Ojciec dzieciom się wyciągnął na kanapie i
włączył telewizor.
Przedtem oczywiście zmył naczynia i
uprzątnął łazienkowy Armagedon.
[Mam wrażenie, że żeby
się zmieścić w pewnym postnowoczesnym trendzie wypada podkreślić, że się dzieli
stół i łoże z partnerem, który nie jest wyłącznie domowym manekinem. A zatem
niniejszym – faszyn from zimno.blog – ja również to czynię. Zresztą, zbieram
materiały do notki o dzieleniu się domową robotą „po równo” vs. „sprawiedliwie”.]
… tymczasem umęczony bohater anegdoty
uruchomił publicystkę polityczną (malowałam pazury w panterkę, nakładałam maseczkę
na łydki, tapirowałam grzywkę).
W studiu telewizyjnym redaktor płci
męskiej przepytywał dwie bystre kobiety na okoliczność rekonstrukcji rządu i
dekonstrukcji Adama H. z PiS. Dyskusja była dość żywa, sensowna, a kiedy kamera
obejmowała obecnych szerokim kadrem, oczom telewidzów ukazywał się dziennikarz w standardowej
pozie i cztery nogi dwóch komentatorek upozowane na Stanisławę Ryster, cztery idealnie
skrzyżowane kończyny, równolegle i w lekkim nachyleniu, nogi z kątomierza. Od
pasa w górę merytoryka, elokwencja i wiedza, od pasa w dół pensja dla panien u
sióstr sakramentek. W szerokim kadrze traciłam koncentrację na ścieżce
dźwiękowej, od wpatrywania się w perfekcyjne damskie pęciny cierpła mi szyja.
Była taka akcja, chyba zresztą nadal jest „Men Taking Up Too Much Space On The Subway”, swego czasu burzliwie komentowana w „Codzienniku Feministycznym” („Wasze jądra nie są aż tak wielkie” kontra „Feministki, nie
bójcie się wietrzyć swoich jąder razem z mężczyznami”, rzecz się działa na wyśrubowanym
poziomie polemiki). Tak czy inaczej męski rozkrok jest codzienną przeciętnością,
podobnie jak damska stanisławaryster, sama ją sporadycznie uprawiam, nie jestem
bez winy.
Składam raz po raz nózie pod kątem i w
cierpnący węzeł, a i tak mnie uderzył obraz dwóch kompetentnych komentatorek politycznych
w pensjonarskich pozach.
Co je do tego popchnęło? Jaki to obyczaj?
Nawyk? Jaka to konwencja?
Jaki ceremoniał narzuca kompetentnym
kobietom układanie nóżek na grzeczną dziewczynkę? Między rozwaleniem nóg w 180o
rozkroku a stanisławąryster jest pokaźna – nomen omen - przestrzeń.
Wpatrując się w idealne pęciny publicystek
zrobiłam ekspresowy rachunek sumienia.
Nigdy nie strofuję Erny „ładnie siedź!”. Żadnego
„nóżki razem!”, won z nóżkami razem, won z kolankami do siebie i to nie jest
postulat rozwiązłości, zepsucia i rozwydrzenia, to jest raczej postulat
wygodnego poczucia się w przestrzeni.
No i wyzwolenia się z imperatywu permanentnego
uwodzenia. Czarowania ulotnym wdziękiem efemerycznej stanisławyryster (która swoją drogą ani na jotę efemeryczna nie była).
Od pewnego czasu jestem wyznawczynią Ingi
Iwasiów, od kiedy – precyzyjnie – się jej pozbyto z nagrody Gryfii, czytam co
popadnie, a co wyszło z jej klawiatury, zaznaczam fragmenty w książkach, „Blogotony”
mam oklejone gąszczem pasków samoprzylepnych, ale na to, o czym wyżej jest
cytat z „Magazynu Świątecznego”:
[źródło: „Sukienka dla feministki”, wywiad Doroty Wodeckiej z Ingą Iwasiów, Magazyn Świąteczny, 2-3
listopada 2013]
„Może
kiedyś sukieneczka i dekolt nie będą miały wpływu na postrzeganie i ustawianie
nas w przestrzeni publicznej”.
Liczę na to.
I że się same wyzwolimy.
A póki co czytam „Politykę”.
W artykule „Pani dyrektor kraju” Łukasz
Lipiński i Ignacy Niemczycki analizują awans Elżbiety Bieńkowskiej na
wicepremierkę i ministrę transportu.
„Młoda, atrakcyjna, bezpośrednia minister, która jednocześnie ma opinię bardzo
sprawnej urzędniczki, może dodać trochę
seksapilu coraz chłodniej odbieranemu gabinetowi Donalda Tuska.”
[źródło: „Polityka” Nr 48
(2935), 27.11-3.12.2013]
Seksowny poprzedni minister transportu
miał porównywalnie mniej seksapilu?
Seksapil poprzedniego ministra, ponoć
oszałamiający, nie dał rady ocieplić tego i owego?
Idiotyczne teksty w stylu wyżej cytowanego
mnie smucą i oburzają jednocześnie i dziwi mnie niepomiernie, że to przechodzi
przez redakcję i korektę poważnego tygodnika.
Wielkopolski Kongres Kobiet potwierdził
przyjęcie zwięzłej listy moich skarg, zażaleń i uwag do „Superwoman” i obiecał
je podać dalej, w paszczę Lewiatana. Trzymajmy rękę na pulsie.
Póki co – co już z radością odnotowałam na profilu fejsowym – Kongres zaryzykował i umatczynnia Polskę. I nawet, jeżeli
moja wiara w siłę rażenia słowa pisanego jest naiwna, przyjmuję umatczynnienie
Kongresu z radością.
Poza tym - za moment wykuję tekst
Graff/Korolczuk na pamięć.
Wciągam go regularnie, raz dziennie i się
delektuję.
.
.
.
„Nasza optyka jest inna. Uważamy, że opieka ma realną wartość i powinna być doceniona
niezależnie od tego, czy jest wykonywana w rodzinie, czy jest pracą zarobkową.
Uważamy też, że opieka nie powinna mieć płci, tzn. nie powinna być domeną
kobiet. Dając odpór konserwatystom, którzy pod płaszczykiem "polityki
prorodzinnej" wypychają kobiety poza rynek pracy, trzeba pamiętać, że ów
rynek powstał z myślą o mężczyznach, i dlatego sam z siebie nie bierze pod
uwagę ludzkich potrzeb związanych z opieką nad dziećmi czy osobami
niesamodzielnymi. Rynek zakłada, że
praca opiekuńcza dzieje się niejako sama, na zapleczu, czyli wykonują je w
domach żony "pracowników". Rolą ruchu kobiecego jest wymusić zmiany w
tej sferze, czyli redefiniować nie tylko "kobietę", ale i "pracownika".
Odcinając się, jak Magdalena Środa, od idei urlopów rodzicielskich, odcinamy
się od takiej możliwości.”
No i oczywiście jest piątek, o, już nawet
sobota, więc po serii tekstów interwencyjnych, „abstrakcyjnych” (cytat z
komciów), czyli generalnie tekstów z ucha powinnam pewnie zabawić czytelnika jakąś
życiową anegdotą typu co kupiłam, co zjadłam albo co radosnego u moich drogich
pociech.
… inaczej nikt tu już nie będzie
zaglądał.
Dobra.
Mam jedną!
O sentymentalizmie do bólu.
Otóż kiedy prasuję dla Silnego ubrania po
Nowym Człowieku, a wyciągam rzeczone z pudeł co jakiś czas, mam porządnie
zarchiwizowane wczesne lata pierwszego dziecka, przy kolejnych dzieciach uporządkowanie
przechodzi, więc kiedy prasuję i żelazko wydobywa z tkaniny zapach proszku i
płynu do płukania sprzed sześciu lat, zapach roku 2007, a może nawet 2006 to,
mimo że stoję nad deską z niewzruszonym wyrazem twarzy, cały środek mi płacze
za bezpowrotnie utraconą, och!, niewinnością.
Za młodą matką, którą byłam w 2007.
(… wtedy pisałam na blogu bardzo życiowe
notki)
Teraz jednak lepiej mi wychodzi
interwencja, co ja za to mogę.
Nici z olfaktorycznego fristajla o życiu
wewnętrznym autorki bloga.
Bo siedzę otóż na przykład w południe za
biurkiem, żuję trzecią kanapkę i przerzucam „Wyborczą”. Od paru dni śledzę cykl
„Głodowa praca na godziny”. Do pracy za grosze, celem obserwacji
współuczestniczącej się najmują – czy to nie symptomatyczne – redaktorki „Wyborczej”.
RedaktORKI, orki, orki, a nie redaktORZY.
I się je wyzyskuje, kantuje, ogólnie to przykry
cykl reportaży, obnażający charakter stosunków pracy tam, gdzie nie sięga obcas
Superwoman.
Czytam, no i nie mogę się nie uśmiechnąć (uwaga: to jednak cyniczny
uśmiech) pod nosem.
[Źródło:
Bartosz
Sendrowicz, Wojciech Czuchnowski „Czas na pracodawców”, GW, czwartek, 21
listopada 2013 r. ]
Czego tu się właściwie czepiać?
Jan Guz, szef OPZZ powiedział jak jest.
Inną stawkę ma sprzątaczka, inną specjalista w banku. To naturalne przykłady, życiowe.
A czy nie zabawne, że Jan Guz, szef OPZZ wypowiadając
się dla prasy o kwocie minimalnej godzinówki nie porównał w pierwszym odruchu wynagrodzenia
niewykwalifikowanego robotnika na budowie i pensji copywriterki z agencji
reklamowej?
Niższe wynagrodzenie dla kobiet jest do
tego stopnia rynkową oczywistością, że w sumie nie ma o czym dyskutować.
Większość czytelników się prześliźnie po spostrzeżeniu Jana Guza ze
zrozumieniem i popędzi do kolejnych akapitów artykułu.
[Wiem, to tekst i
problem z ucha, nie tego ode mnie oczekuje czytelniczka/czytelnik bloga.
Sorry, czytelniczko/czytelniku.
Dzisiaj znowu nie będzie o zakupach.]
Będzie o jeszcze jednym moim skojarzeniu i
już kończę.
W odruchu bezradnej wściekłości po
warsztatach „Superwoman na rynku pracy” napisałam kawał tekstu.
A później go przeczytałam raz i drugi i od
kilku dni zadaję sobie pytanie: po co? Po co upubliczniać moją frustrację?
Ale, do licha, właśnie po to.
Bo tak.
***
Nie zapisałam się na warsztaty „Godzenia ról”, żeby dać się sprowokować, rozdrażnić, ani tym bardziej po to, żeby
napiętnować „Superwoman” na blogu dla czczej satysfakcji gnojenia pomysłu albo wykonania. Co prawda nie potrzebuję formacji w kwestii upychania w dobie tego i
owego, ale miałam nadzieję na sensowny flow. Lubię rozmawiać z kobietami.
Tymczasem.
Cóż.
- Jakie
są wasze cele w życiu? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na kartce.
Mój cel? Z grubsza? Przetrwać.
Rozwinąć myśl? Dotrwać do kresu czyli śmierci
w znośnej kondycji ducha i ciała.
Uch. Nie o taki cel chodziło w pytaniu? A,
to przepraszam.
Na celu „śmierć” nie da się zatknąć
chorągiewki i pobiec dalej. Jasne.
- Jakie
są wasze cele w wychowaniu dzieci? - spytała prowadząca. - Wypiszcie je na
kartce.
Wychowuję dzieci bez celu, nie napisałam.
Czasami również bez sensu. I od czapy.
Nigdy nikogo przed moimi dziećmi nie
wychowywałam, więc stosuję improwizację.
Poza tym, każde z moich dzieci jest inne,
diametralnie, stąd stuprocentowe metody dotarcia wyćwiczone z jednym nie
przydają się z więcej żadnym.
- Moim
celem jest wychowanie samodzielnego człowieka, - poddała myśl prowadząca - który
sobie poradzi. Postawienie tego celu i jego konsekwentna realizacja sprawiły, że
mój obecnie czteroletni syn nigdy nie przechodził kryzysu dwulatka, nigdy się
nie rzucił na ziemię w celu wymuszania.
Łał. Gratuluję, nie mam komentarza.
I mogłabym tak długo, cytatami: o
schemacie celów w życiu do zrealizowania, o możliwości nabycia każdej
umiejętności w ciągu dwudziestu godzin rzetelnej pracy (jak to, droga redakcjo,
ale jak to?), o listowaniu ról ze wskazaniem tych, które nas nie bawią i są do
eliminacji, o związku z mężczyzną, który to związek nie jest w istocie niczym
innym, jak rodzajem kontraktu, więc świadomie negocjujmy warunki małżeństwa
przed ślubem, żeby ochrona naszych interesów była obwarowana stosownymi
klauzulami.
- A
co, jeżeli nasz partner po latach za nami nie nadąża? - spytała prowadząca.
-
ZMIENIAMY! – ucieszyła się kobieta z rzędu za mną. Kilka zdań wcześniej entuzjastycznie
opowiadała o wychowywaniu kilkuletniej wnuczki.
-
No … - zacięła się prowadząca – może nie tak od razu zmieniamy …
[Tutaj, o zła
wyobraźnio, wizualizowałam sobie postawną bizneswoman w dopasowanej garsonce,
pewnie stąpającą na wysokich obcasach i jej rozpaćkanego męża w rozciągniętym
swetrze wełnianym, gość ma dość błędny wzrok, się rozgląda na boki bezradnie, gasi
peta w filiżance, a wokół feta, premiera, foty paparazzi na ściance, generalnie
Lions Club, Stary Browar i Matrix.
Dlaczego on za nią nie
nadążył? Jak to się stało, że tak się rozleźli przez ostatnich piętnaście lat? Gdzie
jest ich wspólny świat? Czyżby codziennie nie spali na jednej wersalce? Czy to
wyłącznie jego wina, że kiedy ona leciała na botoks, on przedrzemywał w
kapciach?]
Tymczasem …
-
Porozmawiajmy o czasie, - mówi prowadząca – i o delegowaniu zadań. Ja na
przykład już wcale nie sprzątam.
… a ja nie słucham dalej. O sprzątaniu
napisałam tutyle, że więcej nie dam rady. Zresztą, nieodmiennie mnie zdumiewa
to samo, ów uniwersalny postulat scedowania sprzątania na inną kobietę, postulat
do wdrożenia przez każdą superwoman na rynku pracy.
Wyjąwszy jednak, mimo wszystko - zachowajmy pozory
logiki - superwoman zatrudnione przy sprzątaniu.
To znaczy, pardon. Mówiłyśmy o superwoman,
prawda? Te, których nie stać na scedowanie sprzątania, te, które zawodowo sprzątają,
nawet na czarno, te, które pracują za nędzną stawkę – one nie ganiają na
warsztaty „Superwoman na rynku pracy”, więc można bez obciachu brnąć w
neoliberalną gadkę babek, którym się finansowo udało.
I doprawdy nie chodzi o to, że mi tak nie wyszło, jak innym, więc przemawia przeze mnie zawiść. Przeciwnie jakby.
Lewicowo mi wstyd za Konfederację
Lewiatan.
… a warsztaty trwają …
-
Od kiedy uświadomiłam sobie, – mówi prowadząca – że wnuki są darem dla
dziadków, zmieniłam podejście. Masz okazję się przez tydzień zająć wnuczkiem,
dzwonię do mojej mamy, co ty na to?
Uśmiech rozświetla twarz prowadzącej, ręce się rozkładają w radosnym wymachu, voilà, problem z opieką nad
dzieckiem został rozwiązany.
O udziale babć w sukcesie projektu „Superwoman
na rynku pracy” nie pisałam, pisałyście Wy, Drogie Czytelnice, w komentarzach
do tekstu 2.214.
Konkludując, zasięg projektu „Superwoman
na rynku pracy” ginie w okolicach menopauzy. Trzy kreski, dwie kreski, brak
sieci. Babciejesz - wypadasz. Babcia to babcia, a nie superwoman (tym bardziej
nie na rynku pracy, tym niemniej, co z zasadą zrównywania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn w
ciągu nadchodzących lat?). Tak czy inaczej, babcia nie ma rezonować, ma za to zrezygnować
z tego, co posiadła i się włączyć w sukces córki.
Nawet z zaświatów. Nawet z tysiąca dwustu
kilometrów, pieprzyć kłopot z komunikacją. Zmartwychwstanie babć w pakiecie
standard.
Słowem, sukces „Superwoman na rynku pracy”
jest wsparty na schylonych plecach innych kobiet, niczym ziemia, pal licho
tandetne porównanie, na ramionach gigantów.
I dlatego shame on you, Konfederacjo
Lewiatan.
Para-korporacyjna, neoliberalna gadka jest
równie szkodliwa, moim bezczelnym zdaniem, jak gadka ultraprawicowa, jak
konserwatywne pitolenie o przyrodzonym powołaniu kobiety do rodzenia dzieci i
gotowania. I gdyby zamiast Konfederacji Lewiatan na Kongresie Kobiet się
pojawiła Małgorzata Terlikowska z koleżankami celem poprowadzenia warsztatów,
podniosłabym porównywalny raban.
Przyjmuję, rzecz jasna, że są kobiety
wyznające ultrakonserwatywne zasady. Nie wartościuję, nie oceniam. Skrobnę coś
to tu, to tam, kiedy ich poglądy stają się ciałem w publicznym przepływie
danych. Tyle.
Przyjmuję też, że są kobiety traktujące swoje
życie jak sekwencję zadań do wykonania. Kobiety, dla których macierzyństwo jest
jednym z celów do osiągnięcia, zatykamy chorągiewkę na szczycie i biegniemy
dalej. Więcej, szybciej, am am am.
Jeżeli rzeczone mają w tym komfort –
brawo.
Problem z miejscem i czasem.
Kongres Kobiet nie był, jak się zdaje, w
założeniach szkoleniem dla bizneswoman. Sensownie mówiło się na nim, w trakcie
panelowych prezentacji i na korytarzu, o zmianie świata. O wspólnym świecie mężczyzn i kobiet. A
w tym wspólnym świecie, w świetle warsztatów, więcej jest wykluczonych kobiet,
niż włączonych. Słabe.
A nade wszystko to chromolę, Konfederacjo, przemianę świata
w korporację. Powiedziałam.
Popełniłam szowinistyczną gafę, przyznaję,
pisząc w poprzednim kawałku o „męskich regułach gry” i „męskim podejściu do
świata”, pejoratywny kontekst był aż nazbyt ewidentny, przepraszam.
Powinnam była rzecz jasna napisać, że mnie
uwierają reguły patriarchalnego świata. Ta zmiana jest w sumie nadal dość
kosmetyczna, wymiana przymiotników z „męski” na „patriarchalny”, ale –
powiedzmy - odzwierciedla fakt, że nie wszyscy mężczyźni cierpią na okołokorporacyjną
fiksację. Zatem – przepraszam.
Przepraszam ojców na ojcowskim. Ojców, tak
jak ojciec moich nielatów, prowadzących dzieci co rano do placówek edukacji,
ganiających za dziećmi to tu, to tam. Ojców wycierających dziecięce smarki. Łzy.
Ojców smarujących kanapki dla dzieci na drugie śniadanie.
W ogóle, mogłabym przeprosić wszystkich i
wszystkie i się publicznie pokajać, byle tylko „męska narracja” nieco zmieniła
fabułę. Amen.
Przy okazji muszę też zdementować. Albo
wyjaśnić. Otóż nie uważam Kongresu Kobiet za przestrzeń bezużytecznego
gdakania. Przeciwnie, jestem przekonana, że kobiety muszą gdakać, głośno,
zbiorowo i na wiele głosów. Najwyższy czas, żeby w przestrzeni publicznej
pojawił się wyrazisty, sensowny kobiecy dyskurs i to nie wyłącznie wokół
zagadnienia perfekcyjnego pucowania blatów, powiększania biustów, pomniejszania
zmarszczek albo wychowania małolatów. Moje rozczarowanie wiąże się wyłącznie z tym,
co Kongres Kobiet ma do zakomunikowania metaforycznymi ustami Konfederacji
Lewiatan.
A było tak.
Od wyjścia potruchtałam na lewo, a później
znowu na lewo, wzdłuż budynku WSNHiD. Jeden, dwa, trzy szybkie kroki w
gęstniejący wieczór, było tuż po czwartej, i w przenikliwy chłód. We wrześniu
się zaparłam i nadal nie wymieniam cienkiego prochowca na puchówkę, ciągle
walczę. Z jesienią ewoluującą w zimę i z klimatem mało umiarkowanym. Cztery,
pięć, sześć kroków i w oddali, u kresu pustego placu zarejestrowałam mur, betonowe
ogrodzenie od ściany budynku do parkanu z siatki.
No pasarán!, a po drugiej stronie
płotu porzuciłam rano śmieciarkę.
Pod budynkiem dwóch młodych gości z cateringu
paliło fajki. Dołożyłam mój parujący oddech do ich marlboro light.
- Panowie, - wydyszałam – którędy stąd na
parking?
Że w lewo, do świateł, a później znowu w
lewo, zaczął jeden z palaczy. Hektar drogi.
- Ale możemy podsadzić! – Zaproponował drugi.
Murek nie taki wysoki, fakt.
Dlaczego nie przeskoczyć by.
Przytomnie jednak oszacowałam raz-dwa możliwości
wąskich spodni, prochowczyka za kolano.
- Merci, - rzekłam – panowie, może następnym razem.
I zamiast w lewo, do świateł, pognałam w
prawo. Przed budynkiem, przed kolejnym, na ukos przez trawnik. Przez miękką
ziemię o zapachu butwiejącego listopada. Trawnik kończył się murem, stałam na
wysokości dachów samochodów poutykanych na parkingu dla kadry.
Odłożyłam na ziemię gruby segregator. I
torebkę. Rękawiczki. Mam nadzieję, że wczorajsza ciemność tuż po szesnastej i
mgła zanonimizowała moje nieporadne zsuwanie się po ścianie, tak żeby nie
uszkodzić tego stawu, co to mi go w zeszłym lipcu gipsowano.
Dotruchtałam do śmieciarki, odpaliłam.
Pognałam do przedszkola po najmłodszego nielata.
Drugi wielkopolski kongres kobiet miejmy
za oficjalnie odfajkowany.
Myślę, że mi będzie tu jeszcze
wielokrotnie wracać. Magdalena Środa mówiąca o szkole lwowsko-warszawskiej
(Ajdukiewicz i bracia) jako o metodologicznym modelu nowoczesnej edukacji, a
później o Jezusie, pierwszym genderyście. I radny Szynkowski, PIS, który się
schwycił na to dictum za głowę w geście ponad miarę teatralnym. Piotr Pacewicz,
który referował wyniki badań nad obecnością kobiet w mediach (niezbyt
krzepiące, między nami) i wyartykułował nośne zdanie, że problem z obecnością
kobiet w życiu publicznym się w istocie nie sprowadza do tego, żeby mężczyźni się
posunęli i zrobili miejsce naszym pięknym
paniom. O to też rzecz jasna chodzi, ale jeszcze bardziej o
przedefiniowanie świata. Cóż, kręci mnie przedefiniowanie świata.
A prof. Izabela Kowalczyk mnie literalnie rozpłakała
uwagą o wartości sprzątania. Mam wrażenie, że była jedyną, która otwarcie przebąknęła
o istotności kobiecej narracji. Mam wrażenie, że jest pewien problem z kobiecą
narracją, tą niepubliczną, „konserwatywną”, domową, pozornie nie wyzwoloną z
oków (wygląda na to, że to prawidłowa odmiana) patriarchatu. Z codziennością masy kobiet w tym kraju.
Wczoraj w trakcie paneli nie nic było o
matkach i ok. Macierzyństwo to tylko jeden z kobiecych wątków, zgadzam się. Głęboko
ubolewam za to, że wątek macierzyński się pojawił w warsztatach organizowanych
przez Konfederację Lewiatan.
Ale o tym, przy założeniu ryzyka zostania sromotnie
pozwaną, w następnym odcinku programu. Dobranoc.
Przepraszam Elżbietę Korolczuk,
współautorkę zalinkowanego niżej tekstu o umatczynnieniu Polski za pominięcie,
wspomniałam wyłącznie o Agnieszce Graff.
Kartkując sobotnie „Wysokie obcasy” trafiłam
na materiał na dwie szpalty o kobiecie, która „zrobiła dla popularyzacji nauki
więcej niż kilka pokoleń naukowców”. Superzajawka. Kobieta, nauka, sukces. Wow.
Przysiadłam zatem i czytam.
Czytam i cóż oto widzę. Elise Andrew
założyła fanpage na fejsbuku (I fucking love science) i aktualizuje go co
godzinę. Wrzuca na profil materiały o cechach „płodozmianu” (wszystkie
cudzysłowy są cytatami z tekstu w WO), informacje o osiągnięciach naukowych i
memy. Dla zdrowia i higieny robi sobie pięcio-, sześciogodzinną przerwę na sen,
stara się „regularnie odżywiać i trochę poruszać”, ale „właściwie nie wstaje od
komputera”.
Och.
Rzeczywiście. Działalność popularyzująca
naukę jak cholera.
Gazeta mi wprost na panele wyleciała z
ręki.
Ja wiem. To znaczy – ja nie wiem. Boleśnie
się przekonuję co kilkanaście sekund, że nie jestem z cyfrowego pokolenia, mam
analogowy mózg et caetera, moje tempo reakcji na ważkie problemy świata, państwa
i cywilizacji jest znacznie wolniejsze niż raz na godzinę. Czasami zanim
zareaguję wolałbym przemyśleć. Czasami stoję w korku, tapiruję kok, tłukę
kotlety. A tu rach-ciach. Albo reagujesz szybko, albo wypadasz z krwioobiegu
opinii.
… i masz tyły na fejsie.
Od wczoraj wszyscy na mieście mówią o zalinkowanym przez Kongres Kobiet
wywiadzie z Moniką Zakrzewską, prawniczką, byłą ekspertką Konfederacji
Lewiatan, „Matka to nie zawód”.
Cóż, przeczytałam i szczęka mi opadła (w
ślad za opadłą wcześniej gazetą). Ale nie mam czasu, nie mam czasu zareagować w
ciągu godziny, więc po dwóch dobach mam wrażenie, że wszyscy już wszystko
powiedzieli i odfajkowane, lecimy do nowej sensacji na fejsie. Tym niemniej od
tylu lat robię w temacie „matka to jednak profesja”, że się jednak czuję
wyrwana do tablicy. Poza tym muszę sobie upuścić żółci, która mię zalewa.
I w istocie nie tyle chodzi o samo meritum,
nie tyle o poglądy M.Z. na macierzyństwo i jak je połączyć z pracą, nie to mnie
najbardziej osłabia (chociaż TO też). Pozostaję od wczoraj w bezbrzeżnym
zdumieniu, że Kongres Kobiet powiesił ten tekst u siebie. To jak wielomilowy
skok wstecz, jak dyktatura proletariatu reklamowana kapitalistycznym wyzyskiem,
to jakby promować black liberation movement tezą, że co białe, to lepsze.
Gdzie Agnieszka Graff i jej „umatczyńmy Polskę”
(tekst w końcu też pisany w kontekście rocznych urlopów macierzyńskich,
zupełnie jak wywiad z Moniką Zakrzewską)?
Cóż, nie wiem gdzie.
Kiedy we wrześniu rozmawiałam o moim „Projekcie:
Matka” w Czwartym Programie Polskiego Radiaz Odetą Moro-Figurską i z Justyną
Dżbik, padło w którymś momencie pytanie raczej retoryczne o to, co zrobią z
macierzyństwem roczniki osiemdziesiąte matek. I późniejsze.
No bo matki z roczników siedemdziesiątych
(Odeta i ja) chcą wszystkiego, satysfakcjonującego macierzyństwa i
satysfakcjonującej pracy. Prowadząca, Justyna Dżbik, jedyna w towarzystwie kobieta
z osiemdziesiątych uśmiechnęła się szeroko i rzekła: mnie nie pytajcie, ja nie
mam dzieci.
Miałam jakąś podskórną nadzieję, że
kolejne roczniki kobiet odkryją Świętego Graala harmonii między życiem
zawodowym a macierzyństwem.
A tu taki zonk.
Przyjmujemy męskie reguły gry i jedziemy.
Poza tym i niejako ad vocem, to chciałam
powiedzieć, że mnie irytuje akcja „Superwoman na rynku pracy”, pod której to egidą
się ukazał inkryminowany wywiad.
I nie, znowu nie chodzi o meritum.
Chodzi o to, że wymiotuję „superwoman”.
Ciśnie mnie ten trykot. Nie chcę być superwoman na rynku pracy, wolałabym być
zwyczajną woman na superrynku pracy. Na rynku uwzględniającym potrzeby każdej z
płci, ile by ich nie było.
I jestem za umatczynnieniem Polski, za
przydaniem walorów kobiecej narracji, a nie za wciskaniem się na siłę w męski
garnitur.
A jeżeli chodzi o to, co sądzę o nauce karmienia
dziecka co trzy godziny i pozostałych poglądach M.Z. …
Mój Boże.
Pozwólcie, że pogłaszczę swoją długą, siwą
brodę, podrapię w łysinę i się wezmę za wspominki.
Urodziłam Nowego Człowieka i wróciłam do
pracy trzy miesiące później. Czy to mnie predestynuje do ubiegania się o wyższy
parametr „superwoman na rynku pracy” niż M.Z.? Wygrałam o półtora miesiąca,
więc chyba :))))
Po trzech miesiącach z niemowlęciem w domu
byłam związana z moim pierworodnym jak cholera. I on ze mną. Wróciłam do pracy
i przez kolejnych 15 miesięcy karmiłam ancymona piersią. Na żądanie. Odciąganie
w kolejowym kiblu w delegacji i te rzeczy. Po to, między innymi, żeby
pielęgnować więź. I dlatego, że było to i mnie i jemu potrzebne. Nawet bez
czytania światłych lektur jakiś hormon podpowiadał mi, że bliskość może mieć rozwojowe
znaczenie.
Nie dosypiałam, chodziłam na rzęsach,
typowa macierzyńska gadka, ale nie żałuję żadnej nieprzespanej nocy, zresztą –
nic już nie pamiętam.
Urodziłam Ernę i – tak samo. Urodziłam
Silnego. Chaos, zmęczenie, szalona logistyka, codziennie tysiąc pięćset wysuwających
się z rąk linek.
Pracuję zawodowo cały czas, nic mi nie odpadło.
Nie jestem superwoman.
Ani na rynku pracy, ani przy klepaniu
kotletów.
I nie, nie chodzi o to, że chcę tu
promować tezę, że jedynym słusznym poglądem na macierzyństwo jest histeryczne
karmienie piersią, rodzicielstwo bliskości i takie tam.
Mój scenariusz jest oczywiście tylko
jednym z wielu.
Różnica między scenariuszem M.Z. a moim
jest wszakże taka, że mój uwzględnia zmianę, jaka się pojawia z dzieckiem. No i
– cóż za truizm – uwzględnia też dziecko.
Nigdy nie udawałam, że mam dzieci i nic
się nie stało. Nic się nie zmieniło.
Mnie raczej kręci teza, że doświadczyłam
transgresji :)
Myślę też sobie – i mój pogląd nie jest przecież
odosobniony – że skoro powołałam do życia połowę drużyny siatkarskiej, to
wzięłam za tych ludzi odpowiedzialność (celowo pomijam miłość, czułość,
przywiązanie i tkliwość, niech będzie na zimno, a co).
Opieka nad moją czeredą nie jest co prawda
„zawodem” (ech, gdyby się dało pewnych rzeczy wyuczyć teoretycznie, zdać pomyślnie
egzamin i „mieć kompetencje”, o ileż byłoby łatwiej brnąć przez zakrętasy
rodzicielstwa), więc rodzicielstwo nie jest zawodem, jest za to istotną częścią
życia.
Spychanie tej części na margines ważności
mnie oburza.
To nie jest nowoczesna, feministyczna
narracja.
To jest gadka o tym, że męskie podejście
do życia rozumianego jako ekwiwalent kariery jest „lepsze”.
Kiedyś pisałam, że nie jestem z tego
szczepu, który 11.11 się tłucze kostką brukową na ulicach w rytm „ojczyznę
wolną – racz – nam – wrócić – Panie”. Że jestem z kraju jedzenia w Świętego
Marcina rogala.
Wróciliśmy dzisiaj po południu z jedzenia
rogali na ulicach i lizania kolorowych lizaków i były balony na hel z motywem różowej
dziumdzi i Zygzaka, śmierdziało pyrą, i cebulą, i smażonym kasztanem, a naród
miał radosną błogość wypisaną na twarzach, cywilny odpust pełną gębą. Dzieci w
wózkach, ejbry na ece, bigos w garnkach. Całe miasto na torach tramwajowych od
Niepodległości do Ratajczaka i dalej, całe miasto zgodnie rozdeptuje źle
utrzymany trawnik. Gra akordeonista, gzik z plastikowej tacki ścieka na krawat.
- Mama, mama, balona mi kup! Mama!
Nie lubię odpustów, robię wyjątek dla
Imienin Ulicy.
Tak jakby udział w tej swojskiej fieście,
we fieście na miarę poznańskich warunków lokalnych był czymś w rodzaju
eksperymentalnego sygnału dobra trzysta kilometrów na zachód od tego, co jest wstydem,
oburzeniem, poczuciem żenady.
Wróciliśmy z gębami lepiącymi się od
lizaków wprost na transmisję z palenia tęczy i demolowania.
Kiedyś chciałam wierzyć, że jestem
paniusią z kraju rogala. Obawiam się niestety, że jestem również paniusią z
kraju, w którym dla bliżej nieokreślonych przyczyn luźno związanych z
demokracją pozwala się na to, co telewizja pokazała.
Nie mam pojęcia, czego chciałby Tadeusz
Mazowiecki. O czym marzy Zygmunt Bauman. Co o sześciolatkach w polskiej szkole
sądzi papież Franciszek.
Estetyka politycznej dyskusji wokół skrócenia
wczesnoszkolnej edukacji mnie mierzi.
…referendum
będzie, tym razem tylko w sprawie sześciolatków, obiecuje Jaros …
Ależ wisi mię to.
Zmęczyliście mnie wszyscy, panie i panowie
polityczni.
Na koniec - irytuje mnie też robienie z
Elbanowskich groteskowych fanatyków, donkiszotowskich przywódców żałosnej armii
matek-histeryczek.
Niezależnie od tego, ile Elbanowscy mają
dzieci i ile zarobili na fundacji i jakie to dla nich jest finansowo i
medialnie korzystne, niezależnie od tego wszystkiego - poświęcili czas i
energię na akcję, która była ważna dla miliona obywateli.
Dla mnie osobiście.
***
Niewiele dni temu czytałam o podatkach w
Norwegii, materiał Katarzyny Brejwo w „Dużym Formacie”. Autorka rozmawiała między
innymi z Hilde Myrberg, „jedną z najlepiej zarabiających kobiet z kadry
menedżerskiej w Norwegii”.
W którymś momencie reporterka zadaje
pytanie o wysokość norweskich podatków.
51 procent mówi Myrberg.
To
dużo, rzecze żurnalistka. W Polsce, dodaje, ci którzy
dużo zarabiają na pewno nie oddaliby połowy pensji państwu.
- Naprawdę? – Hilde unosi brew ze
zdziwienia. – Ale przecież dokładamy się do wspólnego dobra. Moje córki
chodziły do państwowych szkół, teraz studiują w państwowych uczelniach. Mamy
darmową opiekę zdrowotną. Dobrą komunikację miejską. Dobry system opieki
społecznej, dzięki któremu wszyscy mogą żyć na przyzwoitym poziomie.
Zastanawiam się, czy wiedza o tym, że są
państwa działające dla obywateli jest
odświeżająca, czy – przeciwnie – przygnębiająca.
Dzisiaj ostatecznie stawiam na
przygnębienie.
***
Dokładamy się do wspólnego dobra, o
płaceniu podatków mówi Hilde Myrberg.
Wspólne dobro.
Godny politowania związek wyrazowy.
Wspólne dobro, które wynika z tego, że
obywatele się nie migają od podatków, a rządzący sensownie dystrybuują środki
publiczne.
Ekwiwalentem polskiego wspólnego dobra jest wspólne piekiełko?
Taka alienacja rządzących, że nic nie może
zachwiać ich nieugiętej pewności, że wiedzą lepiej od utrzymujących ich obywateli?
Nie chodziło przecież o to cholerne
referendum, o niemożliwy do przełożenia na język ustaw zestaw pytań. Grube
pliki złotówek można przeznaczyć na sensowniejsze cele.
Chodziło zdaje się wyłącznie o wzięcie pod
uwagę głosu zainteresowanych.
Jeżeli milion odrzuca reformę dotyczącą
czterech milionów, to chyba jednak jest coś na rzeczy?
Zresztą, po co referendum, skoro odpowiedź
zainteresowanych jest już na listach podpisów?
Mam wrażenie, że sprawę można było
rozwiązać na wiele satysfakcjonujących wnioskodawców sposobów. Przychodzi mi do
głowy koordynowana przez MEN konsultacja społeczna na poziomie przedszkoli i
szkół podstawowych, rozpytanie rodziców o opinie (jeżeli dla decydentów votum
nieufności dla reformy szkolnej w postaci miliona autografów to nadal było niewiele).
Ale nie, MEN, zasiedlające rejony Olimpu się sztachnęło ambrozją i przeczołgało dyrektorów szkół na okoliczność obecności w klasach
dywanika.
Mamy dywaniki, mówią chórem dyrektorzy. Jesteśmy
przygotowani na przyjęcie rzesz dzieci.
Zdyskredytowaliśmy krytyków, zaciera
rączki MEN.
Męczy mnie to.
Męczy mnie przerzucanie ciężaru odpowiedzialności
za edukację na rodziców.
(a „wspólne dobro” pobrzmiewa niczym chochołowy
refren)
Gadka o całodziennej opiece w przedszkolu w
kontraście do świetlicy i nauki na trzy zmiany w szkole podstawowej wydaje się
taka gospodarska wobec oświeconej
narracji MEN, wyrównywania szans, europeizacji
et caetera.
Słuchajcie, a jak Wy to robicie?
Kto prowadzi Waszych sześciolatków do
pierwszej klasy na jedenastą i kto ich odbiera po czterech godzinach?
[Podoba mi się komentarz
pod poprzednią notką w klimacie „wygodni rodzice wolą odebrać wybawione i
nakarmione dziecko po pracy z przedszkola, zamiast się nim zająć jak trzeba”. Gdyby
się ów komć nie pojawił, sama musiałabym go napisać. To w końcu dyżurny
argument z forów około-rodzicielskich.
Rodzice, zajmijcie się
swoimi dziećmi.
Przedszkole – nie dłużej
niż cztery godziny dziennie, więcej mogłoby zaszkodzić delikatnej psychice nieletniego.
Szkoła podobnie.
Rodzice, od czego innego
jesteście, jak nie tego, żeby budować więź z tymi, których sobie narodziliście?
Co do zasady się oczywiście
zgadzam, aczkolwiek mam wrażenie, że części z nas, rodziców, środki na
opłacenie podatków nie spadają z nieba. I przez to, że nie spadają, uniemożliwiają
całodobowe zajmowanie się dzieckiem.
Zabawne, że argument opieki w kontekście placówek
dydaktycznych jest aktualny wyłącznie do końca przedszkola.
Czyż nie?]
… a w kwestii meritum.
Jako matka świeżego czwartoklasisty (w
wieku dziesięciu lat) jestem grubo sceptyczna co do wszechstronnego sukcesu w
czwartej klasie mojej własnej - za dwa lata - dziewięciolatki. Nie wierzę tym,
którzy twierdzą, że przejście z trzeciej do czwartej nie jest edukacyjnym i
organizacyjnym skokiem na główkę. No jest, kurcze, jest.
Moje własne, środkowe dziecko kroczące
przez edukację w rytm „sześciolatki do pierwszej” nie jest mniej zdolne od
tego, które było w pierwszej w wieku 7. Ale wchodzą w grę takie duperele jak umiejętność
dłuższego skupienia się, pilność, odporność na stres (zamiast kolorowych kropek
i ocen opisowych – JEDYNKI).
Przeżyjemy to, jasne.
Okupimy łzami i potem, ale damy radę.
Tylko w imię czego?
Cóż, nie mogę się wprost doczekać września
2015.
Jedna dziewięciolatka w czwartej klasie i
jeden sześciolatek w pierwszej, myślę, że znajdę masę czasu na jogę, jogging oraz czytanie poezji.
... ale czyż nie tego chciałam, być wszechstronnie zajętą, kiedy rodziłam tutejszemu państwu troje podatników?
Jak donoszą dobrze poinformowane, sejmowe
źródła (aka: portal http://www.sejm.gov.pl) na najbliższy piątek, 8 listopada zaplanowano
głosowanie w sprawie rozpatrzenia
obywatelskiego wniosku o poddanie pod referendum ogólnokrajowe sprawy o
szczególnym znaczeniu dla państwa i obywateli dotyczącej systemu edukacji,
"Ratuj maluchy i starsze dzieci też”.
Czyli już od dwóch tygodni się zabieram do
tej notki.
Przyczaiłam się.
Siedzę, stoję, chodzę i tak dalej i od
czasu debaty sejmowej nad wnioskiem referendalnym (czwartek, 24 października, słoneczny,
ciepły dzień; na portalu http://gazeta.pl transmisja online z debaty), więc od
dwóch tygodni szukam słów wystarczająco – powiedzmy - parlamentarnych, a jednocześnie
adekwatnie dosadnych. Dumam, jak pisać o robieniu mnie w balona. Centralnie. O
dymaniu mnie z kontentą miną przez ministrę et consortes, przez tych z lewej,
ze środka i przez tych z prawej.
***
Mój podpis jest jednym z 966.877 zebranych
pod wnioskiem (zajmujące, prawdaż, że blisko milion osób w naszym pełnym
nieufności kraju zdecydowało się ujawnić PESEL, podpis i adres dla tej
przegranej z góry sprawy …). Ustawa o referendum ogólnokrajowym wymaga dla
ważności wniosku 500.000 autografów, tu jest ich blisko dwa razy więcej. Zgoda,
część podpisanych to pewnie słupy, część – ludzie, którzy poprą wszystko,
protest w sprawie dyskryminacji przy przydzielaniu koncesji na cyfrowe
nadawanie naziemne także, ale wrzucanie wnioskodawców do wora „ciemnogród” i
„hamulcowi postępu” to jednak potężne nadużycie. I przegrzanie.
A jeżeli nawet moje rozumowanie trąci
ciemnogrodem (czego jednak, o czym niżej, nie zakładam), to byłoby, myślę,
elegancko, żeby w demokratycznym państwie wybrani do sprawowania władzy potraktowali poważnie mnie i 966.876
pozostałych wyborców-wnioskodawców. Tymczasem trwa polityczna fiesta, jak zawsze, jak
przy każdym wrażliwym temacie, jak przy okazji aborcji, in vitro, przy przemocy
w rodzinie i tak dalej.
- Polska
jest pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie. Popatrzcie, co piszą
o naszej edukacji w tygodnikach na całym świecie. Ściągnijcie te okulary
polityczne i zauważcie, co rzeczywiście zdarzyło się w polskim systemie
edukacji - zaznacza Szumilas.
Kraj sukcesu edukacji? No, jasne.
- Może chodzi o to, aby rok wcześniej wyrwać
dziecko z tradycyjnej rodziny, aby rok wcześniej poddać je genderowej generacji
- zastanawia się nad celem reformy Marek Ast z PiS.
Marek Matuszewski z PiS tłumaczy minister
Szumilas, że małe dzieci potrzebują ciepła oraz czułości i chcą jak najdłużej
zostać w domu. - U nas dziecko, które przechodzi z przedszkola do szkoły jest
zastraszone. Chcecie, żeby nasze dzieci w szkołach, w przedszkolach,
chwaliły Donalda Tuska!-
krzyczy Matuszewski.
[źródło:
zapis debaty]
Tego nie komentuję, bo mentalnie odpadłam.
Wracając wszakże do liczb. Zadałam sobie niebagatelny
trud i sprawdziłam dane GUS. W 2009 roku było w kraju 1.415.800 dzieci w wieku
3-6 lat (nazywanym wówczas wiekiem „przedszkolnym”, cóż za smaczek). Roczniki
„uczęszczania do szkoły podstawowej” (7-12 lat) liczyły 2.340.200 dzieci. Dane
są lekko przeterminowane, ale pozwalają wyrobić sobie pojęcie o skali. Jeżeli zatem
w imieniu tej gromady, z grubsza 3.700.000 uczniów i potencjalnych uczniów
odzywa się blisko milion dorosłych to to nie jest błąd statystyczny. To jest
raczej dość donośne wołanie.
Powtórzę – ustawa zakłada, że „w sprawach
o szczególnym znaczeniu dla państwa”, (zatem: dla 38,5 miliona obywateli)
wystarczy 500 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum ogólnokrajowe. W
sprawie, w której bezpośrednio zainteresowanych są 4 miliony, milion wnioskuje o
wzięcie zdania miliona pod uwagę.
A kwituje się to żenującą dyskusją o
dywanikach w klasach.
Bo otóż SĄ dywaniki w klasach, więc o co to halo.
Ale, nie zbaczając.
Napisałam już, że sprawę miałam od początku
za przegraną.
Tak. Bo nie wierzę w garbate krasnale
przynoszące społeczeństwu hojne dary. I co prawda nie wymiatam w zagadnieniach
ustrojowych i konstytucyjnych, ale na tyle ograniam, żeby sobie umieć zrobić
wykładnię art. 67 ustawy o referendum ogólnokrajowym. Cytacik:
„Właściwe organy państwowe
podejmują niezwłocznie czynności w celu realizacji wiążącego wyniku referendum
zgodnie z jego rozstrzygnięciem przez wydanie aktów normatywnych bądź
podjęcie innych decyzji, nie później jednak niż w terminie 60 dni od dnia
ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o ważności referendum w Dzienniku Ustaw
Rzeczypospolitej Polskiej.”
Po polsku: sejm, senat, ministrowie i tak
dalej mają dołożyć starań, żeby w ciągu dwóch miesięcy od stwierdzenia przez
Sąd Najwyższy ważności referendum wydać ustawy i rozporządzenia zgodne z
rozstrzygnięciem publicznego głosowania. Ale tutaj nie ma żadnego bata – to
raz. Nie ma żadnych instrumentów prawnych (za wyjątkiem imaginacyjnej pogróżki
statystycznego wyborcy, że cię nie wybiorę, pośle/senatorze, następnym razem),
więc - nie ma żadnych narzędzi, żeby wymóc na sejmie uchwalenie jakiejkolwiek
ustawy, a na senacie jej przyklepanie. Ergo: jeżeli nawet - jakimś cudem - referendum okazałoby się ważne i w ogóle, całe na tak, to uchwalenie
adekwatnych aktów prawnych i tak zależałoby od dobrej, złej, albo, powiedzmy,
mieszanej woli parlamentarzystów.
Drugi haczyk był od początku natomiast taki,
że jakieś – polityczne zapewne - diabły wpisały w listę pytań referendalnych
zagadkowe kwestie „przywrócenia pełnego kursu historii” i „ustawowego
powstrzymania likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. Chciałabym okazać
maksimum dobrej woli, ale nawet przy maksimum widzę w referendalnych pytaniach
od 2 do 5 polityczną grę i wyrachowanie. Okazję, żeby skorzystać z możliwości kampanii. Z
darmowych emisji w publicznej telewizji w okresie przedreferendalnym. Nieczyste
zagranie.
Klimat wokół zbierania podpisów pod
wnioskiem o referendum był swego czasu taki, że chodzi o społecznie wyrażenie
niezgody na wrzucenie sześciolatków do pierwszej klasy. Wzruszała mnie kampania
medialna z Marcinem Dorocińskim i Anetą Zając.
My jesteśmy rodzicami. Nic bez naszej
zgody.
Tak, to do mnie przemawia. Z wielu bardzo
merytorycznych względów, o których dalej.
„Pełny kurs historii” wyskoczył zza węgła.
A teraz się okazał dobrym narzędziem do ośmieszania akcji „ratowania”.
Co więcej, postulat „pełnego kursu
historii” jest cokolwiek trudno przełożyć na akt prawny, czyli – jak już
pisałam - na prawną konsekwencję zwycięskiego referendum. Mogę się domyślać, że
z grubsza chodziłoby o wydanie przez Ministra Edukacji Narodowej nowego
rozporządzenia w sprawie podstawy programowej. Nie dokładnie wiadomo, jakiego
merytorycznie (pełnego!), ale na pewno w ciągu 60 dni po referendum. Od
przedszkola do liceum.
Toż to absurd.
Podobnie jest z „ustawowym powstrzymaniem
procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”. To znaczy, może nawet
bardziej skomplikowanie. Upraszczając sprawę – publiczne przedszkola i szkoły
są utrzymywane przez samorządy lokalne. To gminy (dzielnice, miasta) finansują przedszkola i szkoły z własnych środków, więc żeby w pytaniach referendalnych zrobić woltę
od ustawy (zakazującej likwidacji) do braku kasy w gminnej kasie, trzeba było w
istocie nieco nie mieć orientacji.
Ale przecież nie chodzi o deprecjonowanie
po fakcie akcji „ratowania”.
W moich oczach nic nie jest jej zresztą w
stanie zdeprecjonować. Mam ją - abstrahując od wszelkich zakulisowych machinacji - za zryw społeczny nie do przecenienia,
fantastyczne pospolite ruszenie pod sztandarem „nic o nas bez nas”. Podpis pod
wnioskiem o referendum był moim prywatnym zawołaniem „sprawdzam!”, wejściem w
grę. Votum nieufności dla politycznych procesów, które się od dłuższego czasu mielą
w oświacie.
A dlaczego?
A bo po pierwsze dlatego, że z żadnego
ministerialnego gardła jeszcze nie usłyszałam, dlaczego jest ze wszech miar słuszne
i politycznie poprawne i ewolucyjnie uzasadnione, żeby skracać o rok edukację podstawową.
Więcej, żeby ją skracać w edukacji wczesnoszkolnej. Nie wiem, bo nikt mi wiarygodnie nie wytłumaczył, dlaczego dotąd z powodzeniem funkcjonowały
trzyletnie przedszkola, zerówka i klasy od 1 do 6, a teraz nagle jest tam na
początku dziura, a od 4 klasy - po staremu.
Czym jest uzasadnione majstrowanie przy
tym rzekomo najbardziej chłonnym poznawczo dla dzieciokresie?
Zakładając oczywiście, że się znajdzie
praca dla absolwentów owej szkoły zaliczanej po łebkach, a nie, że z dostępnością zatrudnienia będzie tak jak teraz, czyli nie
za bardzo.
Tym niemniej - dlaczego nie skrócono o rok
gimnazjum? Przecież się je powszechnie krytykuje za to, że bywają wylęgarniami
wszelkiej demoralizacji. Gimnazjum można by wręcz skrócić o trzy lata i tym
bardziej uzyskać efekt „wydłużonej aktywności zawodowej”. Prawda?
Wkurza mnie grzebanie przy podstawie
programowej dla malców. Te teorie przekładane na praktykę programów, żeby w
przedszkolu „się tylko bawić”, a sześciolatek w pierwszej klasie ma ni z tego,
ni z owego nagle sunąć całe stronnice szlaczków (a on tymczasem nie może
wysiedzieć kwadransa). Nie rozumiem, dlaczego do tej pory było w edukacji
wczesnoszkolnej nie bardzo, za to teraz będzie fajnie. Owszem, dociera do mnie
argument, że dotychczasowy model ma źródło w PRL (PRL sucks!). Ale na taki argument
mogę się tylko zaśmiać.
Żeby było jasne.
Jak na mój ogląd edukacja powinna być
obowiązkowa od trzeciego roku życia. I basta.
Uważam, że nie ma co chować dzieciaków pod
spódnicą mamy i strzec przed interakcją socjalną (tudzież przed interakcją z
bakcylami), tylko ziuu – do przedszkola. Trzylatki zwykle dają radę.
I proszę, niech rządzący znajdą na to
finanse. Na przedszkola dla wszystkich dzieci, a nie tylko dla dzieci samotnych
matek. I bezrobotnych. W niczym samotnym matkom ani matkom bezrobotnym nie
uwłaczając.
Rozumiem zresztą, że w sumie kasy i
potencjału jest nadmiar, bo nadchodzi niż demograficzny i nauczycieli się
zwalnia. Może wystarczy przekwalifikowanie?
Ten postulat po pierwsze realnie wyrównuje
szanse dzieci, bo daje całą paletę możliwości dzieciom zaniedbanym i to już na
starcie, od nauki trzymania kredki, przez naukę współistnienia i współpracy w
grupie, po naukę samodzielności, samoobsługi i radzenia sobie bez mamy.
A po drugie – przedszkola dla wszystkich
dzieci są emancypacyjnym bonusem dla matek [tak bardzo chciałabym
napisać, że dla „rodziców”, ale świetnie wiemy, i ja, i Pan, i Pani, że tak
zwany trud codziennego wychowania, czyli w istocie – zajmowania się dzieckiem –
spoczywa nadal głównie na matkach].
I w tym miejscu, po wielu znakach ze
spacjami i bez spacji dochodzę do potężnego argumentu, dlaczego w mojej ocenie przedszkole
jest dla malca znacznie lepsze od szkoły i z jakiego powodu trudno mi zmienić
zdanie.
Godziny działania przedszkoli są – jakimś zapewne
peerelowskim trafem - zsynchronizowane ze standardowymi godzinami pracy.
Dziecko można odstawić do przedszkola rano i być pewnym, że przez cały czas działania
dorosłego w dorosłej pracy dziecko ma sensowną opiekę. I to w zwykle przyjaznym
środowisku, w niewielkim, przytulnym budynku, w kolorowej sali. Dziecko nie
jest „przechowywane” (patrz: szkolna świetlica), ale ma zajęcia takie czy
owakie.
Argument nieżyciowych godzin działania szkoły
publicznej (i odbywania lekcji zgodnie z planem) w kontekście godzin pracy jest
dla mnie zresztą sztandarowym przykładem na to, że nie ma w tym kraju żadnego
pomysłu na organizację edukacji.
Zastanawia mnie, jak wielu pracujących
poza domem rodziców bez szemrania łyka taki plan dnia, że dziecko – a mówimy o sześcio-
czy siedmiolatkach - zaczyna lekcje o 11 a kończy o 13. Albo zaczyna o 12 i
kończy kiedyś tam. Gdy tymczasem oni sami gnają do pracy na ósmą albo na
dziewiątą. I przed siedemnastą nie ma szans, żeby się z niej wyrwali. Oczywiście uruchamia
się wtedy – każdy na własną rękę - skomplikowaną logistykę i synchronizację sąsiadek,
opiekunek i babć oraz świetlicy-przechowalni.
Tak wygląda ta edukacyjna szansa?
Sześciolatek kiblujący w świetlicy do ósmej do jedenastej, a później zbyt
zmęczony na lekcjach, żeby one mu coś dały i po południu znowu świetlica?
No kurcze blade.
Jak mówię, sprawa się nie rozbija o
dywaniki w klasach. Rzecz dotyczy organizacji dnia dziecka i – nie bójmy się zdrowego
egoizmu - rodziców.
Szkoła publiczna nie ma w tej mierze zbyt
wiele dobrego do zaoferowania. Uważam.
A może porozmawiamy też o podręcznikach?
O gigantycznym biznesie i o napędzaniu
koniunktury w kraju na koszt rodziców uczniów, których system stawia pod ścianą?
Może ten temat jest bardziej wart uwagi
Ministerstwa Edukacji, niż przekonywanie opinii publicznej, że pod szkołami
podstawowymi stoi wystarczająca liczba placów zabaw?
Komplet podręczników do początkowych klas
podstawówki kosztuje średnio 300 – 400 zł. Książki są wydane na ślicznym papierze
i z kolorowymi obrazkami, z naklejkami i ze składanym dzwonkiem oraz z fontanną
gratis. Kłopot wszakże z nimi jest taki, że po roku niemal w całości się nadają
do utylizacji, bo w większości z książek się maże. Się wypełnia linie oraz
kratki. Nakleja. Się pisze tu i tam, więc książki po jednorazowym użyciu się
nie nadają dla młodszego rodzeństwa ani dla syna sąsiadki.
Drukowanie podręczników jednorazowego
użytku jest, jak rozumiem, praktyką maksymalnie ekologiczną, ze wszech miar nowoczesną,
a także – jak wspomniałam – z pewnością wspierającą gospodarkę. W szczególności
– ratującą chylący się ku upadkowi sektor wydawnictw.
… aczkolwiek jako hamulcowa reformy
szkolnej oczywiście się z pewnością mylę w ocenie faktów.
***
A meritum?
Cóż, jest jeszcze meritum.
I tego, czego uczy nasze dzieci szkoła i
dlaczego nie lubię tego za bardzo.
Ministra Szumilas obstaje, że „Polska jest
pokazywana jako kraj sukcesu edukacji w Europie”.
Mam wrażenie, że o piorunującym sukcesie „nowoczesnej
edukacji” sprowadzającej się do nauki rozwiązywania testów mają dość sporo do
powiedzenia wykładowcy akademiccy. Do nich drzwiami i oknami walą absolwenci „nowoczesnego
sposobu kształcenia” i to wyższa uczelnia sprawdza, jak umiejętność wyboru
właściwego a) się przekłada na wiedzę ogólną, orientację w świecie oraz
umiejętność obliczenia na politechnice objętości prostopadłościanu.
Trochę się tu rozpisałam dzisiaj, więc
będę finalizować przydługą dysertację.
Niech konkluzją moich merytorycznych prztyczków
w kierunku nowej, lepszej szkoły będzie tekst, który mnie doprawdy ostatnio
rozbawił.
Obywatele tego kraju, w tym i ja,
składając podpis pod wnioskiem o referendum postawili votum nieufności
rządzącym, zakomunikowali, że ich nie kręci obowiązująca linia reformowania
szkoły (i przedszkola przy okazji).
A co dostaliśmy w odpowiedzi?
Info, że jesteśmy zacofani.
Oraz że w szkołach podstawowych są już wszędzie dywany.
Na koniec – wykres ścieżki legislacyjnej.
Marszałkini się nie spieszy.
To tylko pogłębia poczucie, że sprawowane rządy są nieco nieadekwatne do oczekiwań tych, którzy rządzących wybrali.