niedziela, 14 lipca 2013

2.200

Urwaliśmy się z Ojcem Dzieciom na ekspresowe zakupy we dwoje.
Spożywcze. Dla nieobdarzonych gromadą nielatów dość to wątpliwa rozrywka.
Radio w samochodzie włączyło się po uruchomieniu silnika. W głośnikach jęknęło, zacharczało i po krótkim para-bada-bum jakiegoś muzycznego kawałka częstotliwość ustaliła się na wywiadzie z Agnieszką Chylińską. Prowadzący wygiął się we wdzięcznym wygibasie - zobaczyłam to oczyma duszy, bo świetnie znam tę narrację – i kuląc się w słownych lansadach poleciał do Agnieszki przymilnym tekstem „słuchaj, jak ty, matka trójki dzieci dajesz radę …” et caetera.
Jak dajesz radę spać, jeść, trawić, pogrzebać palcem w oku, znaleźć czas na rozrywkę.
Stanęliśmy na sklepowym parkingu, ale nie chciało mi się wychodzić na zewnątrz.
Jak dajesz radę – i niemal usłyszałam, jak Agnieszka Ch. się osuwa z redakcyjnego krzesła.

To jest doprawdy znakomita kwestia. Jak dajesz radę. A jaką niby „matka trójki dzieci” (matka jednego albo matka – powiedzmy – dziesięciu) ma alternatywę? Nie spać? Nie trawić? Nigdy nie grzebać palcem w oku? Nie miewać żadnych rozrywek?

Agnieszka Ch. westchnęła, zacharczała, splunęła i rzekła coś mętnie o tantrycznej przyjemności płynącej z zakupów przez internet. Dzieci się zajmują sobą przez trzy, cztery sekundy, a ona wtedy migusiem klika. W książkę, w świnkę Peppę dla córki, w perfumy albo w luksusowe szpilki.
A później jeszcze dość długo i ładnie mówiła o godzinie dziennie, którą miewa dla siebie, kiedy wszystkie dzieci już śpią. O czytaniu – w przerwie między codziennym biegiem a snem - o słuchaniu muzyki i oglądaniu starych zdjęć (… i co się z tej dziewczynki z fotografii zrobiło).

To takie moje i tak bardzo na tym blogu przewałkowane, że aż wstyd pisać o tym jeszcze raz. Moja herstory z getta matek wielodzietnych – gonię, nie nadążam, łapię chwile.


Opowiedziałam o tym jakiś czas temu Przemysławowi Wilczyńskiemu z „Tygodnika Powszechnego”. Sążnisty artykuł się ukazał w minioną środę, a treść zajawki ze stron „Tygodnika” nieco wykrzywia wymowę tekstu. Wbrew pozorom materiał nie jest cały w opozycji do Magdaleny Środy, przeciwnie.


klik



Tymczasem, ludzie listy piszą. Napisała do mnie czytelniczka.

Witam,

bardzo zdziwiła mnie Pani krytyka wywiadu z prof. Środą - absolutnie nie uważam, że to o czym ona pisze jest utopijne - wszystko zależy od tego jak ktoś sobie poukłada i zorganizuje życie i związek.

Prof. Środa też ma córkę -- sama chodziłam z nią do liceum.

Ja jeszcze nie mam dzieci, ale studiuję obecnie zaocznie drugi kierunek i pracuję na cały etat + ciągle się dokształcam sama, bo w mojej branży to absolutna konieczność. Ponieważ mam teraz znacznie mniej czasu niż mój mąż, to on gotuje codziennie, odkurza mieszkanie i myje podłogi, ja wrzucam i wieszam pranie i zmywam naczynia, każdy prasuje dla siebie  (muszę prasować, bo chodzę do pracy gdzie trzeba w miarę porządnie wyglądać, a dla dzieci bym chyba nie prasowała - nikt mi nie prasował jak byłam mała ubrań i nie ucierpiałam na tym w żaden sposób -- i tak ubrania kończyły zazwyczaj wytarzane w ziemi i na szkolnych parkietach).

Myślę, że zdecyduję się kiedyś na dzieci, bo z tego jak mój mąż dba teraz o mnie i o dom mogę wnioskować, że będzie też ponosił uczciwie połowę obowiązków, gdy będziemy je mieć. Gdybym nie była pewna pod tym względem kogoś z kim jestem, nie zdecydowałabym się na dzieci z nim. Nawet jeżeli miałoby to oznaczać nie posiadanie ich wcale... na pewno nie zdecydowałabym się na trójkę... wszystko jest kwestią priorytetów i nie każdy w swojej sytuacji (którą zazwyczaj sam sobie poukładał i zbudował) jest w stanie żyć w sposób opisywany przez prof. Środę, ale jest wiele takich kobiet i to nie tylko wśród tych, które stać na sprzątaczkę (mnie nie stać); sama znam takich kobiet masę, proszę mi wierzyć, to żadna utopia, to codzienność wielu z nas.

Pozdrawiam,
XY


(tekst bez żadnej mojej redakcyjnej ingerencji)


No właśnie.
Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy, ja nadaję z getta. Z chaosu i nieprzewidywalności. I z jednej godziny urywanej między biegiem a snem, bardzo przyjemnej. Uprasza się więc teoretyków o powściągliwość (swoją drogą, mam szczególną sympatię dla pana, który podpisany jakimś imieniem i nazwiskiem pod linkiem do tekstu „Feminizm” na profilu „Tygodnika Powszechnego” wyartykułował opinię „No i nie ma co komentować, pani blogerka jest po prostu niepozbieranym leniem.). Hm.



… tymczasem gromadzę materiały do felietonu pod tytułem „wszelkie prace domowe zrzuciłam na męża”.
No bo co, kurczeblade, do licha.





poniedziałek, 1 lipca 2013

2.199

Anke była pierwszą holenderską matką, którą poznałam z bliska (jeżeli przez poznanie rozumieć dopuszczenie do sofy w gabinecie, salonu, stołu w kuchni i pokoju nielatów).

Przyjechała za mężem, w ciąży, z ciężarówką bagażu, do chłodnego, deszczowego kraju bez autostrady.
Poznałyśmy się jesienią.
Kilka miesięcy wcześniej, w lipcu albo w sierpniu Anke wyszła za mąż. Ślubowali sobie z Gerritem to, co nowożeńcy ślubują sobie w Holandii - po krótkiej znajomości, to nie był szał namiętności, raczej solidna zapowiedź zgodnego funkcjonowania.
Anke zbliżała się do czterdziestki, Gerrit także.
Zamieszkali w obszernym domu w willowej dzielnicy Poznania. Czynsz najmu opłacała firma, która zaproponowała mężowi Anke wysokie stanowisko i pieniądze do tej pory dla niego nieosiągalne.
Kruczek intratnego kontraktu był w zasadzie jeden – wysokie stanowisko i adekwatne pobory czekały na Gerrita w ponurym kraju bez autostrady, cóż za niekonwencjonalne wyzwanie.
Trafiłam do Anke przez Gerrita, do Gerrita – nieważne.
Ona debiutowała w Polsce – miała pomysł na kontynuację tu swojej holenderskiej organizacji, ja debiutowałam w zawodzie, wiodłyśmy się przez dwa lata współpracy jedna drugą jak chromy ślepego. Szło nam doskonale.

Nie miałam własnego biura, spotykałyśmy się w domu Anke, tym wynajmowanym przez firmę importującą do Polski świeże kwiaty. Stał w głębi starego ogrodu, od drewnianej furtki do drzwi domu wiodła wąska ścieżka wykładana kamiennymi płytami. Przy wejściu Anke ustawiła ceramiczną gęś naturalnych rozmiarów. Zabawne, że po latach nadal pamiętam tę gęś, nadobnie kiczowatą.
Dom był dość ponury, bo stare drzewa reglamentowały dopływ światła, i urządzony z protestancką powściągliwością. Siadałyśmy w gabinecie Anke. Gospodyni, zanim zaczęłyśmy pracę, przynosiła dwa parujące kubki kawy i puszkę maślanych ciastek. Kiedy już poczęstowałam się jednym z pojemnika podsuniętego mi przez Anke, ta zatrzaskiwała wieczko i odnosiła puszkę do spiżarni. Bez względu na to, jak długo byśmy nie rozmawiały, nigdy nie proponowała powtórki kawy, ani repety z ciastek.

Wspierałam ją w egzegezie zawiłych lokalnych obyczajów, używała mnie też jako tłumaczki.
Pracowałyśmy, gadałyśmy, piłyśmy kawę, ciąża Anke rosła w miarę skracania się dnia, później rosła w miarę jego wydłużania, rejestrowałam to peryferiami jaźni, rozmnażanie człowieka niezbyt mnie wówczas zajmowało.

Kiedy przyjechałam do niej któregoś ranka, Anke nie była już w ciąży, za to promieniała i zamiast do gabinetu powiodła mnie na piętro. Najpierw długo szłyśmy krętymi schodami, później równie długo – korytarzem. Wreszcie Anke otworzyła drzwi. Na środku pokoju, na podłodze z sosnowych desek stała kołyska przykryta jasną firanką, lekkim baldachimem z falbanką. Oprócz kołyski w pokoju nie było żadnych sprzętów, żadnych mebli, tylko pod ścianami stały jakieś paczki w pastelowych barwach, wyglądały na nierozpakowane prezenty dla niemowlaka. Anke, przytykając palec do ust nakazała milczenie. Na palcach zbliżyłyśmy się do kołyski. Wewnątrz spało dziecko.

To była scena jak z Polańskiego, dziecko Anke niczym dziecko Rosemary, w wielkim pustym pokoju, w wiklinowej kołysce, w ciszy, w słabym świetle filtrowanym gęstymi gałęziami. I chociaż dzieci mnie wtedy nie dotyczyły, pamiętam, jak mnie uderzył chłód tej sytuacji. Dość, w istocie, nieludzki. Mam wrażenie, że tak o tym pomyślałam, że to dziwne, zostawiać dziecko całkiem samo (acz nie gwarantuję, bo minęło sporo lat). Kiedy wyszłyśmy z dziecięcego pokoju i Anke delikatnie zamknęła za nami drzwi, poszłyśmy jak zwykle do gabinetu i pracowałyśmy jakiś czas. Anke nie zaglądała do syna. Myślę, chociaż to może być projekcja, że Anke wyłożyła mi wtedy kilka swoich zasad wychowawczych. Dziecko śpi osobno, posiłki regularnie, nic mu się nie stanie, jeżeli trochę popłacze.

Rok później Anke urodziła kolejnego syna.
W kolejnym roku kontrakt Gerrita dobiegł finału i Anke zapakowała wyposażenie obszernego domu w dwie albo trzy ciężarówki. Pojechali.
Nigdy więcej się nie spotkałyśmy.





Prawdziwa Anke nie miała oczywiście na imię Anke, jej mąż, nie-Gerrit nie kierował firmą sprowadzającą kwiaty. Nie mieszkali na poznańskim Sołaczu. Poza tym cała reszta to prawda. Zresztą, czymże jest prawda, że się posłużę zużytym wytrychem z Piłata.
Prawdą była kołyska w pustym pokoju. Dwoje dzieci.
I różne od mi znanych metody wychowawcze.

A teraz czytam „Dobre życie” Karoliny Domagalskiej i bardzo chcę, żeby w deszczowym kraju, w którym już jest autostrada było jak w Rotterdamie.


Moja utopia ucieleśniona.