Chcecie wiedzieć, jak to się robi w Ameryce?
Otóż w Ameryce robi się to dokładnie tak samo, jak w lokalnym internecie.
„Często marzy mi się” – tu kawałek
cytatu. – „powrót do przeszłości w
lśniącym srebrny deloreanie i przekazanie kilku mądrych wskazówek sobie samej
sprzed macierzyństwa. Oczywiście ta egoistka pewnie by mnie wcale nie
posłuchała, bo sądziłaby, że wszystko wie najlepiej. Warto jednak byłoby
spróbować. Poradziłabym jej sypiać dłużej w weekendy, bo od chwili, gdy pojawią
się dzieci, nigdy już się nie wyśpi. Niechby jak najczęściej pokazywała
szczupłe długie nogi bez żylaków, używała częściej balsamu i nakładała odżywkę
na włosy. Powinna też bardzo wolno jadać, rozkoszować się każdym kęsem,
ponieważ wkrótce będzie wrzucała coś w siebie bardziej z konieczności niż dla
przyjemności. A co najważniejsze, gdy tylko trafi się sposobność, niech biegnie
do najbliższej publicznej toalety i poliże klamkę albo podejdzie do
pociągającego nosem obcego człowieka w coffee shopie i głęboko oddycha tym, co
on wykicha, lub jak najczęściej przemieszcza się środkami transportu
publicznego i staje jak najbliżej kaszlących pasażerów. Niech na wszelkie
możliwe sposoby nasiąka wszystkimi przenoszonymi przez powietrze wirusami i bakteriami,
niech je wchłania, niech wystawia swoje zdrowe ciało na ich działanie. »Choruj,
kochana«, powiedziałabym. »Choruj, ile wlezie. I rozkoszuj się każdą chwilą
choroby. Ponieważ od chwili, gdy zostaniesz mamą, już nigdy nie będziesz mogła
chorować«.”
To znaczy, oczywiście, bez przesady.
W kawałku o nie wysypianiu się nie ma jednak zbyt wiele prawdy. Ani w tym o
balsamie (czy też jego braku). Że o nogach nie wspomnę. W istocie, pracowicie szukałam
cytatu, który by mi tu zrobił adekwatną klamrę z notką o kończynie w gipsie (w
realnym świecie już nieźle przeterminowanej). I, proszę – jest!, znalazłam. C.N.D.
W Ameryce matki robią macierzyństwo tak samo, jak w Polsce. I piszą o tym tymi
samymi słowami. Uch. Ta myśl ma zgoła ołowiany ciężar gatunkowy i jest na
miarę, doprawdy, rekonwalescencji ortopedycznej, żeby nie rzec, że ortopedyczno-mentalnej.
Kuśtyk, kuśtyk. Z mozołem, jak widzicie, i w ogólnie ciężkim trudzie, pocie,
znoju oraz w walce z opornymi słowami klecę tu recenzję do książki, która mi właśnie
dwa tygodnie temu spadła z poczty. I z miejsca ją w trzy godziny przeczytałam. Oto
skutki ulegania pokusom czytania publikacji przed premierą i z nadrukiem
„egzemplarz prasowy”. Opłakane.
I gdyby to się działo w „Rejsie” (Szanowni Państwo wystawiają sobie hipsterskie
okoliczności wakacyjnej przyrody, a ja się biorę za kulturę i oświatę), więc
gdyby to był „Rejs” zagaiłabym pewnie tak, że jako umysł ścisły doceniam
melodie, które już raz słyszałam. Przez tą, no, przez reminiscencję.
Rekonwalescencję. Reasumpcję. Recycling. Ale to nie jest rejs, a ja umysł
ścisły mogę miewać co najwyżej w suchej gadce.Zatem - jeżeli chcecie przeczytać jeszcze raz to wszystko, co już
zostało napisane i o czym już centylion razy czytałyście i czytali – zachęcam
do „Wyznań upiornej mamuśki” Jill Smokler. I niech będą Wam smaczne.
Jakiekolwiek przeciwne założenie, a w szczególności zaś takie, że z USA wieje
jakiś lepszy wiatr naraża na zieeew. I chraaap.
I niech Was nie zniechęca rekomendacja ze strony wydawcy, że „Jeśli któraś matka przeczyta „Wyznania
upiornej mamuśki” bez chichotania, powinna się zastanowić, czy jej poczucie
humoru przypadkiem nie zdechło przywalone stertą pieluch.” Moje poczucie z
wszelką pewnością nie zdechło, a nie chichotałam. No, chyba, że … cóż, mam kilku faworytów. Otóż wyłam radośnie i
klepałam się w sadło przy kawałku o sprawdzaniu ilości mleka w piersiach za
pomocą dwóch pompek (brr …) z których, rzecz jasna, nic Autorce nie kapie, co rzeczoną
prowadzi do konkluzji, że „najwyraźniej
nie miałam pokarmu” (lubięto!). Albo rozdział rozważań o ciążach deformujących
ciało („Przez całe dziewięć miesięcy
jadłam, co chciałam. Utyłam trzydzieści kilogramów”.) Dla każdego coś na
jego, nomen omen, miarę. XXL. Wypaśnie.
Znakomite są też kawałki zaczerpnięte z komentarz do bloga (bo Jill Smokler
jest blogerką, tyle, że made in USA). „Wybieram
brzydkie niańki, bo chcę być dla dzieci najpiękniejsza”. „Mam trzydzieści osiem
lat i nadal siusiam w basenie do wody”. „Oszukuję w grach planszowych, żeby
szybciej skończyć”. „Po zmianie pieluszki zorientowałam się, że mam dłoń
przybrudzoną kałem. Ponieważ nie miałam w pobliżu chusteczek, wytarłam rękę o
dżinsy i tak zostało na cały dzień”.
Za to ostatnie powinnam, zdaje się, przeprosić.
Tak, jak powinnam przeprosić wydawcę za niewykrzesanie z siebie choćby cienia
entuzjazmu dla odbytej lektury.
A zatem – pardon.
Wszakże, cóż, w moim sceptycyzmie nie czuję się, szczęśliwie, opuszczona i sama.
Sąsiadka z branży pisze o „Wyznaniach” w analogicznym klimacie. To wszystko już
jest po polsku, bez konieczności angażowania tłumaczy. Lokalne blogomatki już dały
tematowi radę.
A, i jeszcze jedno. „Mamuśka” Jill Smokler jest dokładnie tak samo „upiorna”,
jak ja. „Upiorna” w tytule jest czczym chwytem marketingowym, a nie definicją
rewolucyjnej, macierzyńskiej, amerykańskiej postawy. Ponad wszystko i
pominąwszy kosmetyczne różnice – jesteśmy, Autorka i ja, dokładnie takie same.
W żadnej mierze nie „upiorne”, po prostu dziergające swoje wielokrotne macierzyństwo
(i całą resztę) z dnia na dzień.
Może przez ten ścisły umysł w pustej gadce piszesz "tą reminiscencję". Na szczęście nie każdemu ścisłemu się tak robi.
OdpowiedzUsuńNo nie wiem, ale ja nie odczuwam potrzeby czytania takich książek. A w tym wypadku okładka i tytuł pogłębiają odczucia o popowym charakterze dzieła.
OdpowiedzUsuńAga
=> Aga: a ja od czasu do czasu nawet lubię się oderwać od codziennego Heideggera ;))))
Usuń=> zimno: przy czym nie odrywasz się od codziennych zimnych blogów.
Usuńpowiem Ci Zimno, że upiorna to jest ta dziewczynka na zdjęciu ;-0
OdpowiedzUsuńt.
=> chucky?
Usuńja spóźniona. na wekejszon z dziećmi jechałam na ukrainę- 28 godzin w pociągu jednym ciągiem, o reszcie transportu nie wspomnę- z poluzowanymi kręgami piersiowymi. czad i wypas. łączę się:))))
OdpowiedzUsuńłolka
=> łolka: alternatywne wakacje są podobno w modzie :)
UsuńTo czwarty blog z kolei (z tych, na które zerkam) opisujący tę książkę; przyznam szczerze, że kiedy nawet tutaj zobaczyłam tę okładkę, to w pierwszym odruchu paniki zatrzasnęłam stronę z hukiem (potem oczywiście przemogłam się, gdyż przyjemność czytania jest jednak większa niż strach), niemniej jednak sytuacja wydaje się już bardziej upiorna od samej mamuśki (skądinąd grupa zawodowa jak najbardziej mi bliska). Oczywiście kolejną odsłonę tej książki da się łatwo zracjonalizować, poza tym zdaję sobie sprawę, że uniknęłabym jej, zaglądając na blog o np. kolarstwie (tutaj wyjątek należy zrobić jedynie dla Ikei, która, wydaje się, łączy całe nasze społeczeństwo ponad podziałami, łącznie z wielbicielami klopsików i bohaterkami książek dla dzieci; i to chyba nawet bez rozsyłania przez producenta próbnych krzeseł i pościeli) ale i tak jest w tym coś niepokojącego. Blogosfera jak korporacja. Zaznaczam przy tym (na wszelki wypadek), że w moim wpisie nie ma złośliwości - raczej okołosocjologiczna melancholia.
OdpowiedzUsuńNat.
=> Nat: ależ to tylko strategia marketingowa wydawnictwa, dość tania w sumie, po koszcie egzemplarzy prasowych :)
Usuń