sobota, 5 września 2015

2.275 [O teleportacji do gdzieś indziej]


Nie mam pojęcia – szczerze – o czym by można pisać na blogasiu w obecnych czasach, obecne czasy nie sprzyjają beztroskim rozważaniom, zwinęłabym się z chęcią w kłębek i obudziła gdzieś indziej, w idyllicznym dziesięć albo sześć lat temu, sama nie wiem. Każde ja!ja!ja! mi się wydaje bezmyślnym nadużyciem. Jakie banalne jest moje doświadczenie. Co wieczór kładę dzieci do ciepłych łóżek (same się kładą …), co rano śniadanie i tak dalej. Wyprane skarpetki. Na obiad panierowany kotlecik, Wróżka Zębuszka wymienia nocą jedynkę na wcześniej zamówiony prezent.

Nie myśleć i nie patrzeć poza własny horyzont. Nie widzieć.
Zawinąć się w embrion i się obudzić gdzieś indziej.

Ale uderza mnie, mimo wszystko, mimo uszczelnionego pancerza, kiedy relacje z dworca Keleti sąsiadują na internetowym portalu ze zdjęciami przebotoksowanych celebrytek. I kiedy foty utopionego chłopca się wyświetlają obok gola Lewandowskiego. W takiej kakofonii tym bardziej nie mam nic do powiedzenia.
Nic.

----------------------------------------------------------------

Nielaty wróciły do Hogwartu (uff …) i – wiem, więc się wypowiem – żadne z nas nie jest już przeciw reformie szkolnej, kto by pomyślał. Wałkuję temat na skórze rodzonych dzieci siódmy rok (szkolny), od czasu zerówki Nowego Człowieka i oto A.D. 2015 jesteśmy w przerażającym punkcie, w którym to dziewięcioletnia Erna zaczyna tzw. drugi etap edukacji, a sześcioletni Silny pierwszą klasę, nie wspominając o Nowym Człowieku. Właśnie kończy podstawówkę, nie wierzę.
Wesoła kompania jest na razie pełna optymizmu, trzymam kciuki, żeby starczyło tego do czerwca.

Wiem, więc się wypowiem – irytują mnie nagle przebudzeni ratownicy maluchów, całe to okołowyborcze wzmożenie. I że tak słabo brzmi głos rozsądku, że w sumie nie tyle idzie o mityczną figurę nieszczęsnego sześciolatka z tornistrem (bo sześciolatek z tornistrem się może prezentować świetnie), ile o skrócenie edukacji o jeden rok i to niestety w nauczaniu wczesnoszkolnym. Tak, też ubolewam. Ale jednocześnie nie mogę nie widzieć, że sześciolatek w pierwszej klasie, taki sześciolatek, który ma za sobą szkolną zerówkę nie kuli się z lękiem pod ścianą, kiedy napiera na niego kłusująca ciżba siedmio- i dziesięciolatków. Sześciolatek impregnowany szkolną zerówką idzie korytarzem we wcześniej obraną stronę i się niczemu nie dziwi. Odkłada plecak. Zmienia buty, zamyka szafkę. W świetlicy znika bez pożegnania, bo zlokalizował kolegów.
Nosi w piórniku równo ułożone kredki, a żaden z jego zeszytów nie jest wymięty.

Żałuję, że rocznikom młodszym od 2009 nie będzie dane zaznać szkolnej zerówki. Reforma zrobiła tym dzieciom potężne kuku, nas to już – szczęśliwie – nie dotyczy. Mówiłam – fundament samozadowolenia to nie patrzeć poza własny horyzont.

----------------------------------------------------------------

A własny horyzont to też – jak co roku  radosne uha uha z okazji pierwszego września i niech żyje porządek oraz dyscyplina, pobudka, śniadanie, wymarsz. Tak jak inni w sylwestra, ja składam sobie wrześniowe obietnice, że nareszcie to i owo, bo nielaty zaparkowane w placówce edukacyjnej.



Mam wielkie plany, kiedy się nie zwijam w kłębek i nie myślę o teleportacji do sześć lat temu.







środa, 15 kwietnia 2015

2.274 [O improwizacji]


O tym, że to już tyle lat, a ja nadal improwizuję pomyślałam w niedzielę wieczorem przed szóstymi urodzinami Silnego. Pakowałam prezenty dla jubilata, każdą małą paczkę osobno, każdy klocek w indywidualne pudełko i w kolorowy papierek. To raczej monotonne zajęcie, medytacyjne wręcz i wtedy przemknęła mi myśl, że jeszcze pewnie z dwadzieścia albo trzydzieści lat i już będę TAKĄ matką.
TYM rodzajem matki.
Coś w rodzaju, że chwilowo nadal się nie poczuwam do that kind of mother, subtelnie tu parafrazując Lenę D.
Więc potrzebuję jeszcze trochę czasu, jeszcze jedno albo jeszcze chociaż z pół życia i już zdobędę te szlify.
Będę NIĄ.
Tą, która MA niezawodny przepis na naleśniki w pamięci operacyjnej, że wychodzą jej równo opieczone, miękkie i cienkie (moje nigdy takie nie są). Matką, która UMIE właściwie zdiagnozować pediatryczne infekcje w odpowiedniej chwili i o każdej porze dnia i nocy wie jak co leczyć. Matką, która JEST PRZEKONANA czego ma wymagać od szkoły w zakresie edukacji młodych ludzi w klasie zero i egzekwuje to z uporem i konsekwencją. Matką żywo zaangażowaną w budowanie relacji z dzieckiem, we wzmacnianie poczucia, we wspieranie i w te inne bestsellerowe czasowniki z dziedziny nauk psychologicznych, z których się trochę śmieję.
Matką pewną tego, co robi.

Matką, której dzieci jedzą zbilansowane posiłki i nie za dużo słodyczy.
Matką dzieci stymulowanych kreatywnie (chusta klanza, warsztaty z biomechaniki …).

Za dwadzieścia, góra trzydzieści lat wszystkie moje macierzyńskie grzechy się wynicują w zalety, jestem tego pewna.

Opatentuję szereg innowacji z zakresu wychowania, jak ten, że jest łatwo obejść niechęć dziecka do smarowania twarzy kremem, smarując je nim po zaśnięciu (serio, robię to, praktykuję łóżkowe nacieranie nieletnich gąb i rąk mazidłem; clou sprowadza się do prawidłowego wyczucia fazy snu i wstrzelenia się w fazę snu wolnofalowego, z obniżoną świadomością bodźców, bo nic bardziej przerażającego od konfrontacji z małoletnim wrzaskunem w środku nocy, kiedy się trzyma słoik pomady w ręku).

Wymyślę takich sztuczek jeszcze tysiąc.

I zawsze będę wiedziała, co robić. Nie będę szukać po omacku.
Będę pewna.



Bo póki co improwizuję.


W dni niesłodyczowe nie ulega małolatom i rzuca im co najwyżej garść rodzynek. W sklepie spożywczym nigdy nie wychodzi poza listę zakupów, chociaż potomstwo robi dzikie sceny. Zawsze daje odpór konsumpcjonizmowi (telefon!) i ma w tym posłuch u dzieci.
Skąd Autorki ją wzięły?]



I tak oto z okazji szóstych urodzin Silnego, z okazji szóstych urodzin mojej wielodzietności uczciłam osobną myślą myśl, że ją dziergam amatorsko, ową wielodzietność. Bez żadnej ideowej podpinki. Nadrabiam miną. Zagarniam liczne potomstwo jak rozpierzchające się kulki rtęci. I ten właśnie obrazek, myślę, mi zostanie z obecnego czasu na przyszłość – zagarnianie licznych dzieci ciągle w ruchu. Ty-się-z-nim-nią-nimi-nie-bij. Ty-usiądź. Ty-tu-a-ty-tam. Zostaw-go-ją-zostaw-chodź-tu-idziemy.
Idziemy, fluktuujemy, zajmujemy szerokość chodnika. Malownicza grupa, a wszyscy moi! moi! moi! I pod moją kuratelą.

--------------------------------------------------

Więc Ojciec dzieciom dmuchał balony – w sensie literalnym nadymał pięćdziesiąt kolorowych banieczek do ozdobienia dużego pokoju z okazji rocznicy najmłodszego, a do mnie namacalnie dotarło, jak bardzo to, co robię jest klecone naprędce.

I bardzo mi to odpowiada.
Pasuje mi tak w stu procentach.






PS. Bo oczywiście to wszystko, co tu napisałam wyżej to bzdura.
Dlatego że jestem TAKĄ matką, dokładnie TAKĄ, moje własne wielomacierzyńskie wydanie pierwsze, niepoprawione, jedyne.


Jakiś czas temu na fejsbukowym fanpejdżu bloga roku pojawiła się ta oto grafika:



Posiadam otóż najdłużej prowadzonego bloga roku, a Jarosław Kuźniar łypie obok posępnie. Ha!

Dość niejasno przeczuwam, że w tym jest jakiś potencjał, że utalentowana marketingowczyni wycisnęłaby złoto ze statusu matuzalemki internetów.

Tymczasem ja pamiętam jedynie, że w 2002 i w 2003 pisałam coś o ocalaniu siebie w kontekście macierzyńskim, a w 2015 wiem już, że nie dotrzymałam obietnicy. Nie ocaliłam, jestem całkiem od nowa, ale gdyby nie macierzyństwo tamtej mnie też by teraz nie było.


Zdrowie sześciolatka Silnego!





wtorek, 10 marca 2015

2.273 [O dniach kobiet w spożywczym]




Duża butelka płynu do płukania tkanin, półlitrowa puszka piwa. Witaminowy preparat musujący. Nawilżane serwetki do czyszczenia WC. To kobieta przede mną. Wiek – między czterdzieści a pięćdziesiąt, nie przywiązuje wagi do prezencji. Brązowa czapka mocno nasunięta na oczy, zbyt obszerna kurtka i spodnie od dresu.

Pudełko sałaty z tuńczykiem. Czarna koszulka z lycry. Opakowanie chustek jednorazowych. A pod nim pół kilograma ziemniaków na wagę w foliowym woreczku. To dziewczyna za mną. Dwudziestolatka, kipiąca energią. Kompulsywnie sprawdza, która jest godzina i popycha zakupy na taśmie, chciałaby przyspieszyć skanowanie góry moich sprawunków, ale jej niecierpliwość nic nie da.

U mnie mięsowędliny. Nabiał, kurza pierś, pieczywo. Trzy banany, siatka cytryn. Duża torba żelków. Dżinsy w promocji - dla Silnego.

Codzienne dni kobiet w spożywczym. Niedostrzegalna zapobiegliwość. Plastry sera mają stałe miejsce w lodówce i nigdy ich nie brak. Mydło się zmydla, ale każdego dnia leży na zlewie. Za to nie dają Oskara w kategorii „rola drugoplanowa – aprowizacja, zaopatrzenie”. Ani żadnej odznaki typu „zasłużona dla zawartości spiżarni oraz stanu półek z jedzeniem”. Superbohaterka codzienności się obywa bez obcisłego trykotu i bez pelerynki, o kobiecie z siatą nikt nie napisze poematu, żadna z niej muza ani podnieta.
Przytarga zakupy, nastawi pranie, przetrze podłogi mokrą ścierką.
Nie rozszczepi jądra atomowego, nie popchnie naprzód cywilizacji, antybogini.
Bieg wzdłuż półek w spożywczym nie jest medialny, ani seksualny i się na pudelka nie sprzeda.

Mogłabym robić trylion istotnych rzeczy, myślę sobie, w tym czasie, kiedy oddzielam białe od kolorowego, w sumie bez przerwy oddzielam czterdzieści stopni od sześćdziesięciu, bo prania nigdy u nas nie brak.
Albo popracować nad ważką teorią na ten albo na inny temat w czasie, który mi mija w spożywczym.


Nie robię nic doniosłego ponieważ.

A fakt, że nie biegnę z zakupami przez miasto, ale je wrzucam do bagażnika nie zmienia istoty rzeczy.
Kobieta z siatką jest stanem ducha, imperatywem troski o przyziemność.


----------------------------------


Obserwacje świata zewnętrznego, niezawodowego skurczyły mi się po feriach do rozmiarów najbliższego dyskontu oraz własnych czterech kątów. Albo szkolnego korytarza i szatni, ale od analizy społecznych zachowań rodziców w szkole podstawowej nielatów wolałabym się trzymać z daleka.


----------------------------------

No więc jest temat na dyplomówkę z gender studies, odstąpię za friko, zatrudnić się na tydzień przy kasie w spożywczym, robić notatki z zawartości koszyków, a później przeprowadzić wywiady z ochotniczkami. Przed sklepem. Pytać o sytuację życiową, o plany, tęsknoty, zamierzenia. I jakie to ma odbicie w spożyciu. Dla kogo kupują czekoladę, ser biały, chleb tostowy, odświeżacz powietrza.

Etyka troski i karmienia, ćwiczenia w terenie.


… a na koniec zrobić analizę porównawczą aspiracji i zamierzeń w kontekście tego, co nabyły. Wreszcie – zapytać Wróża Zbigniewa o ascendent Wenus w Byku i na ile która ma szanse na diametralną zmianę w życiu na lepsze albo na utrzymanie prosperity.









poniedziałek, 2 marca 2015

2.272 [O światach ze sweet foci]


[Mariusz Szczygieł „Gdzie Indziej”, Duży Format, 19 lutego 2015]

***

W ogóle mi nie przeszkadza, że przestrzeń wakacyjną odbieram na zasadzie obrazkowej, z uproszczoną listą dialogową. Nie mam z tyłu głowy żadnych palących problemów lokalnych, nie angażują mnie potyczki polityczne w mediach, nie jestem osobiście odpowiedzialna za paprochy na stole, ani za śmieci pod płotem. Nie interesują mnie stawki podatkowe, świadczenia rodzinne, uregulowania prawne związane z prowadzeniem działalności. Mogę tubylcom tylko bezinteresownie zazdrościć. I to robię. Zazdroszczę dobrego światła, przyjaznej pogody, historii zapierającej dech w piersiach i obecnej w każdym kącie w sposób iście imponujący. Zazdroszczę doskonałego jedzenia, taniego wina, fantastycznej dezynwoltury.

Wszyscy kochają nasze nielaty, Silny obsadza rolę piccolo amore, blond amorek prosto z kościelnego fresku, z rzeźbionego fryzu wokół ambony. Zawstydzony czułościami Silny zaciska buzię w ciup i opuszcza oczy, a wtedy jest tylko gorzej, bo ćwierkająca mu nad głową adoratorka gwałtownie umiera z miłości.
Zbieramy szufeleczką adoratorkę z podłogi, a później zgodnie konsumujemy owoce jej uczucia. Dodatkową porcję gelati. Cappucino gratis. Kieliszeczek valpolicelli dla mamusi.

Przez kilka albo przez kilkanaście dni nie czytam żadnych gazet, chociaż odcięcie się, rzecz jasna, to raczej pic na wodę, internet mają tam na normalnej długości.

I obserwuję.


***

Para niemieckojęzycznych turystów po pięćdziesiątce, szczupła, siwa kobieta i szpakowaty brodacz. Zatrzymują się, żeby zrobić zdjęcie, ulica jest dość wąska i pusta, tylko oni i ja. „Przejdzie pani? --- Poczekam. --- To chwilę potrwa. – It’s ok”, wymieniamy kurtuazyjne komunikaty w turystycznym angielskim o wąskim zasobie słów, nie spieszy mi się, bo czekam na nielaty i ich ojca. Szukają WC w tych wymarłych kątach.

Mężczyzna uruchamia funkcję aparatu w smartfonie, kobieta się uśmiecha i wyciąga z siatki lalkę-niemowlę. Zabawka jest realistyczna, pomarszczona plastikowa twarzyczka się układa w grymas niezadowolenia albo nudy, kobieta z czułością przeciąga palcami po jasnej, lokowanej główce i poprawia śpioszki. Przytula twarz do lalki i przywiera do mężczyzny, szmaciane niemowlę tkwi między twarzą kobiety a twarzą brodacza, naraz oboje zwracają wzrok na zabawkę i się śmieją radośnie. Mężczyzna robi zdjęcie ze statywu w wyciągniętej dłoni, bezgłośnie zapada migawka, twarze turystów tężeją zaraz potem, a kobieta wciska lalkę do torby, głową w dół.

Znowu pada między nami kilka zdań w uproszczonym narzeczu opartym o „thank you” i „no problem”, niemieckojęzyczni turyści ruszają w górę miasta, ja powoli za nimi, a za plecami słyszę znajome pokrzykiwania kłusującej hordy.


***

Japońska turystka o opuchniętych ustach.
Jest cała kawaii, nosi bladoróżowe butki z miękkim futrem, króciutkie tiulowe tutu i mini sweterek z guzikami jak landrynki, opięty na wydatnym brzuszku. Mały kolorowy plecaczek, niewielka czapeczka na potarganych od wiatru włosach, wszystkie akcesoria w mniejszej skali w stosunku do wymiarów właścicielki, jak gdyby tycia kukiełka o twarzy kobiety, ale w dziecięcych ciuchach zjadła ciastko Alicji Carrolla i sama podrosła, ale jej ubranie zachowało dawny rozmiar.

Idzie, ściska razem krągłe kolanka, ten sposób poruszania się musi być niewygodny, stopki stawia palcami do siebie, a piętki na zewnątrz, dorosła-malutka i się rozgląda. Szuka okazji do zdjęcia, każde tło jest niedobre, dorosła-malutka nerwowo przesuwa palcami po ekraniku smartfonu. Wreszcie ma go. Korzystny mur. Dorosła-malutka wydyma przebotoksowane wargi do telefonu. Telefon wczepiła w koniec statywu, trzyma uchwyt w jednej dłoni, drugą ręką łapie za tył głowy, unosi włosy, opuszcza włosy, półsekundowy, nabrzmiały uśmiech na czas potrzebny do zapisu foty. Kiedy wyłącza telefon, czar spada, a twarz małej-dorosłej jest znów przeszywająco smutna.
Ale po chwili powtarza sekwencję ruchów. Wyciąga przed siebie aparat, uśmiecha się słodko do plastikowej oprawy telefonu i do swojej społecznościowej popularności, smutnieje kiedy go wyłącza.
Oczy ma zawsze ponure, głęboko osadzone czarne punkty.
Przechodzi jeszcze kilka kroków i znika za załomem.


***

I w końcu oni. Zaplecze pierwszego świata.

[Pierwszy świat poluje na sweet focie, się tłoczy przy wystawach sklepów i w kolejce do „must see in Florence”. Zajada lepkie desery w ciastkarniach pachnących karmelowo, wchłania owoce morza, makaron, pizzę, Montepulciano, Chianti, Barolo. Lody w tysiącu smaków. Pryzmy mandarynek, stosy pomarańczy, nadmiar jedzenia, przedmiotów i widoków. Gigantyczny wybór pamiątek, każda kolejna gelateria oferuje „the best ice cream in the world”, wszystko na wyciągnięcie ręki i w zasięgu wzroku, otwarte, dostępne i zachęcające. Wszystko jest świetnym tematem do selfie, terabajty danych lecą co sekundę na serwery serwisów społecznościowych.
Pierwszy świat przerabia realia na sweet focie.]

Przybysze ze świata, w którym się wytwarza smartfony skręcając je śrubka po śrubce, i pamiątki na stragany we Florencji i w Lukce, i oryginalne włoskie chusty też się tłoczą. Natrętni. Nachalni w swojej inności.
Wciskają turystom okulary słoneczne albo parasole, w zależności od układu sił na nieboskłonie.
Oferują statywy do smartfonów w każdym kolorze i wzorze.
Tylko z moim statywem twoja selfie będzie zachwycająca. Unikatowa!
Wszystkie statywy z oferty przyczepili do kurtek, wystarczy rozpostrzeć dłonie, żeby klient mógł się do woli przyglądać, pomacać i dokonać świadomego wyboru.
Wyłącznie mój statyw gwarantuje sukces twojej selfie na fejsbuku.
Kup pan statyw albo, do cholery, umrę z głodu.


--------------------------------------

To znaczy nie mam zdania, nie mam zdania.

--------------------------------------

Pierwszy świat i jego problemy z ustawieniem ostrości na smartfonie, z utrzymaniem przed sobą nieruchomej ręki wystarczająco długo.
I świat z zaplecza, dwóch handlujących statywami Hindusów, którzy się kryją przed policją municypalną i wciskają między mnie a fontannę otoczoną płotem. Boleśnie depczą mnie po palcach, najpierw jeden, później drugi i nawet tego nie odnotowują, bo skupili wzrok na sylwetkach municypalnych, którzy już właśnie, zadaje się, odchodzą.
Palce mnie bolą, ale chyba nie jestem wkurzona.
No dobra, nie jestem wkurzona, ale nie rzucę też żadnym tanim współczuciem.
Nie mam recepty ani na świat pierwszy, ani na drugi.





sobota, 28 lutego 2015

2.271 [O podglądaniu kobiet]

… bo nie chciałabym za szybko zapomnieć, że się zdarzają urlopy …



Starsza, mocno zgarbiona kobieta w pięknym płaszczu i ze złotą torbą na zakupy.
Płaszcz się miękko układa na zdeformowanej figurze, złotą torbę kobieta przewiesiła przez ramię, torba jest pusta, ma wklęsłe boki, wielka złota sakwa, jedna z tych – z fasonu - jakie sprzedają z ekologicznych pobudek przy kasach w spożywczych, ale ta ma rodowód. Połyskujący. Wielkopańska elegancja w drodze do dyskontu.
Kobieta stoi na skraju chodnika i czeka na zielone. Przesuwa reumatycznymi palcami po pałąkach torby. Bardzo zniekształcone chorobami ciało i ten lśniący worek.
Hamuję zamiast zwyczajowo przyspieszyć na żółtym, nie mogę od niej oderwać oczu kiedy kuśtyka po pasach ze swoją wykwintną siatą, opakowaniem na makaron, karczocha i kilka butelek …
Oliwa extra vergine może jest dziś, a nuż, w jakiejś cenowej promocji.

Chciałabym jej wymyślić los, porywająco bajkową sklepową fabułę, bardzo dojrzałej księżniczce piątkowych sprawunków.


***

Przysadzista właścicielka pizzerii.
W lokalu wisi stężony zaduch ostatnich pięćdziesięciu lat bez remontu i ostra woń orientalnej perfumy. Wszystkie stoliki są puste. Kiedy wchodzimy, kobieta pilotem odbiera głos pokaźnemu telewizorowi, a jej mąż albo partner, albo nikt więcej, jak tylko wiekowy garçon zapala mdłe żarówki w tej części sali, gdzie stoi stół na pięć osób. W telewizorze migają lokalne stłuczki samochodowe, reportaż z czyjejś zalanej piwnicy – milczący, mościmy się za stołem. Mężczyzna szura i pomrukuje i drepcze między zapleczem a naszym stołem zaopatrując nas w sztućce, serwetki, w menu i w chlebowe paluszki. W tym czasie kobieta wypija zawartość małego kieliszka jednym haustem za barem i nalewa sobie ponownie.

Chciałabym mieć wgląd do jej głowy. Obejrzeć z bliska tę faunę i florę, którą uśmierca wódką.


***

Piękna młoda dziewczyna z pieskiem na smyczy i z torbą z logo sklepu handlującego wykwintnymi dessous. Trzyma wstążeczki torby czubkami drobnych paluszków, opakowanie tańczy w rytm jej kroków, mały pies biegnie radośnie. Obrazek sunie przez średniowieczny rynek niemal bez kontaktu z rzeczywistością, panienka nie dotyka bruku, pies ją dogania w locie, obietnica luksusowej bielizny się za nimi unosi jak obłoczek.

Stoimy w chińsko-europejskiej kolejce do popularnego zabytku, teraz, w zimie te kolejki są krótkie, najwyżej dziesięć minut oczekiwania, nie to co w sezonie.
Panienka nadciąga, a kolejka się rozstępuje. Czas staje. Mężczyźni, bez względu na różnice pochodzenia i dysproporcje wiekowe, chrupią panienkę żywcem razem z psem i łącznie z nienoszonym koronkowym biustonoszem.
Kobiety z kolejki to ja sama nie wiem co, osobiście jestem urzeczona panienką, myślę że dla dobra fabuły powinna mieć w torebce rajstopy antyżylakowe.


***

A tu fotograficzne, syntetyczne bestiarium z wyprawy za wielkie góry.
Z racji pozazawodowych upodobań osobliwie ujęła mnie Wenus Podwórkowa, strażniczka suszarki w kącie.





czwartek, 26 lutego 2015

2.270 [O "Wysokich Obcasach Ekstra", które nienawidzą feministek]




Nie sposób przeoczyć tych żółtych okładek, witryna lokalnego kiosku z prasą jest nimi wyłożona od podłogi do sufitu.

„Dlaczego wkurzają nas FEMINISTKI?” pytają z żółtej okładki bliżej nieokreślone „my” stojące za „Wysokimi Obcasami Ekstra”.

Pani Genia przechodzi obok witryny kiosku w drodze do spożywczego. Pani Hania i pani Bożena mijają wkurzenie na feministki gnając do apteki. Raczej im ono wisi, mam wrażenie. Wkurzenie na feministki, molestowanie w TVN, rozwód, operacja plastyczna, nowa miłość jakiejś gwiazdeczki – wszystko jednaki chłam, do pobieżnego przerzucenia lukrowanych stron przy kawusi albo w poczekalni u dentysty.
Mnie wkurzenie rusza osobiście, bo po lekturze wstępniaka Anety Borowiec i artykułu Natalii Waloch-Matlakiewicz się poczułam wezwana do tablicy. Ja, szpetna awanturnica, która nienawidzi mężczyzn i się zajmuje nie tym, co trzeba.
FEMINISTKA.
(Cała w kapitalikach.)

I od razu pragnę podkreślić, że nie chciałabym się wpisać w wojnę kobieco-kobiecą tym, co tutaj napiszę. Ale to nie będzie łatwe, niestety.

Na portalach feministycznych detonacja łupnęła wczoraj, dziewczyny napisały bardzo merytoryczny tekst o tym, co konkretnie robią polskie organizacje feministyczne, dość w tym kraju liczne, a co kompletnie pominęła autorka artykułu w WOE. Bo feminizm to nie jest kościół ani związek zawodowy, to idea, albo precyzyjniej – zbiór idei dotyczących miejsca i pozycji kobiety w społeczności (co zdaje się umknęło redaktorkom WOE). Tę ideę w Polsce realizuje wiele sformalizowanych ruchów, ale podpisuje się też pod nią spora grupa nigdzie niezrzeszonych kobiet i mężczyzn. Nikt nikogo nie pasuje na feministkę (chociaż pewnie niektóre z działaczek, i to nie tylko w Pl, by chciały zrobić egzaminy wstępne), nikt za feminizm nie każe płacić składek członkowskich. Nie recytujemy dekalogu, nikt nie odpytuje nas z listy jedynie słusznych poglądów. Sprowadzenie wszystkich kobiet, którym bliskie są treści feministyczne do stereotypowej figury brzydkiej, bezdzietnej awanturnicy, zadymiary i nieprzyjaciółki tego, co męskie to – delikatnie ujmując – niczym nieusprawiedliwione (a krzywdzące) uproszczenie.

I żeby było zabawniej, ten żenujący materiał nie wyszedł z klawiatur dziennikarek jakiegoś konserwatywnego, prawicowego pisma. Feministycznie niereformowalne tezy prawicowych publicystów (i publicystek) nie obchodzą mnie wiele. Materiały z WOE natomiast mnie dotknęły, choć może niepotrzebnie.


---------------------------------------------------------


W tym samym numerze WOE felieton prof. Mikołejki (na którego - cytat za Anetą Borowiec -wcześniej „rzuciła się horda” za felieton o roszczeniowych matkach; owszem, rzuciła się, sama warczałam w tej hordzie i miało to sens), więc felieton profesora, który „dostał od feministek taki łomot, że zachodziła groźba, iż będzie się musiał ukrywać jak Salman Rushdie” (ten z kolei malowniczy cytat za Natalią Waloch-Matlakiewicz).

Profesor ów raczy czytelnice WOE lekkim tekścikiem o tym mianowicie, że „one są jakieś inne”. One (czytaj: publiczność profesorskiego tekstu) są otóż permanentnie u fryzjera, „przez całe życie, jeśli nie przez całą wieczność”, przytrzaśnięte „żelazną czapą na elektrykę”, stale przed lustrem, w „dziwnym pomieszaniu satysfakcji i rozczarowania”. Tymczasem my, mężczyźni, zajęci robieniem świata i koncypowaniem idei przeżywamy u fryzjera męki Tantala. Koniec felietoniku.

Współczuję profesorowi takiego postrzegania świata. Współczuję mu środowiska, w którym przebywa. A może nie tyle przebywa, ile że taki sobie wymyślił i taki mu jest najwygodniejszy. To uboga, mizoginiczna piwnica.

Ale czy nie jest wstydem puszczać tekst o „Innym” do druku w miesięczniku dla rzekomo oświeconych czytelniczek? Czy on ich aby ich nie obraża? Nie jest obrzydliwym szowinistycznym charknięciem?

Gdyby redaktorki WOE poczytały trochę feministycznych tekstów zamiast się skupiać na wyłuskiwaniu z publicznego dyskursu anonimowych awanturnic-feministek może miałyby więcej wyczucia? Może by im się wyostrzyła wrażliwość?

No, chyba że to takie „kobiece” i w ogóle, so sweet się mizdrzyć przez całe życie do lusterka … (albo żeby ON nas tak postrzegał i kochał nas za tę piękność, gdy tymczasem my ukradkiem akcelerujemy cząsteczki w kuchennym piekarniku).


---------------------------------------------------------


I tak się zastanawiam, kim konkretnie jesteśmy „my”, które nienawidzimy FEMINISTEK?

Nad gazetową ripostą redaktorek WOE na oburzony list Agnieszki Graff i Magdaleny Środy, bohaterek tekstu, wklejono ich, redaktorek, dwa bardzo dobrze zrobione zdjęcia (wątek urody jest niestety nie do pominięcia). A jako że obraz przemawia do współczesnego konsumenta newsów bardziej niż tekst, to ten obraz mówi „jesteśmy kobiece”, „jesteśmy atrakcyjne”, „jesteśmy spełnione”. Nie jesteśmy feministkami, no bo jakże by. I to nie ja sobie wymyśliłam tę socjotechniczną zagrywkę, to nie ja wkleiłam te dwie focie nad tekst.


Ostatecznie mogę zrozumieć osoby, które nad merytoryczną argumentację przedkładają epatowanie białym zębem, dekoltem do pępka, zegarkiem Patek Philippe. Kobiety nie mają wyłączności na pozamerytoryczne argumenty w polemice. Dobrze jednak zachować umiar, myślę. Zdarzają się feministki, które równie dobrze wychodzą na fotach studyjnych. 




---------------------------------------------------------

Boli mnie ubóstwo refleksji w tekstach redaktorek WOE.

Aneta Borowiec pisze, że ma dość polskiego feminizmu, „pełnego złości i jadu”, bo „z czym dobrym może się kojarzyć ruch, którego jedna z czołowych działaczek demonstracyjnie całuje mężczyzn po rękach w zemście za to, że potraktowano ją jak kobietę”.
  
[Świeży news, swoją drogą, internety podają, że miało to miejsce w 2007. Druga świeżynka z artykułu Waloch-Matlakiewicz to medialna aborcja Katarzyny Bratkowskiej AD 2013. Oprócz tych dwóch archiwalnych występów niewiele się, według WOE, w polskim feminizmie wydarzyło.]

Ale właśnie - potraktowano ją jak kobietę, bo cmoknięto w rękę w sytuacji publicznej. Skomplementowano śliczną buzię i zgrabny tyłeczek. Zapukano nocą do hotelowego pokoju w czasie wyjazdu służbowego … I jasne, jasne, od cmoka w rękę do molestowania jest niby daleko, ale ten pocałunek w stosunkach służbowych jednak przekracza granicę. Moją granicę intymności przekracza, brzydzę się cudzą śliną na własnej prawicy. W relacjach zawodowych, publicznych nie chcę być obśliniana i traktowana „jak kobieta”. Wystarczy mi, że jak obywatelka. Tak daleko nie idzie jednak namysł redaktorek. One się chcą czuć doceniane przez mężczyzn we własnej bujnej kobiecości i żadna feministka im tej rozkoszy nie zabierze. Rozróżnienie tego, co się dzieje w relacjach prywatnych, w stosunkach z bliskimi, w relacjach emocjonalnych od tego, co publiczne jest, zdaje się, poza zasięgiem redaktorek WOE. Zachwyt ukochanego to jednak nie to samo, co komplementowanie szczupłej nóżki, słodkiej dupki przez szefa.


---------------------------------------------------------


Ech, mogłabym tak długo.

O ugruntowanym stereotypie, który się świetnie miewa w z pozoru oświeconych głowach. I o nienawistnej stylistyce wypowiedzi, o obśmiewaniu anonimowej, medialnej feministki – dyżurnej brzyduli wrzeszczącej o aborcji i o nienawiści do mężczyzn. Trochę bez sensu, bo piszące w WOE nie mają zdaje się żadnej korzyści z eksponowania własnej pogardy dla anonimowych kobiet.

Poza tym – jak już się tu powiedziało - feminizm nie jest organizacją ani związkiem zawodowym, a ideą. I to, co artykułują feministki nie broni niczyich interesów korporacyjnych. Jest za to w interesie nas wszystkich. Chociaż ciężko w to pewnie uwierzyć redaktorkom WOE – w interesie facetów też. Równościowy świat jest jakby dla wszystkich przyjaźniejszy. Co zresztą w jakiś sposób przeczuwają panie z WOE, bo jednak odnotowują, że dzięki feministkom mogły skończyć studia, dostać pracę i pisać zgryźliwe artykuły w miesięcznikach.


---------------------------------------------------------

Oprawę graficzną dzisiejszej notki zapewnili anonimowi rysownicy sprzed stu lat.
Jacy na czasie! Jacy dowcipni…
  

wtorek, 24 lutego 2015

2.269 [O zasłonkach]


W sali śniadaniowej się toczy walka o cień. Okna sięgają podłogi, ale od czego marszczone zasłony, robią swoją robotę. Oraz żaluzje. Rozpaskudzeni dobrą pogodą autochtoni lekceważą pożytki lutowego słońca. Dla głowy. Co innego ja, wygłodzona przybyszka z północy, ukradkiem wyskubuję szczeliny w storach. Miodowy, ciepły strumień się wylewa na nasz stół. Mmm …
- Mama! Razi mnie w oczy!
- MAA-MAA! GRZEEE-JEEE!
- Zaraz wam tu wszystko pozasłaniam – uprzejmie proponuje kelnerka w dźwięcznym narzeczu. Wyrosła na dźwięk dziecięcych wrzasków. Uśmiecha się słodko. – Zaraz wam tu to całe słońce zlikwiduję.
I raz-dwa, energicznym gestem zasuwa zasłony, jej kolejna zwycięska batalia o półmrok, brawo signora. Bambini górą, moja witamina d3 w odwrocie.



… byliśmy na feriach. Słoneczne foty w obróbce.


 

poniedziałek, 23 lutego 2015

... a "Supermenki" Debory L. Spar lecą do ...


Siostry Drogie,

Przydałoby mi się kilka książek do rozdania, a mam tylko jedną.

[I jeżeli wydawało mi się, że się łatwo przydziela nagrody jako jednoosobowe jury, to się myliłam.]

Pięknie napisałyście. Dzięki wielkie!
Od anonimowej opowieści o wieloczynnościowej przedszkolaczce (dreszcz …), przez zły czar opisany przez Bajkę, po pokoleniową opowieść AquaJaAqua.

[W tym miejscu i we wszystkich wcześniejszych mam umysłowy dygot.
Dobra, losuję zwyciężczynię ;))) ]

… obiecałam się skupić na formie. Forma podana przez Goldinę mnie zachwyciła (no i treść też).

„Bardzo, bardzo powoli rodzi się we mnie świadomość, że ja istnieję niezależnie od tych form, że jestem osobnym bytem. Dochodzę do stanu, że wiem kim jestem, że już nic nie muszę nikomu udowadniać, że biorę odpowiedzialność, dokonuję wyborów i nawet jak nie wszystko wychodzi perfekcyjnie, to czasem po prostu mam to w dupie.

„Świat po prostu nie jest idealny - zmęczenie nie zniknie; jak się chce wejść na szczyt, to te cholerne mięśnie będą boleć. 
Nie zaplanuję wszystkiego zawczasu, nie przewidzę nieoczekiwanego, nie zapobiegnę wszystkim nieszczęściom.”


Goldino, poproszę o adres na zimno_blog@interia.pl .

Ściskam Ciebie i wszystkie Komentatorki najserdeczniej!






wtorek, 17 lutego 2015

2.268 [O "Supermenkach" Debory L. Spar]


W podstawówce zaczytywałam tę książkę do upadłego – Godzinę pąsowej róży” Marii Krüger, urzekającą opowieść o wypadzie w przeszłość za sprawą magicznego triku. Anda, główna bohaterka, zostaje teleportowana w lata 80 XIX wieku i doświadcza na nastoletnim ciele, jak bardzo przyzwoita jest jej teraźniejszość (lata mniej więcej 60 XX w.), w której zamiast sztywnego gorsetu obowiązuje mini, a zamiast szybkiego ożenku są studia, zawody sportowe i różne obiecujące perspektywy (zgrzebny socjalizm powojennej Polski u Krüger nie istnieje).

Teraz czytałam to nieletnim i urzekło mnie coś innego – postać mianowicie Genowefci, wiernej pomocy domowej, krzątającej się po inteligenckim mieszkanku w gomułkowskiej Warszawie, a później (wcześniej …) po mieszczańskim domu z końca XIX wieku.

W latach 60 XX w. matka głównej bohaterki (i jeszcze dwójki jej rodzeństwa) jest lekarką, pracuje w szpitalu i przyjmuje pacjentki w domowym gabinecie. Matka pracuje zawodowo, więc zakupy, obiady i polerowanie parkietów scedowano na Genowefcię. Pomoc domowa jest logiczną konsekwencją pozadomowej pracy matki, nikt się pomocy domowej nie dziwi, dzieci żyją z nią na serdeczniejszej stopie, niż z własną rodzicielką. Identycznie jest zresztą w Karolci” tej samej autorki, lekturze dla klasy II, pierwsze wydanie - rok 1959. Tam nad prozą życia rodziny z jednym dzieckiem sprawuje pieczę ciotka Agata. Mama pracuje w biurze, jeździ po mieście autobusem i jest bardzo zajęta. Zanadto zajęta, żeby się absorbować przygotowywaniem posiłków, porządkami w mieszkaniu tudzież codziennym nadzorowaniem życia małej córeczki.

Myślę sobie, że trzeba było mieć fantastyczny tupet (szacunek, Mario Krüger!), żeby w latach 50 i 60 pisać w Polsce o pokojówkach tak, jakby to były murarki-przodowniczki. No, chyba że fantastyka dla dzieci łagodniej przechodziła przez cenzurę na Mysiej…

A lata 60 XX w. to dokładnie wtedy, kiedy Betty Friedan opublikowała The Feminine Mystique” („Mistykę kobiecości”, 1963; zaraz wyjaśnię tę woltę), wielostronicową – polskie wydanie ma ponad 500 stron - analizę miejsca i pozycji kobiet w amerykańskim społeczeństwie epoki „Mad Men’a”.

W tym czasie amerykański przemysł nie potrzebował już damskich dłoni (które ochoczo i ponieważ nie miały wyjścia skręcały bomby w czasie wojny), nie potrzebowały ich również biura – wyjąwszy ofertę dla sekretarek, byle niezamężnych. Kobiety miały się po ślubie (to nieuchronny element kobiecej biografii) oddalić do świetnie wyposażonych kuchni w malowniczych podmiejskich willach i się zająć zaspokajaniem mężowskich życzeń („niejeden fantastyczny lider wyszedł spod skrzydeł oddanej żony”). Oraz wychowywaniem dzieci.
Betty Friedan miała odwagę napisać, że to za mało, że kobiety z domów na przedmieściach mają aspiracje, plany i nadzieje sięgające dalej niż ze stołowego do zlewu.

… więc u nas te pokojówki dla pozadomowo pracujących kobiet i matek dzieciom (przynajmniej w dziecięco-młodzieżowej prozie Marii Krüger), a za wielką wodą „Mad Men”, wąska talia („twój mąż taką doceni”) i tysiąc dwieście zastosowań prodiża.

A później przyszły lata 70 (… i się urodziłam) i pewną Amerykankę, w przyszłości matkę trójki dzieci, urzekła reklama perfum Charlie. Elegancka blondynka przechadzała się w tej reklamie ulicą. Miała błyszczące włosy, wysokie szpilki i dopasowaną garsonkę, jedną ręką ujmowała rączkę perfekcyjnego dziecka, w drugiej dzierżyła aktówkę, idealna kobieta-matka w drodze do pracy w oparach perfum. Reklama nie wyjaśniała, gdzie po drodze do biura zostanie zdeponowane dziecko pachnącej rodzicielki, ani w jaki sposób osiągnąć perfekcyjną fryzurę, perfekcyjną figurę i niezasmarkanego brzdąca o świcie.

Wizja doskonałej kobiety z reklamy perfum skaziła duszę Debory L. Spar i jej amerykańskich sióstr, które miały dzieci w latach 90 XX w.



Nasze matki (i babki) w latach 60 i 70 co prawda nie zatrudniały masowo, jak w prozie Marii Krüger, pomocy domowych, ale dostały dostęp do żłobków i przedszkoli, miały pracę, w której nikt nie słyszał o całodobowej dyspozycyjności i nikt im nie sączył z „Trybuny Ludu”, z „Dziennika Telewizyjnego”, ani nawet z „Kobiety i Życia”, że dla dobra i życiowego powodzenia dzieci powinny się nimi osobiście zajmować przez całą dobę przynajmniej do 3 roku życia.
To nie jest pochwała realnego socjalizmu.
To jest krytyka współczesnego przekazu dotyczącego roli i znaczenia matki (i tylko matki jako jedynego rodzica!) w życiu dziecka. Tego „karm piersią-przyrządzaj ekologiczne posiłki-baw się z dzieckiem kreatywnie”.
A alternatywą dla Matki Polki jest Superwoman na rynku pracy. Idealna matka i świetna pracownica, zadbana, uśmiechnięta i dająca radę wszystkiemu.

Obie figury nie mają z feminizmem nic wspólnego. Do Amerykanek to dotarło to mniej więcej dziesięć lat wcześniej, niż nad Wisłę.

Bo w XXI w. u nas co prawda o perfumach Charlie nikt nie słyszał, ale opowieść o Tej Perfekcyjnej, która bez zadyszki łączy macierzyństwo i pracę oraz wygląda pięknie, z płaskim brzuchem, bujnym włosem, jędrną piersią to też nie tylko legenda miejska. Ten mit poważamy jak żaden inny. Prawda?
Nasze celebrytki ćwiczą brzuszki jeszcze na położnictwie, aktorki serialowe się wciskają w XS w poniedziałek po piątkowym porodzie cesarskim cięciem. Niektóre z gwiazdek w ósmym tygodniu pierwszej ciąży wiedzą nawet, że się da bezboleśnie połączyć macierzyństwo i zawód. Respekt.
Więc tym bardziej my, szare myszy!

Książka Debory L. Spar jest rażąco amerykańska w tym sensie, że historia się w niej rozwija jak nitka ze szpulki, artykuły prasowe i wystąpienia naukowe albo polityczne pchają rzeczywistość do przodu i tkają jednolitą opowieść o świecie, w co niekoniecznie wierzę. Warto jednak przeczytać, że to nie my pierwsze, my, tu i teraz czujemy sprzeciw wobec Idealnej Kobiety. Bo jej nie ma. Figura Idealnej jest kłamstwem i trucizną. Od Ameryki po Pcim.

W prawdziwym życiu zamiast oparów „Charliego” jest zmęczenie i zniechęcenie, są chwile radości, a reszta to gonitwa. Jest świat urządzony tak, że troska o dzieci i dom nie ma równorzędnej wartości z pracą zawodową i nie stanowi w tej pracy żadnego argumentu.

Matka Andy z „Godziny pąsowej róży” miała – dzięki Genowefci - całkiem znośne życie w gomułkowskiej Warszawie. Po pracy szła z mężem do kina, a nie zaprzęgała się w kierat. Ja raczej nie zniosłabym stałej obecności innej dorosłej kobiety w domu (nawet za cenę kina kilka razy w tygodniu albo koncertu), zresztą – epoka subretek jest już raczej historyczna. Więc jeżeli nie pokojówki to co?

Raczej wyłącznie inny świat, bo nie o taki jak ten teraz walczyły sufrażystki.



Tytułem anegdoty na koniec, to z zawodowego punktu widzenia ujął mnie kawałek o prawniczce Jill (str. 295 i nast. „Supermenek”). Jill miała fantastyczne wyniki na studiach, pracowała przy ochronie Białego Domu, wyszła za mąż za Paula, w przyszłości ortopedę, po ślubie urodziła troje dzieci. A później …

„Jill otworzyła niewielką prywatną kancelarią. Zatrudnili sympatyczną nianię. Potem wszystko zaczęło się psuć. Paul ciągle brał dyżury, w nocy i w weekendy. Jill zostawała z dziećmi, sprawunkami i prowadzeniem domu. Trafiały się jej ciekawe sprawy, ale nie mogła przyjąć do kancelarii partnerów, a jej samej, zajętej dziećmi, zostawało na pracę jedynie 50 godzin w tygodniu. To znacznie ograniczało możliwości.”

Ostatecznie Jill zrezygnowała z praktykowania zawodu i zajęła się pomocą „przy sekcji tenisowej jej synów”. Po latach dzieci odeszły z domu, ten stał się pusty, a Jill wypełnia przestrzeń podróżami i siłownią. Został jej żal za karierą, której nigdy nie doświadczyła.

Nie wiem jakim cudem pracując 50 godzin w tygodniu (to zdaje się po 10 godzin dziennie, nie licząc dojazdów …) Jill dawała radę sprawunkom, prowadzeniu domu oraz kiedy zajmowała się dziećmi. Amerykańska doba jest, kto wie, w jakichś innych jednostkach, w galonach albo w uncjach i potrzebny byłby przelicznik. Ale abstrahując od tego mało istotnego detalu – czy nie byłoby miło, żeby Jill mogła praktykować z sukcesem swój zawód (przez mniej niż 50 godzin w tygodniu …) i połączyć to z sekcją tenisową synów? I z obiadem dla małolatów? Oraz książką, siłownią i kinem dla siebie?
Żeby rodzicielstwo nie oznaczało wyrzeczenia, rezygnacji z własnych planów, aspiracji i ambicji?

Mam wrażenie, że najpoważniejszy postulat „Supermenek”, wyartykułowany w sumie dość słabo i niejednoznacznie to przesłanie, że nieodzowna jest zmiana świata, ukobiecenie go, przesunięcie akcentów. Bo cóż innego zostaje, jeżeli masowy powrót kobiet w zacisze domowe nie jest już możliwy (… bo o tym już u Betty Friedan …), a idealne łączenie macierzyństwa i pracy pozadomowej to mit?

----------------------------------

Jutro w Warszawie, w barzeStudio o 19:00 rozmowa o „Supermenkach”. W panelu dyskusyjnym same fantastyczne prelegentki!

----------------------------------

Czytelniczki i Czytelnicy,
mam od dziewczyn z „Poradni K” jeden egzemplarz „Supermenek” do oddania.
Proszę, napiszcie o fenomenie Perfekcyjnej. Nie będę oceniać treści, skupię się na formie.

Komu, komu „Supermenki”, komu? Czekam do niedzieli, 22 lutego.