sobota, 8 stycznia 2011

1.947

Święta Wieża jest jak pionowy znak nawigacyjny na dystansie między Krakowem a Poznaniem.
Jest 16:53. „Częstochowa – esemesuje Pani. – 300 km do domu”.
Jest 18:59. „Jesteśmy w Łodzi”.
O 22:03 autobus się wtacza na szkolne podwórze, dzieci ospale machają zza szyb, rodzice się tłoczą na oblodzonym trotuarze. Nowy Człowiek schodzi po stopniach pojazdu z czapką zsuniętą na twarz.
- Czy jest tutaj mój tata? – pyta nieprzytomnie.
- Nie, - odpowiadam. – za to jestem ja.
Nowy Człowiek nieuśmiecha się blado.
Śpiewająco dał radę, wyjąwszy przyjmowanie pokarmów.

-----------------------------------------------------------------------

Kilka godzin wcześniej wychodzimy z Erną z przedszkola, jest jasno.
- Patrz, – mówię. - jasno.
Erna patrzy.
- Czy to znaczy, że jusz jutjo jest wiosna? – pyta z dziewczyńskim, pięciolatkowym entuzjazmem.

-----------------------------------------------------------------------

- A Erna się dobrze spisywała jako Najważniejszy Maluch? – chce wiedzieć Nowy Człowiek.
Rozgorączkowanym– w sensie literalnym – wzrokiem omiata podłogi i ściany.
- Mówiąc prawdę, - odpowiadam. - nie za bardzo.
Lista obowiązków Najważniejszego Malucha, przedyktowana przez Nowego Człowieka przed wyjazdem na białą szkołę była praktycznie niewykonalna. Począwszy od obligatoryjnego wnoszenia Silnego po schodach za każdym razem, skończywszy na regularnych wartach przed nowoczłowieczym pokojem i sprawowaniu kurateli nad integralnością zabawek.
- Wiedziałem, - wzdycha Nowy Człowiek. - tak już bywa z tymi dziewczynkami. Nigdy się dobrze nie spisują.
Łypię sugestywnie. Nowy Człowiek macha ręką.
- Nooo, nieee … - jęczy. – stara matka się świetnie spisała
Przeszłam do kolejnego poziomu gry, sensownie zarządzałam funduszami, rozmnożyłam strategiczne zwierzaki. Brawo.
Oddalam się na zasłużoną labę.

-----------------------------------------------------------------------

Wracamy z Erną do domu przez dziury w jezdniach, przez kałuże i miejscowe oblodzenia. Zmierzcha, Ernie głowa opada ze znużenia. Bliska wiosna ją jednak zaintrygowała.
- To znaczy, – pyta z wysiłkiem. –
że już jód … zaczyna sie … pocić?
- To znaczy
, – powtarza, coś jej nie zagrało. – że już jód … zaczyna sie … rozmnażać?
O, języku pułapek!


Kiedy czeszę włosy Erny przed spaniem, ta trąca mnie wierzchem dłoni:
- Mama, - zwraca mi uwagę. – a widzisz, że ja nie płacze przy czesaniu?
Widzę, kiwam twierdząco.
Silny szepce swoim czystym sopranem:
- Mama!
- … tyjko jobie taką minkę, - ciągnie Erna i przerażająco wykrzywia twarz. – a minka nie ma znaczenia przy czesaniu!
Silny słodkim dyszkantem intonuje:
- MAMA!








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz