sobota, 7 maja 2011

1.984

Zdążyłam na wyjmowanie wymytych z kąpieli. Przejęłam w locie drugi z trzech ręczników.
Po kolei miziałam roześmiane, rumiane policzki.
Fajne to ;))))



Ojciec Dzieciom bohatersko i bez strat w zespole pełnoletnich przeszedł etap „podawanie ciepłego posiłku”, etap „zabawy i gry w grupach wiekowych”, etap „zaganianie nielatów do łazienki”, wreszcie - etap „ablucje i mycie zębów”.
Bez wątpienia zarobił mocne cztery tysiące punktów do ojcowskiego zbawienia.

Kiedy wróciłam, trzy małoletnie głosy przekrzykiwały się radośnie. Chlapnięcia, pluski i piski, Ojciec Dzieciom karkołomnie manewrował kolorowym ręcznikiem wśród fontann śmiechu i kaskad mydlin.
Na nowoczłowiecze pytanie, gdzie byłam, bez wahania odrzekłam, że w kinie. Kłamliwa wersja o nadmiarze obowiązków zawodowych byłaby niegodna, wręcz obrzydliwa. Tym bardziej w kontekście filmu, na który się urwałam od macierzyństwa.
A byłam na rzeczy smutnej i pogrążającej, wbrew pełnym optymizmu recenzjom.


[Tutaj zwięzłe podziękowania dla Gutek Film za zaproszenie. Spodobał mi się niezobowiązujący charakter tego sponsoringu. Zarys fabuły też wydał mi się atrakcyjny.]



Później opowiedziałam nielatom [bukolicznie skłębionym na dużym łóżku w miękkich piżamkach, wśród puszystych kocyków] o znękanej życiem pięćdziesięcioletniej matce dwóch synów, solidnej żonie męża, o jej życiu poświęconym innym. Wreszcie – o puzzlach, które układała, jak mistrzyni.

Nie mogę się otrząsnąć z tego filmu, mój ogląd sprawy jest taki, że fabuła wcale nie niesie nadziei na zmianę życia.

Jestem pewna, że wiem, co się stało, kiedy na pustej łące porośniętej soczystą trawą zapadł zmrok (na łące kończy się akcja filmu).



Maria del Carmen spakowała wiklinowy kosz. Ogryzek z fantazją przerzuciła przez ramię i wróciła do ciasnego mieszkania, z którego wkrótce wyprowadził się najpierw jeden a później drugi syn. Maria coraz rzadziej układała puzzle, za to już nigdy nie zapomniała kupić sera dla męża. Jej ciasny pokój wygospodarowany na azyl do układania puzzli znowu zarósł nalotem z niepotrzebnych gratów, które było żal ekspediować na śmietnik.
Z początku, bywało, otwierała jeszcze kasetkę na nici, w której ukryła bilet do Niemiec i przeciągała palcami po śliskiej okładce z logo linii lotniczych. Z biegiem czasu zapomniała o bilecie.
Już nigdy nie pomalowała paznokci krwistoczerwoną emalią.
A nigdy, to nigdy.

Ten film nie jest o zmianie życia, on jest o uchyleniu drzwi na potencjalną możliwość zmiany i o natychmiastowym ich zatrzaśnięciu.

Między bohaterką a jej przypadkowym romeo nie ma żadnego płomienia, gorzej – nie ma nawet iskry, nie przechodzi żadne niewerbalne damsko-męskie porozumienie. W pozamałżeńskiej scenie (niepełnoletni Czytacze zamykają oczy) erotycznej bohaterka kurczowo zaciska pięści i nie jest to efekt spazmu rozkoszy, ale zawstydzający mnie, widza lęk, jest przemoc. Czuję się źle, czuję się, jak wojerysta i wcale nie chcę już tego dalej widzieć, chcę zamiast oryginału zobaczyć amerykański remake, niech realia wyładnieją, zatęchłe klitki, w których mieszka Maria z rodziną niech będą podmiejskim domkiem z lukru i z MDF-u, chcę kolorowych mebelków, męczy mnie stylistyka późnych lat siedemdziesiątych.

Bohaterka jest autystką, jest małą Marynią zaklętą w życie starzejącej się kobiety, jej drobne, jędrne ciało nie współgra z pociętą bruzdami twarzą, nadal piękną.
Maria del Carmen boi się męża.
Kiedy ten, brzuchaty, łysawy, rubaszny rozpiera się w miękkim fotelu przed telewizorem i beztrosko rechoce, ona przysiada na brzeżku twardego krzesła, trochę na ukos, jakby zaraz miała lecieć (a przecież moczy stopy w misce).
Resztką sił, wyczerpana obsługiwaniem gości zdobi swój własny tort urodzinowy jakąś dziecinną posypką (nikt go później nie chce jeść), kroi pieczeń, zmiata okruchy i resztki potłuczonego talerza.
Zniknęła w codziennych służebnych rytuałach.

Być może nie umiem się wczuć, ale twierdzę, że jej nowa pasja, co prawda przez chwilę ją pochłania i daje przyjemność, ale nie na tyle, żeby Maria zechciała postawić na szali więcej, niż kilka popołudni spędzonych z romeo, zamiast w domowym zaciszu. Maria odmawia też wyraźnej prośbie starszego syna, twierdzi, że w czasie, którego chce od niej dziecko ma własne zajęcia i tutaj widzę jakąś kulminację rewolty, spóźnioną o dwadzieścia pięć lat i niepotrzebną, bo syna za chwile z nią nie będzie, odejdzie do własnego życia, zostanie gorycz.

I o tym są „Puzzle”, o tym, że jest za późno, a nie, że zawsze jest czas. Są raczej o czasie, który nieubłaganie nas zjada, wciśniętych w ciasne formy powinności/obowiązków i stereotypów. Są też o tym, że nie należy się zgubić na początku dorosłego/małżeńskiego/macierzyńskiego życia. Szukanie kawałków siebie dopiero po pięćdziesiątce może być skazane na fiasko. W miejscu na „ja” z dużym prawdopodobieństwem znajdzie się wówczas „nic”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz