dzieci” – to doprawdy śmiech.

Tak, zainkasowałam trzy becikowe, każde po tysiąc zyla.
Tak od nich miałam. Tak. O, potąd.

Cóż, dziękuję państwu za żyłowanie mnie, niejałowej, heteroseksualnej i uświęconej konstytucyjnym związkiem kobiety i mężczyzny.

Takie jest verso sejmowej dyskusji o związkach partnerskich. Uderzył mnie ten klaustrofobiczny, żeby nie rzec – feudalny wymiar w odniesieniu do tych obywateli, z których państwo „czerpie korzyści”, bo rzeczeni nie dość, że w związkach damsko-męskich, to jeszcze mają dzieci.


Tymczasem wracając do sedna – nie ogarniam i nie mogę przełknąć owej pseudo-moralizatorskiej misji, tej erupcji jedynej słusznej białej, heteroseksualnej, wielodzietnej i katolickiej linii (która co prawda w lustrze się nie ogląda, ale za to głośno i wulgarnie krzyczy). Nie wierzę, po prostu nie wierzę, jak ludzie, utrzymywani z moich ciężko zarobionych, acz absolutnie uświęconych tudzież heteroseksualnych podatków MAJĄ CZELNOŚĆ.
Cóż, u niektórych, na Podkarpaciu, nie ma ponoć żadnych homoseksualistów.
Inni widzieliby w tym cyrk, gdyby dwie panie podjechały pod urząd stanu cywilnego podpisać dokumenty.
Chce się wyć.


Więc wyję i mam nadzieję na mimo wszystko bardziej nowoczesne państwo dla moich dzieci.
Państwo, które jest wspólnotą różnorodności, a nie feudałem nastawionym na czerpanie korzyści z prokreacji obywateli.

Feudałem nie dającym wiele w zamian, co warto podkreślić.





poniedziałek, 21 stycznia 2013

2.156

Leżę i w milczeniu się gapię w sufit.
I liczę wszystkie moje złe uczynki. Najpierw je numeruję cyframi arabskimi, później oznaczam w porządku rzymskim.
Sumuję je i wyciągam pierwiastki.
Bo wniosków nie umiem.
Mnożę w myślach wektory występków i przewin. Grzechy umieszczam w wierszach, a niewielkie przekroczenia w kolumnach.
W ogóle, mam zdaje się znacznie podwyższoną temperaturę.
- Mama! – do pokoju wpada Silny. – A Din chce skonki … skonki … skon-ki-sko-wać lego friends!
Za Silnym drży podłoga i słychać tupot nóg.
Po chwili wpadają tu wszyscy.
Erna z wiatrem w warkoczach, bez kapci, w rajstopach.
Nowy Człowiek z szyderczo-przeraźliwym wyrazem zielonych ócz (i z małym zestawem lego friends w dłoniach).
Wszystkie ręce uniesione, wszystkie gardła wyją:
- MAAA-MOOO!!! 
UUU! 
Wprawiają powietrze w ruch, po czym - wyrzuceni zaktywowanym prądem - wypadają poza futrynę w różnych kierunkach.



W Wielkopolsce zaczął się dzisiaj drugi tydzień szkolnych ferii zimowych.
Za oknem – cicho pada to białe gówno.
Szuru-szur.
A kiedy nie pada, to spada na ulice i place i chodniki i samochody z dachów, z zakamarków i z przemarzniętej flory, więc pada właściwie bez przerwy, chociaż z różnych źródeł. Jest jak w rysunkowym dowcipie Raczkowskiego – znakomite wieści dla tych z państwa, którzy w najbliższych dniach planują podróż saniami.
Ktoś z Państwa reflektuje?
Zima, ciemno i mróz.


Ekhe ekhe – kaszle Nowy Człowiek.
Ukh ukh – odkrztusza Erna.
Chlip-ślruuup – degustuje gila Silny i przeciera wierzchem dłoni mokrą skórę pod nosem.


Nie mam jedzenia na blatach w kuchni ani dizajnerskich akcesoriów, mam za to butelki i fiolki wyciągów, pastylek, syropów.
I blistery. Tak, blistery też mam, dość to innowacyjne słowo. Mam blistery na recepty, całe stosy. Apteka przypuściła szarżę na moją kuchnię, wciągam brzuch i szukam azylu pod oknem (a za oknem białe gówno szuru-szur).
Mam też voucher hotelowy z datą od minionej właśnie soboty, nieubezpieczony od rezygnacji, cóż za beztroska.
Oraz mam infekcję w okolicach płucnych. Stan to posiadania godny lorda. Albo Prawdziwej Damy, która Wcale Się Nie Irytuje, kiedy zaplanowany od kwartału urlop transformuje w zwolnienie chorobowe.

A za oknem białe gówno szuru-szur.
A my inkubujemy nasze mikroby.


Nie mogę się opędzić od wizji bakterii radośnie imprezujących na terenie posesji, którą zasiedlamy (a ślepy los gra w ruletkę, na które z nas padnie jutro).
Ta zima nie ma końca.


I w tym punkcie rozważań o grzechu pierworodnym i jego wpływie na naszą niemożność urlopu zastaje mnie Erna.
- Mamo, - pyta – a kiedy odkryto bakterie?
- Niedawno, - charczę spod kołdry – w XIX wieku.
Po nieprzytomnej głowie kołacze mi Pasteur, co wikipedia zweryfikuje jednak negatywnie moment później.
- TO JEST NIEDAWNO? – Erna się bierze ironicznie pod boki. – Chyba dla ciebie!



Cóż.


Mam wrażenie (Paulo Coelho ;))) ), że optymizm jest w dużej mierze kwestią odległości.






czwartek, 17 stycznia 2013

2.155

Matka się popsuła, wypadła mi bateria i straciłam zasilanie.
Chłodzenie też wysiadło, rozgrzewam złączki ponad miarę.
Zima, grypa, wiatr.
Aspiryna Bayer.

Nie będzie czytania [na dobranoc].
Nie będzie pisania [blogaska].
W ogóle, niczego nie będzie, jestem dzisiaj kononowiczem analogowych i wirtualnych realiów.


Mamo, mamo przytul mnie!
Przytulaj się do pleców, bo przodem zakażam.
Eee. Mamo, mamo, jakie to niefajne.




I taka właśnie zmechacona i zasmarkana dostałam od Autorki link do pierwszej recenzji „Projektu: Matka”.

Zakurzona pojechała po całości, będę czytać jej notkę w momentach natężonej zimy, mrozu i wiatru.



środa, 16 stycznia 2013

2.154

Zmyliła mnie, bo kiedy rozmawiałyśmy dzień i dwa dni wcześniej, po minucie zdawkowej wymiany zdań (tak, mamo! świetnie! pewnie! ok!) zadawała niecierpliwe pytanie, czy już może oddać telefon pani.
- Pewnie, że możesz. Kocham cię. Pa.
- Pa, mamo – odpowiadała Erna i – jak mniemam – w podskokach gnała do swoich zajęć.
A ja do swoich.
I w z pozoru głównym wątku narracji głównie ogarniałam pracę.
Telefony na lewo,
korespondencja centralnie.
Zadania pilne – na przedwczoraj.
Te nie cierpiące zwłoki będą gotowe, prosz pani, prosz pana na ubiegłą sobotę rano.
SZÓSTĄ rano. Wstrząśniętą, nie zmieszaną.

Więc z pozoru w spokoju zarządzałam zawodowym pożarem, niespodzianie matka-jednego-dziecka
z niedzieli na poniedziałek.


[- Jedno dziecko? – westchnął z emfazą w słuchawkę Ojciec Dzieciom – JEDNO DZIECKO? A co to za kłopot?
Jechałam przez pola i lasy do domu, do domu, patataj i go zapytałam w telefon (tzn. w słuchawkę systemu głośnomówiącego, cha) jak im było poprzedniego wieczoru i tego ranka, kiedy ich porzuciłam, Silnego z ojcem, spontanicznie i nagle, bo mi powrotną drogę ewakuacji zasypał śnieg.
I ściął lód.
- Jedno dziecko – z satysfakcją podkreślił Współautor – jest kompletnie nieodczuwalne.]

O czym się człowiek rzecz jasna dowiaduje poniewczasie.



… więc mnie zmyliła Erna, że sobie świetnie radzi na białej szkole, organizacyjnie, logistycznie, psychologicznie i w zakresie odżywiania.
A rósł jej tam gul samotności i wyobcowania.
Czego oczywiście nie widać na zdjęciach grupowych i indywidualnych, oj tam, oj tam, po co być przesadnie skrupulatną.

Na moich zdjęciach z tego czasu – o ile robiono by takie – widać byłoby kobietę skupioną na tym albo na tamtym, na znacznie mniejszej liczbie absorbujących zajęć, niż normalnie.
Funkcji mentalnego stand by niestety nie chwytają zdjęcia, więc nikt by nie odnotował żadnej komiksowej chmurki znad mojej zafrasowanej głowy z permanentnie mnie nurtującym pytaniem, czy się rozchorują, oba nielaty, dopiero w domu czy jeszcze w czasie wyjazdu. Komu wyjdzie pokrzywka, kogo skręcą wymioty. Komu komu gorączka, kogo dotknie jeszcze jakiś inny przypadek. Wszystko zdalnie.

Zresztą, prosz, W OGÓLE się nie denerwuję (dzwoni pani nauczycielka), że rzyga ten czy tamta. Trzysta kilometrów ode mnie o 21:12.

I voilà, WCALE mi to nie psuje nastroju, nieodwracalnie, że (dzwoni pani nauczycielka) na dziecku po drugiej stronie kraju wyszła swędząca wysypka, dziecko jęczy, ja – w Gdańsku, dziecko – Kraków.
W ogóle nie widać na żadnych zdjęciach, żebym się przez pięć dni białej szkoły przesadnie stresowała. 

Trzymałam kamienną twarz.

Ale zdjęcia, których nie ma - kłamią.




***

Tymczasem mój retro-wózek rosemary znalazł operatorkę, jak widać. Takie cuda tylko w Internetach.



I byłoby ok, gdyby nie absolutnie chybiona stylizacja. Mayday!, źle ubrana bruneta mi podprowadza okładkę!

… okładkę książki, która póki co dość opornie się rozprowadza, trwają zawirowania organizacyjne w Wydawnictwie (nadal moim ulubionym, przynajmniej jeżeli chodzi o kadry), więc wersja papierowa jest na razie wyłącznie w ofercie Weltbilda.

Ale się pojawia światło w tunelu, że będzie jeszcze tu i tam, dam znać.




sobota, 12 stycznia 2013

2.153

- Z jaką polewą? – zapytała Panna.
Kobieta się rozejrzała zdezorientowana. Jej koleżankę wchłaniał właśnie hałaśliwy tłum gimnazjalistów w głębi sali jadalnej. Urwały się z pracy do maka.
Taka blałka.
- Orzechową? – kobieta bardziej zapytała, niż wybrała.
Znikąd pomocy. Pryszczaty chłopak obsługujący kasę, przy której stałam podsunął mi czytnik do kart na sprężynie kabla.
- Karmelową – bardziej zarządziła, niż zapytała Panna.
- Niech będzie – westchnęła kobieta i znowu się rozejrzała, szukając koleżanki.
Albo odsieczy. Trasy ewakuacji.
Wydawała się mniejsza, niż przed chwilą i o bardziej ściągniętej twarzy.
Natarczywy harmider rozmów nieletnich narastał.
- Może bić – mawia Silny, pomyślałam.
- Z jakim sosem? – obcesowo zapytała Panna.
O sosy i o polewy zawsze tu pytają z żarliwym entuzjazmem.
Jakby od wyboru sosu zależał WIG20. Ich premia. Roczny skonsolidowany wynik globalnego McDonald’sa. A już co najmniej dalsze powodzenie świata.
Albo tak: nadaj swojemu przeznaczeniu jakość. Sos musztardowy? Chilli&lemon? Słodko-kwaśny? Nieznośny ciężar ważkiego wyboru w kolejce do kasy. Decyduj – sos/los, los/sos, raz-i-dwa!
Kobieta się przykurczyła w przyciasnym sweterku, raptownie sfilcowana.
Z chęcią rzuciłabym jej jakiś kapok. Koło ratunkowe. Chodź tu, umykajmy razem z nie naszego świata. W tutejszym płaskobrzuche nastolaty z przyciężkim makijażem i wilgotnym mlaskiem wchłaniały kolejne McDouble i McWrapy. Dzwoniły komórki, ktoś podawał ponad głową innego kubek ze słomką dalej.
Pryszczaty zza mojej kasy prasnął kubkiem kawy o tacę, zatrzasnął naczynie wieczkiem i mi wręczył rozchwianą całość wychylając jednocześnie głowę na bok, poza mój korpus.
- Kto następny?
Nie doczekałam wyboru sosu do chicken wings przez cherlawą urzędniczkę.
Efekt motyla (a może wzięła barbecue?) nie zadziała.
Niefart, prawda.



Wcisnęłam się na wysoki stołek z widokiem ponad głowami małolatów.
Ale w zasięgu ich rozmów „widziałeś te nową z trzeciej klasy?”, „lece już”, „daj kawałek”.
Podła kawa.
Mimo niepóźniej godziny znużyła mnie jazda.
- Majtwię sie o ciebie, mamsiu – jęknął Silny dzień wcześniej w słuchawkę, kiedy mu z ociąganiem wyznałam, że zima, śnieg, mróz, ślisko, samochód nie jedzie, więc nie wracam na noc.
Silny jęknął, a ja się rozpadłam na milion zmarzniętych, zmęczonych, rozpaczliwych kawałków w anonimowym hotelu, gdzieś na końcu połatanego asfaltu.
Z kieszeni torby zagrała komórka.
Gimnazjaliści z powiatowego miasta niespiesznie raczyli się lanczem.
Zabawiali niezobowiązującą small talk nad Kanapką Drwala.
- Mamo - rzekła Erna w telefonie.
[Komórka wyświetliła numer wychowawczyni Erny. Na sekundę zamarłam].
- Mamo, - z wyrzutem powtórzyła Erna. – dlaczego ty w ogóle do mnie nie dzwonisz?
Erna wyjechała na białą szkołę, kierunek – Kraków.
Mamo, dlaczego ty w ogóle nie dzwonisz?
W ogóle, czyli ostatni raz wczoraj.
Nie dzwonisz.
Nie dzwonisz.
MAMO?



Bo zapomniałam.




poniedziałek, 7 stycznia 2013

2.152

Zatem – nurzając się w temacie, że kto nie czci języka Szekspira oraz Kate Middleton może sobie spalić przełyk kawą, to siedzę tu – powiedzmy, że taka figura mentalna - od wczoraj przed monitorem i bezsilnie macham. Aua, aua. Bezgłośnie daję znaki ustami, podduszony, przeterminowany wigilijny karp.
… dzieci i karpie głosu nie mają,
ają
ają.


Że wszystkie moje liczne znaki bez spacji i ze spacjami, wielocyfrowe, bliżej nieskatalogowane szeregi liter, nadmiarowe statystki wyrazów, to wszystko się dało ująć w dwuzwrotkowym rapie.

Work versus home is a mental combination
with my elbows deep in infant defecation
Wipe the sick off my coat, but the smell still lingers
Gave up on real food, eat leftover fishfingers
Once we’d talk about our lives, now the conversation switches
We compare cesarian scars, episiotomy stitches


…Gangster ---


Mama!
Centralnie mnie dopada niedorzeczność werbalnej biegunki, powszechnej, wszechobecnej, do której sama dokładam. Absurd nadmiaru słów, nadwyżek w definiowaniu. 

Blogu, blogu, tracę wiarę.
[przy czym głęboko wierzę, że trzeba to napisać, żeby odwrócić złą karmę]

…Gangster ---


Bo czymże bym była bez sklecenia od czasu do czasu ody do szesnastego prania?
Trenu o odpytywaniu z angielskich słówek w korku na Warszawskiej?
Hymnu ku czci, że nie zapomniałam pobrać żadnego nielata wracając do domu z pracy?
Powtarzalność i powszechność tych doświadczeń jest zarazem krzepiąca i druzgocąca.
Wszystkie, wszystkie tak mamy.
mamy
amy
Lepkie małe dłonie wklejone w obiektyw aparatu wycelowanego w funkcję „sweet focia okazjonalna”. Drę się:
- Zabieraj tą tłustą łapę!
- Nie mam żadnej tłustej łapy! – błyskawicznie replikuje nielat albo nielata.

…Gangster ---


A Silny staje przede mną, ufny, wyprostowany i w wyciągniętej ręce trzyma książkę o zwierzętach. Bierze wdech i kaznodziejskim tonem, takim jak ten, którym jest tresowany przez starsze rodzeństwo naucza:
- Nietoperz. Jest znakomitym zjadaczem judzi.
Próbuję to poddać w wątpliwość, ale – jak się wydaje – chodzi o Batmana.
- A to jest wonż – ciągnie Silny. – Agjapetyński.
- Wąż agrapetyński, ucha cha cha.
- Mamo, zobacz, jaki mały jejeniek!
Cudny.
- … a tu niedźwiadek pojajski.
już jestem gruntownie przeszkolona z fauny.
- Kjójićkowa mamusiu! – Silny się rzuca w obłapianie. – Jubię ciebie!
- I ja ciebie.
- Pinguś ciekojada!
- A gdzie jest mój pinguś czekolada? - pytam, króliczkowa mama.
Słowotwórca mój, parafrazant?
- Tutaj się nawiesiłem! – rzecze Silny. – Tu jestem, mama kjójićkowa!

…Gangster ---


Jest druga strona anegdot o wymiocinach wtartych w skórzaną kanapę ;)))))))))))


***



A skanując internet w poszukiwaniu nowych, wspaniałych lokalizacji, z których łypie dizajnerskim kółkiem wózek rosemary trafiłam na taki skarb:



Niech będzie komentarzem tam, gdzie ma być komentarzem, bo w komentarze nie da się wstawić obrazka.






niedziela, 6 stycznia 2013

2.151

Przesłuchałam to już zylion razy i mogłabym ją sobie ustawić we wszystkich domyślnych dzwonkach, w telefonie, w budziku i w klaksonie śmieciarki (merci, kaju z komentarzy!).
Jest tak dobrze, że prawie mnie nie rusza, że to właściwie reklama.


Doskonały rytm, piorunująca fraza.




This is my crib, and these are my babes,
My life and body have somewhat changed
I’m living it large, and by large I mean bigger,
At least now I know the difference ‘tween a tractor and a digger
I express like the best from these holes in my chest,
wear my nursing bra, like a bulletproof vest
Got my bitches by my side and my hose in the back,
Swap my sexy handbag for a snot stained sack
My decor was smart, my taste was extra picky
Now my surfaces are cluttered, and nearly always sticky
Work versus home is a mental combination
with my elbows deep, in infant defecation
Wipe the sick off my coat, but the smell still lingers
Gave up on real food, eat leftover fishfingers
Once we’d talk about our lives, now the conversation switches
We compare cesarian scars episiotomy stitches

It’s the motherhood, it’s another hood
I’d like to welcome you, but now you’re here for good
We go from nappy rash to ending family feuds
And I’m flooding up your timeline with my baby news

Still got my wardrobe … but my thong now itches
Designer sofa… but now there’s puke in the stitches
And I’m expressive, I express all the time
‘Cos the doc said, to not breastfeed is a crime
Tried to get my bod back with some yogalates
Hit up the Zumba class swing by these new pilates
I’m on an Atkins hype, on a Keto diet
I try avoid the bread so I nearly never buy it
Pop a nappy on his butt without a changing mat
CBeebies now my crew and I’m tight with Postman Pat
Sleep deprived and under house arrest
Think I’d sell both kidneys just to get some rest
Spent three months in PJ’s it was clearly a sign
Joined a book club just so I could drink some wine
My sterilizers so dope all my bottles be gleaming
I got a blender out the back so I can start up the weaning
It’s the motherhood, it’s another hood
And once you’re in the club, you’re in for good.
Go from fighting nappy rash to endless doctor queues
And I’m flooding up your timeline with my baby news.
Softplay, Gangster. More G. Than your average mother…
I’m a school-run-taker, fairy-cake-baker, deal-maker, orgasm-faker, nit-raker, rattle-shaker,
Cheese-grater, night-time-waker, I’m-a-placater, peacemaker.


czwartek, 3 stycznia 2013

2.150

Erna stała urzeczona, obwiedziona w ramę dużego okna, nieruchoma w iskrzącej się inscenizacji, znad jej głowy eksplodowały pióropusze noworocznych flar, wszystkie na cześć Erny i – mimochodem - roku dwa zero trzynaście. 
Erna w ogóle nie była ekologiczna o północy 31 grudnia, ani rzeczniczką praw zwierząt i w najmniejszym stopniu nie ulegała biodegradacji, Erna była małą, zachwyconą panną, oczarowaną pirotechnicznym spektaklem.
- Petajdki! – skandował Silny – Petajdki!
- Mamo, - rzekła wreszcie, kiedy widowisko przycichało (mamy z dużego okna rozległy widok na sąsiednie osiedle pełne piromanów). – Ale jedno ci powiem – tu uniosła palec. – Ta niezasypialność ma swoje dobre strony.

Tak.

Bo Erna nie zasypia.
Utraciła – i nikt już nie pamięta, kiedy dokładnie – adekwatne oprogramowanie.
Każdy wieczór jest osobną batalią: o to, żeby zamknięcie oczu zadziałało, żeby działało liczenie baranów, przeglądanie książek, miętoszenie pluszaków, nieruchome przyczajanie się pod kołdrą, cokolwiek. Żeby udało się zasnąć.
Niezasypialność przydaje się raz w roku, furda z takimi atrybutami.



… co mi nasuwa asocjację z dzisiejszym Sztucznym Fiołkiem (a zwykle jestem ich fanką).

Nieznacznie wygięty różowy bałwan(ek) z grzebieniem w odcinku piersiowym, zamiast – bo ja wiem – rzędu butonów z węgielków, czy z czego tam, albo – powiedzmy – zamiast miotły z konara, więc bałwanek o niezidentyfikowanych cechach męsko-damskich wyznaje, że podłożem jego nerwozy, w opinii jego psychoanalityka jest jego matka.
(a ten kotek wśród róż z opakowania pralin to taka raczej fidrygałka)





Kurczę, w ogóle nie mam poczucia humoru na temat tego, czemu może być winna matka.
Bo że odmarzniętym uszom i smarkom to fundament.
Jest również winna zahamowaniom. Psychicznym dewiacjom (bo nie karmiła piersią, albo karmiła zbyt zachłannie). Jest także winna borderline. Oraz innym zaburzeniom w relacjach.
Ją obciąża nieumiejętność gry na gitarze (bo nie posyłała) albo tenisowe wywichnięcia barku (ponieważ forsowała). Właściwie – cokolwiek się stanie z dzieckiem i kiedykolwiek, winę za to ponosi matka. Ta wina się nie przedawnia. Nie ulegnie zatarciu. W ogóle, ma wieczystą gwarancję.
Dobra, ponosi mnie.
Banalny fiołek mi tu zagrał na nadwrażliwej strunie.
Jestem winna szerokiemu asortymentowi powikłań u moich nielatów, bez dwóch zdań.


… o czym głęboko przemyśliwałam, skanując pejzaż przez szybę wagonu PKP (PKP życzy państwu szczęśliwego nowego roku 2012 i przeprasza za niewielkie opóźnienie spowodowane defe … ka … defektem sieci trakcyjnej. Albo inną deformacją drogi żelaznej.).
Jaki porządny pejzaż za oknami.
A na stoliku pod nim kartonowy kubek z kawiarnianej sieciówki.
Careful – głosi napis na opakowaniu. The beverage you’re about to enjoy is extremely hot. W ogólnej, całodziennej ciemności takie przesłania mnie nastrajają łzawo. Ten petit, ta poetyka, ta rozkoszna ignorancja braku tłumaczenia na języki lokalne.
Żeby się komponować z pejzażem, z wygórowanymi cenami przeciętnej dworcowej kawy, w ogóle, z aktualnym zaokiennym światem trzeba ogarniać tę poetykę.
Jak nie – to wypad.
Pa.
Korporacje mają rację.


… co musi mi się natychmiast skojarzyć z pewną multidyscyplinarną korpo, z którą pozostaję w całkiem intymnej relacji via trzysta osiemdziesiąt dwie strony, które pracowicie zapełniłam literami.

Czas pokaże, co dalej z książką. Póki co jest premierą tygodnia i łypie do mnie granatowym wózkiem rosemary z pudelka, z gazety.pl i z internetowego rejestru przedsiębiorców, zewsząd, ma swoje ćwierć sekundy w wieczności interneta, profituję obficie, że korporacja szerokim gestem reklamuje wyprzedaże (a bonusowo pozyskałam szacunek Nowego Człowieka, kiedy okładka mu mignęła na portalu, z którego odpala gry. No, mamo - rzekł z uznaniem.)


… co archiwizowałam na peryferiach świadomości, przerzucając strony dzisiejszego Dużego Formatu. Fantastyczny artykuł o luksusie na pierwszych stronach, lubię kawałek o pani, która do nowego domu nabyła sofy „bardzo wygodne, ale proste” za sto dwadzieścia tysięcy sztuka, ma mój szacun. Czytam, przerzucam kartkę, trafiam na „drzwiczki do innego świata” i że „luksusem jest to, co mam”, a tam – o cholera, ktoś mi podwędził wózek rosemary! – zawyło moje wyczulone na prawa autorskie ego. Skandal!

Ekh. Nie podwędził. To reklama.
Ostrożnie złożyłam Duży Format. Z czcią i z admiracją.

Zapiłam sprawę przestygłą kawą.
Poprofitowałam ;)))))






wtorek, 1 stycznia 2013

2.149

Obudziłam się latem. W ciepłych skarpetach i – cóż za szyk – w sandałach.
Klapek, skonstatowałam to z niejaką odrazą, lekkomyślnie użyłam w modelu ortopedycznym, z rzemyków z brązowej skóry przeciągniętych przez metalowe sprzączki, na grubej podeszwie, obrzeżami przepikowanej.
- Kurczę, - pomyślałam spanikowana – oblazł mi lakier!
Całkiem mi się złuszczyła emalia na paznokciach u stóp. Zgroza. Mayday! Mayday!
Jak się w tym stanie rzeczy uwolnić od skarpet.
Temperatura rosła. Epicentrum wakacji. Skarpety gryzły, sandały uwierały. Ktoś rzucił niecierpliwe:
- Na co czekasz? Lecimy do lasu!
Ścieżka wiodła zakosami przez kamienny dziedziniec, dobrze ocieniony w te niemożliwe upały i się z chrupotem uginała się pod moimi trzewikami. Pod moimi zapoconymi stopami w czarnych, wełnianych skarpetach. I wciąż mi złowieszczo dudniło w głowie:
- Obrzydliwy lakier!
Lakier!
Lakier!
Bo któż by dbał w grudniu o takie drobiazgi …
Pot, szorstka wełna i strupy czerwonej farby.


- Obudziłaś mnie w czasie snu! – rzekł jakiś czas później Nowy Człowiek z pretensją typową dla stanu złowieszczej ekstrapolacji nastolatka. – Mamo!


Z ulgą się obudziłam w czasie snu w dwa tysiące trzynastym. Bez skarpet i bez sandałów, za to w złuszczonej emalii. Nowy świeży rok. Skoro ta cezura jest umowna, to dlaczego tak działa na wyobraźnię.

- A pjezenty bendą? – zapytał Silny, który rzężący i zasmarkany zaparkował w posylwestrową noc pod rodzicielską kołdrą. Teraz opierał lepką łapkę na mojej nieprzytomnej twarzy a drugą ręką ściskał poduszkę i jakąś zabawkę.
- Ee. – wyjęczałam, obrzeżami świadomości się uwalniając od potu i wełnianych skarpet. – Nie będzie prezentów.
Silny się skrzywił.
- Aje może jakieś bendą? – jęknął z nadzieją.
- No wiesz … raczej …
nie
(co się wydaje gorsze od niemożności zdjęcia w upał skarpet).
Szczególnie przez sen.

Zanurkowałam w piernaty.





Przykładem nielatów (za to sumptem własnym) rozbisurmaniona przez święta z ociąganiem wracam w realia.




A Wy?
Jak?