środa, 29 sierpnia 2012

2.098

- A co jest najfajniejsze w przedszkolu? – pytam Silnego.
Bo Silny się oddala do przedszkola i z niego wraca z miną Sfinksa. Układ mimiczny Silnego kroczącego z szatni do sali w punkcie edukacyjnym nie odzwierciedla żadnych emocji, ani śladu złości czy smutku, ale też żadnych entuzjastycznych wychyleń typu: o, jak cudownie, że idę do dzieci!
Silny idzie, wchodzi, uczestniczy, odbębnia, wraca. Więc:
- Co jest najfajniejsze w przedszkolu? – pytam Silnego po południu 
skopiowanym od Erny tembrem, ulepkiem z euforii i uniesienia.
- Ja. – odpowiada Silny.




poniedziałek, 27 sierpnia 2012

2.097

Wczoraj wrzuciłam tu zdjęcie przystanku autobusowego w Pacanowie, a dzisiaj Aga napisała w komentarzach, że zna ten rynek i ten przystanek, bo jeździła przed laty z Krakowa do Sandomierza PKS-em, autobus zbaczał z głównej trasy, żeby objechać pacanowski rynek i zahaczyć o przystanek, chociaż zwykle żaden pasażer tam nie wsiadał, ani nie wysiadał. Przeczytałam komentarz Agi i metafizycznie mnie ujął przepływ między czasem, życiem a blogaskiem, pewnie po dużej części dlatego, że centrum Pacanowa jest żywcem z innego wymiaru. Więc mnie uderzyła nagła realna klamra między przeszłością, teraźniejszością, a blogaskiem w miejscu spoza czasu.
Nielichy flow.
Blogowanie bywa fajne.


--------------------------------------------------------------


… tymczasem, tymczasem – jest koniec sierpnia, więc czas adaptacji.
Mam tutaj, jak wiadomo, po swojej stronie kabla, dwoje absolwentów przedszkola. Absolwentka E. obstaje, że przedszkole było dla niej najszczęśliwszym okresem edukacji, sielanką, idyllą i arkadią. Absolwent N.C. utrzymuje natomiast, że porażka. Skończyli to samo przedszkole, tę samą grupę nawet.
Jest jasne, że każde z nich się ociera w swoich opiniach o przesadę.

I oto nadszedł czas, żeby ostatni z gromady wyrobił sobie własne zdanie na temat przybytku Pod Ślimakiem.
Mgliście założyłam, że nie będzie łatwo, bo Silny-Pierożek z Marmoladą jest pieszczoszkiem swojej opiekunki Ani, swojej mamci i tak dalej. Pieszczoszek, dzidziulek, słodziaczek. Puciu-puciu, nikt z nas jakoś nie marzy, żeby Silny ekspresowo dorastał, Silny dorasta mimochodem i raz po raz nas olśniewa, że ma już więcej, niż dwa lata.

Tak czy inaczej, któregoś dnia zaczęliśmy ostrożnie bronować grunt pod przedszkolne flance. Mistrzostwo osiągała Erna.
- A wiesz, co tam jest najfajniejsze? – pytała z emfazą. Erna ma specjalny, uroczysty głos na podniosłe okazje. – Sa-mo-cho-dzik! – odpowiedziała sobie Erna, nie czekając na reakcję brata. – Cały koszyk samochodzików! Aż się wysypują na podłogę …
Silny wydął wargi. Brum-brum. Jemu wystarcza własne, kulawe auto bez jednego kółka. Brum-brum.
- I wiesz, co jeszcze? – ciągnęła Erna w górnych rejestrach. – Zjeżdżalnie!
Silny łypnął na Ernę nieufnie.
- Ja nie chce zjeżdżalni mieć cały dzień na oku. – jęknął.
Brum brum.
- Silny, - zawołałam spod drzwi wejściowych. – wyjeżdżamy!
Silny opuścił smętne witki ramion (jedzie Rodziewiczówną, ale w istocie – tak to wyglądało).
- Nie chce iść do pedśloja, - popadł w melodramatyczny lament. – bo sie zmenciłem!
Nie-
fart.
Dotarliśmy do placówki w rytm przelotnych suplikacji, pojękiwań i błagań. Silny się utrzymywał w standardzie. Do momentu ostatecznego oderwania od matki. W trakcie odrywania też się trzymał, powiedzmy, w kanonach świeżego przedszkolaka, ale był to bardzo głośny i nader wstrząsający kanon. Dramat między szafką na ubrania, a drzwiami do sali.
Żadne mi się tak nie darło, mówiąc wprost. Tzn. Erna się wcale nie darła.
Umarłam na miejscu i się rozpadłam na kawałki, przeszłam zawał, napad szaleństwa i kolaps. Pożałowałam wszystkich przedszkolnych decyzji i zaczęłam rozważać ewentualność ich odwołania. Wtorek (pierwszy dzień w przedszko) i środa były koszmarne.
W środę rano Silny zapytał, czy idzie. Tak, odpowiedziałam.
- Aje mama, - Silny spojrzał na mnie z przyganą. – ja już biłem jeden jaz do pedszkoja!
Hm.
W czwartek rano usiadł na ławce w szatni.
- Mamo, - zapytał poważnie. – a jak bende płakać, to nie zostanę w pedszkoju?
Zostaniesz, rzekłam, tyle, że z płaczem. I zedrzesz sobie gardło.
Hm, podumał Silny i poszedł do sali z miną skazańca. Nawet nie jęknął, nie mruknął, od czwartku nie zapłakał.
- Patrz, mamo, - podsumował to Nowy Człowiek. – więc on jednak ma mózg.
Ba.



A akcja podrzucania do przedszkola (Anita – też mama debiutanta, sprzedaje mi swój patent: zamierzam wrzucić, jak granat – pisze Anita. I uciec, zanim nie wybuchnie. Płaczem.), więc akcja przedszkolnego po(d)rzucania mi jako żywo nasuwa asocjacje z szeroko i bujnie swego czasu komentowaną historią dziewczynki pozostawionej przez rodziców na lotnisku z uwagi na nieaktualny paszport. Całkiem przypadkiem to sobie niedawno wyguglałam, reportaż o mamie, która twierdzi, że jeszcze raz w tej sytuacji by się zachowała tak samo i głos rzecznika praw dziecka na temat owej pani, że rzeczona powinna jakoby zweryfikować swoje kompetencje rodzicielskie, bo ma je rażąco słabe.
I jest w tym reportażu fragment nagrania z 
lotniskowych kamer - rodzice zostawiają dziecko za kontuarem i odchodzą, zrozpaczona dziewczynka biegnie za rodzicami, hostessa ją odprowadza i tak dwa razy. 
W ubiegłym tygodniu zrobiłam to samo.
Co prawda nikt mnie nie nagrał, nie puszcza tego po internetach i nie linczuje mnie, pisząc, że jestem koszmarna, ale i ja przecież zostawiłam wrzaskuna i nie zważając na nic, trzasnęłam za sobą drzwiami.
Ok., moje intencje i zamiary były z gruntu inne, niż tamtych państwa, przedszkole to zasadniczo nie jest jakaś trauma, więc szukanie pokrewieństw między adaptacją przedszkolaka, a porzuceniem dziecka i wyjazdem na wakacje jest pewną przesadą. Ok. Jest. Pewną. Ale o tyle uprawnioną przesadą, że i jedna, i druga sytuacja wiązała się z wyrządzeniem krzywdy nielatom.
Wychowując krzywdzimy – tak czy inaczej.

Co nie znaczy, że pochwalam zachowanie tamtej pani-miłośniczki Hellady. Nie. Byłam wręcz wzdłuż i wszerz zbulwersowana. Ale na swój temat też nie mam jakiegoś ekstatycznego zdania.




A tu jest tradycyjny fotoreportaż z pierwszego dnia.
Widać opadający entuzjazm Silnego, słabnące siły i pytanie „a po co ja tu?” w każdej Silno-tkance.




niedziela, 26 sierpnia 2012

2.096

W Pacanowie kozy kują
więc Koziołek, mądra głowa,
błąka się po całym świecie,
aby dojść do Pacanowa.

Właśnie nową zaczął podróż,
by ją skończyć w Pacanowie.
A co przeżył i co widział
film ten wszystko wam opowie.




Plum, plum, tada-bum.
Ręka do góry, czyje to wspomnienie z dzieciństwa :)
bo moje!

Dlatego nie mogłam przejechać tak sobie obok drogowskazu w prawo „Pacanów”, chociaż już zapadał zmrok i mżyło, a do noclegu mieliśmy jeszcze ponad godzinę drogi. To znaczy – przejechaliśmy obok drogowskazu „Pacanów” tak sobie, ale natychmiast przekonałam grymaszącą załogę, że przerwa w podróży potrwa moment, ale ja tam po prostu muszę.



Ojciec dzieciom zawrócił więc naszą landarę na pustej drodze, skręciliśmy w lewo i trafiliśmy do roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego, na rynku w Pacanowie obowiązuje nieskrępowany oldskul. Klomb-koziołek powinien być pod ochroną UNESCO, stylowy autobus na gustownym przystanku mnie do imentu rozczulił.

Pacanów mi wygląda na na wskroś kultowy ;)


 

 

 

 


(tylko ta kostka Bauma, zwana tu, gdzie mieszkam „poz-brukiem” zdewastowała mi ujęcie à la rok 1967)


sobota, 25 sierpnia 2012

2.095

Dzisiaj zimno-przewodnik.
Bo nadal ciężko przeżywam powrót do rzeczywistości.


Naszym muzealnym faworytem południowo-wschodniej Polski jest Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie. Nowy Człowiek wydmuchał tam szklaną bańkę (przez profesjonalną piszczelę, gruntownie przed użyciem zdezynfekowaną przez panów z obsługi muzealnej huty, ujęli mię tym), Erna wybiła medal ze szkła, a Silny zagryzał wargi i uważnie obserwował produkcję witraży i lepienie zwierząt ze szklanych rurek (Ojciec Dzieciom, którego ramienia Silny przezornie nie opuszczał zamierzał się na moment wymiksować z prezentacji grawerowania diamentowym ołówkiem, wtedy Silny go dźgnął:
- Ja tu pacze!
I nie było mowy, żeby się choć na centymetr ruszyć.)

Na drugim miejscu (bo dyskwalifikuje ich wysoka cena biletów w stosunku do ograniczonej powierzchni udostępnionej zwiedzającym – wizyta trwa pół godziny, a kosztuje 18 zł za osobę dorosłą i 14 zł za dziecko, fotografowanie płatne osobno) – Żywe Muzeum Porcelany w Ćmielowie.

Dalej standardowo – zamek w Łańcucie (co prawda trzeba założyć paputy i froterować parkiety Potockim, ale młodocianych i inwalidów w ortezie to nie obowiązuje). Bardzo pouczająca wizyta, szczególnie, jeżeli połączyć zwiedzanie z odwiedzinami nazajutrz w Skansenie Etnograficznym w Sanoku. Rabacja chłopska Jakuba Szeli wydaje się wtedy mniej zawieszona w historycznej próżni, doprawdy ciekawy kontrast warunków bytowych w obrębie tej samej epoki.

Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku – bdb. Nowy Człowiek był tak ukontentowany obsługą audio-przewodnika, że wysłuchał całego opisu dwukrotnie.

Zamek królewski w Chęcinach pod Kielcami – świetne, rozległe widoki, fantastyczne ruiny i udostępniona wieża, a trzeba podkreślić, że nielatom wszelkie wieże nader pasują.

Zamek Krzyżtopór, który można zwiedzać bez przewodnika i się błąkać do woli po kamiennych, zdemolowanych salach, między rusztowaniami trwającego remontu – smakowity kąsek dla wyznawców rycerskiego kultu.

Sandomierz, w którym każda mijana wycieczka ekscytuje się potencjalną możliwością spotkania Ojca Mateusza. A w Sandomierzu – lessowy Wąwóz Królowej Jadwigi z baśniową, magiczną atmosferą i ciężkim zapachem wilgoci. Nielaty oszalały w nim z radości, co niejako potwierdza tezę Frustratki, że dzieci optymalnie jest puścić wolno.

I jeszcze zamek w Krasiczynie – fenomenalnie odrestaurowany z zewnątrz, niestety doszczętnie zrujnowany w środku.

Byliśmy też w Parku Jurajskim Bałtowie, ale – z pełnym szacunkiem dla autentycznych tamtejszych odkryć - nasza lokalna Zaurolandia w Rogowie górą. Chyba, że ktoś preferuje parki rozrywki w sensie hałas, karuzele, ciuchcie i pływające gąski.

Najlepsza wata cukrowa jest w Chęcinach. Najbardziej urokliwe widoki – między Soliną a Sanokiem.



- Nie jest idealnie, ale nie jest też i źle! – śpiewała Erna na tylnym siedzeniu, kiedy Silny aktywizował:
- MOC ŁAMIŁEBKA! – i rzucał się na Nowego Człowieka w ramach dopuszczalnego długością pasów ruchu.
- Uruchom moc Łamiłebka! – cieszył się Nowy Człowiek.
Staraliśmy się z Ojcem Dzieciom nie słuchać zdławionych odgłosów walki wręcz dochodzących zza naszych pleców.

Podróżowanie z gromadą dzieci ma swoją specyfikę, ale w zdyscyplinowanym, jałowym towarzystwie byłoby nam zapewne nudno ;)




Na fotach – Krzyżtopór i Sandomierz.






Notka z dedykacją dla Natalijki, matki trojga :)



2.094

Konfrontacja z własnym prawdziwym życiem po dwóch tygodniach urlopu jest osobliwą przyjemnością, wręcz pewną z gruntu alternatywną ekstazą, rzekłabym. Ale błędem byłoby mniemać, że zmierzam oto do konkluzji, iż jest wskazane unikać przerw w normalnym życiu dłuższych, niż cztery-pięć dni. Przeciwnie.

Tak czy inaczej, kończący się tydzień poświęciłam na oświecone trwanie w zdumieniu, że tak, tak właśnie, jak tu, o, tutaj widać wygląda moje prawdziwe życie. Że budzik, który wyje o świcie i sześć niechętnych wstawaniu, nieletnich nóg i sześć zagrzebanych w pościeli rąk i trzy pomstujące gęby, że to wszystko moje. Moje! Śniadanie, ubranie, czesanie, wyjście. I stałe plany zakupowe w tyle głowy – rano bułki i chleb, po południu jaja i pomidor. I zdążyć! Zdążyć! Pranie, upychanie, składanie, generalna dyrekcja zarządzania materią – to wszystko moje!, moje!, stęskniony za mną kierat. Nie odkurzone półki, pustoszejące wnętrze lodówki, muszę nadawać powietrzu ruch własnym ruchem et caetera. Wstrzelenie między te elementy, w tę ruchomą magmę-machinę działań zawodowych wymaga kompetencji wręcz Wilhelma Tella. Że tak sobie bzdurnie pochlebię.

Ekspresowo się przestawiam na wakacyjną funkcję zawieszenia, wertowania przewodników i obmyślania tras. Procedura transformacji (trans-formers!) w przeciwnym kierunku nie jest taka oczywista. Powiedzmy, że staram się pobierać wtedy/teraz energię z medytacji czasu, który właśnie minął.
Hekh.
Po prostu oglądam zdjęcia.

Sanok, Ćmielów.




 
 





Po czym łypię do kumy z sąsiedniego kramu i co widzę. Misie, panie, patysie i czerpiemy pełną garścią z bezruchu i ciszy. I mnie kuma przekonuje, do licha - ma rację, myślę. A później sobie jednak przypominam własne nielaty, które chyba nie udają rozkoszy, łażąc po wystawach i muzeach. I szybko sobie robię rachunek sumienia, odbębniam serię mea culpa, gdzież ja zawiniłam. Może zawiniłam, a może tylko po części. Dwóch tygodni misiów-patysiów nie zniosłabym ani ja, ani nikt z Bandy Trojga, myślę.

Mam nadzieję.




niedziela, 19 sierpnia 2012

2.093

W którymś z gazetowych felietonów, dawno i nieprawda, Jerzy Pilch wyjawił, że unika wyjazdów, bo do tego, żeby mieć stany ducha, nie potrzebuje przemieszczania się. Czuć się można, skonkludował Pilch jakimiś innymi słowami, z identycznym skutkiem tak na Dominikanie, jak na własnym ganku.

Co do zasady podzielam to zdanie. Nie gna mnie przed siebie po to, żeby odnaleźć lepszą „ja”, lepsza „ja” i ogólnożyciowe epifanie zdarzają mi się raz po raz na własnej kanapie, przy filiżance zrobionej sobie samej kawy, ale - lubię gnać. Lubię podróż, oswajanie nowych miejsc. Oswajanie w takim sensie, jak u de Saint-Exupéry'ego, w oryginale francuskim słowem - apprivoiser.

- Qu'est-ce que signifie « apprivoiser »?
- C'est une chose trop oubliée, dit le renard. Ça signifie « créer des liens... »
- Créer des liens ?
- Bien sûr, dit le renard.
 



Lubię nitki łączące mnie ze wspomnieniami miejsc. Więc jeździmy to tu, to tam. I jestem, jesteśmy z Ojcem Dzieciom w stałym poszukiwaniu wakacji idealnych.
Wiemy, co nas nie kręci.
Nie bawi nas monotonia takich samych dni, nikt nie nabrałby nas na codzienny algorytm śniadanie-plaża-obiad-i-plac zabaw. Nawet pod najbardziej urokliwą palmą i codziennym, gwarantowanym bezchmurnym niebem. I ze złociutkim piaskiem. Nie pociąga nas też zbytnio – póki co, zakładamy – podróżowanie samolotem, bo trudno nam sobie wyobrazić – póki co, zakładamy – logistykę bagażowo-dzieciatą. Ostatnio lecieliśmy samolotem przy stanie 2+2 i Ojciec Dzieciom, chociaż od tamtej podróży minęły już z górą cztery lata, nie najlepiej wspomina odcinek między pobraniem waliz na lotnisku po odprawie, a dotarciem do bazy. I z powrotem. I to nie tylko dlatego, że był niedługo po interwencji chirurgicznej w powłoki brzucha.
Było ciężko, bardzo ciężko, ucha cha. A ja miałam obie ręce zajęte nielatami.
Więc wakacje muszą być samochodem i musi być ciekawie.
Te dwa założenia trochę nam zawężają wakacyjne plany.

W tym roku poszliśmy szeroko. Pojechaliśmy do Kielc.
To znaczy – pod Kielce i dużo dalej, ale wakacje w Kielcach brzmią odjazdowo, lubię to zdanie.
I owszem, w Kielcach wiało, nie wyłącznie w okolicy PKP, ale to były doskonałe wakacje, fantastyczne dwa tygodnie w stylu „Polska magiczna” i dlaczego się zachwycać wyłącznie Toskanią, skoro Podkarpacie jest porównywalne. Tak, wieszczę Podkarpaciu karierę Toskanii, Podkarpackie ma ów nieuchwytny klimat i nastrój, jest tam i koloryt lokalny, i duch. Mogłabym tę myśl rozwijać, rozpisując się nad ludźmi, krajobrazami i zabytkami. Ale zamiast rozwijać – pokażę obrazki.

Trzeci tegoroczny warunek brzegowy – moja noga w ortezie – nas ograniczyła w peregrynacjach do miejsc, do których da się dotrzeć kuśtykając (więc eksplorację szlaków w Górach Świętokrzyskich i Bieszczadach zostawiliśmy na kolejne wakacje). A i tak mieliśmy zajęcie każdego dnia, więcej – mówiąc prawdę, zabrakło nam dni. I wszyscy wrócili zadowoleni. Nieletni ze smakiem raczyli się wystawami i muzeami (a mają tam muzea bez filcowych kapci), nas – zaskoczyło dość niespodziewane odkrycie, że południowo-wschodnia Polska jest aż taka. TAKA.


***


Na dobry początek foty z Oblęgorka. Oblęgorek leży pod Kielcami ;)
Na zdjęciu – prawym – Henryk Sienkiewicz z dziećmi, na lewym autorka blogaska w porównywalnej sytuacji. Jak widać, autorka jest o głowę wyższa od Henryka Sienkiewicza, to jednak niestety o niczym wzniosłym nie świadczy.





I tak oto udało mi się inteligentnie otworzyć, rozwinąć i zamknąć notkę nawiązaniem do pisarza ;)


*** 

Poniżej: Krosno, Zamek w Krasiczynie, zielone wzgórza nad Soliną i Łańcut.














sobota, 18 sierpnia 2012

2.092

Gród Grzybowo – dzisiaj i jutro. Jeżeli jesteście w zasięgu i kręcą Was mediewalne rekonstrukcje - warto. 
Moje nielaty baaardzo zadowolone – z bicia monet, strzelania do celu i z kiełbasy wędzonej na starożytny sposób ;)).