Jestem zmęczona.
Nie wiem, czy Tadeusz Mazowiecki byłby za referendum. Nie mam cienia tej niewzruszonej pewności, którą epatuje Janusz
Palikot.
Nie mam pojęcia, czego chciałby Tadeusz
Mazowiecki. O czym marzy Zygmunt Bauman. Co o sześciolatkach w polskiej szkole
sądzi papież Franciszek.
Estetyka politycznej dyskusji wokół skrócenia
wczesnoszkolnej edukacji mnie mierzi.
…referendum
będzie, tym razem tylko w sprawie sześciolatków, obiecuje Jaros …
Ależ wisi mię to.
Zmęczyliście mnie wszyscy, panie i panowie
polityczni.
Na koniec - irytuje mnie też robienie z
Elbanowskich groteskowych fanatyków, donkiszotowskich przywódców żałosnej armii
matek-histeryczek.
Niezależnie od tego, ile Elbanowscy mają
dzieci i ile zarobili na fundacji i jakie to dla nich jest finansowo i
medialnie korzystne, niezależnie od tego wszystkiego - poświęcili czas i
energię na akcję, która była ważna dla miliona obywateli.
Dla mnie osobiście.
***
Niewiele dni temu czytałam o podatkach w
Norwegii, materiał Katarzyny Brejwo w „Dużym Formacie”. Autorka rozmawiała między
innymi z Hilde Myrberg, „jedną z najlepiej zarabiających kobiet z kadry
menedżerskiej w Norwegii”.
W którymś momencie reporterka zadaje
pytanie o wysokość norweskich podatków.
51 procent mówi Myrberg.
To
dużo, rzecze żurnalistka. W Polsce, dodaje, ci którzy
dużo zarabiają na pewno nie oddaliby połowy pensji państwu.
- Naprawdę? – Hilde unosi brew ze
zdziwienia. – Ale przecież dokładamy się do wspólnego dobra. Moje córki
chodziły do państwowych szkół, teraz studiują w państwowych uczelniach. Mamy
darmową opiekę zdrowotną. Dobrą komunikację miejską. Dobry system opieki
społecznej, dzięki któremu wszyscy mogą żyć na przyzwoitym poziomie.
Zastanawiam się, czy wiedza o tym, że są
państwa działające dla obywateli jest
odświeżająca, czy – przeciwnie – przygnębiająca.
Dzisiaj ostatecznie stawiam na
przygnębienie.
***
Dokładamy się do wspólnego dobra, o
płaceniu podatków mówi Hilde Myrberg.
Wspólne dobro.
Godny politowania związek wyrazowy.
Wspólne dobro, które wynika z tego, że
obywatele się nie migają od podatków, a rządzący sensownie dystrybuują środki
publiczne.
Ekwiwalentem polskiego wspólnego dobra jest wspólne piekiełko?
Taka alienacja rządzących, że nic nie może
zachwiać ich nieugiętej pewności, że wiedzą lepiej od utrzymujących ich obywateli?
Nie chodziło przecież o to cholerne
referendum, o niemożliwy do przełożenia na język ustaw zestaw pytań. Grube
pliki złotówek można przeznaczyć na sensowniejsze cele.
Chodziło zdaje się wyłącznie o wzięcie pod
uwagę głosu zainteresowanych.
Jeżeli milion odrzuca reformę dotyczącą
czterech milionów, to chyba jednak jest coś na rzeczy?
Zresztą, po co referendum, skoro odpowiedź
zainteresowanych jest już na listach podpisów?
Mam wrażenie, że sprawę można było
rozwiązać na wiele satysfakcjonujących wnioskodawców sposobów. Przychodzi mi do
głowy koordynowana przez MEN konsultacja społeczna na poziomie przedszkoli i
szkół podstawowych, rozpytanie rodziców o opinie (jeżeli dla decydentów votum
nieufności dla reformy szkolnej w postaci miliona autografów to nadal było niewiele).
Ale nie, MEN, zasiedlające rejony Olimpu się sztachnęło ambrozją i przeczołgało dyrektorów szkół na okoliczność obecności w klasach
dywanika.
Mamy dywaniki, mówią chórem dyrektorzy. Jesteśmy
przygotowani na przyjęcie rzesz dzieci.
Zdyskredytowaliśmy krytyków, zaciera
rączki MEN.
Męczy mnie to.
Męczy mnie przerzucanie ciężaru odpowiedzialności
za edukację na rodziców.
(a „wspólne dobro” pobrzmiewa niczym chochołowy
refren)
Gadka o całodziennej opiece w przedszkolu w
kontraście do świetlicy i nauki na trzy zmiany w szkole podstawowej wydaje się
taka gospodarska wobec oświeconej
narracji MEN, wyrównywania szans, europeizacji
et caetera.
Słuchajcie, a jak Wy to robicie?
Kto prowadzi Waszych sześciolatków do
pierwszej klasy na jedenastą i kto ich odbiera po czterech godzinach?
[Podoba mi się komentarz
pod poprzednią notką w klimacie „wygodni rodzice wolą odebrać wybawione i
nakarmione dziecko po pracy z przedszkola, zamiast się nim zająć jak trzeba”. Gdyby
się ów komć nie pojawił, sama musiałabym go napisać. To w końcu dyżurny
argument z forów około-rodzicielskich.
Rodzice, zajmijcie się
swoimi dziećmi.
Przedszkole – nie dłużej
niż cztery godziny dziennie, więcej mogłoby zaszkodzić delikatnej psychice nieletniego.
Szkoła podobnie.
Rodzice, od czego innego
jesteście, jak nie tego, żeby budować więź z tymi, których sobie narodziliście?
Co do zasady się oczywiście
zgadzam, aczkolwiek mam wrażenie, że części z nas, rodziców, środki na
opłacenie podatków nie spadają z nieba. I przez to, że nie spadają, uniemożliwiają
całodobowe zajmowanie się dzieckiem.
Zabawne, że argument opieki w kontekście placówek
dydaktycznych jest aktualny wyłącznie do końca przedszkola.
Czyż nie?]
… a w kwestii meritum.
Jako matka świeżego czwartoklasisty (w
wieku dziesięciu lat) jestem grubo sceptyczna co do wszechstronnego sukcesu w
czwartej klasie mojej własnej - za dwa lata - dziewięciolatki. Nie wierzę tym,
którzy twierdzą, że przejście z trzeciej do czwartej nie jest edukacyjnym i
organizacyjnym skokiem na główkę. No jest, kurcze, jest.
Moje własne, środkowe dziecko kroczące
przez edukację w rytm „sześciolatki do pierwszej” nie jest mniej zdolne od
tego, które było w pierwszej w wieku 7. Ale wchodzą w grę takie duperele jak umiejętność
dłuższego skupienia się, pilność, odporność na stres (zamiast kolorowych kropek
i ocen opisowych – JEDYNKI).
Przeżyjemy to, jasne.
Okupimy łzami i potem, ale damy radę.
Tylko w imię czego?
Cóż, nie mogę się wprost doczekać września
2015.
Jedna dziewięciolatka w czwartej klasie i
jeden sześciolatek w pierwszej, myślę, że znajdę masę czasu na jogę, jogging oraz czytanie poezji.
... ale czyż nie tego chciałam, być wszechstronnie zajętą, kiedy rodziłam tutejszemu państwu troje podatników?
... ale czyż nie tego chciałam, być wszechstronnie zajętą, kiedy rodziłam tutejszemu państwu troje podatników?
Jak to często bywa, mogę się pod Tobą podpisać obiema rękami...
OdpowiedzUsuńOd siebie dodam tylko, że od wielu lat mam wrażenie, że żyję w krainie absurdu. I dlatego m.in. nie mam ochoty dawać do rąk moich ciężko zarobionych pieniędzy ludziom, którzy zarządzają nimi w bezsensowny sposób.
Pozdrawiam ciepło,
"mimowszystko" - mama 9-latki w trzeciej klasie i młodszej pociechy, szczęśliwie urodzonej w drugiej połowie roku 2008.
I - nawiasem - była sześciolatka w pierwszej, z WYBORU, nie z przymusu.
Myślę sobie, że w tej całej dyskusji niepotrzebnie porusza się pewne sprawy i podaje je za argumenty. Przez co pozostałe tracą na wartości i wydają się tylko jakimś rzeczywiście histerycznym krzykiem. W kwestii posyłania sześciolatków do szkół ważne są dwa tylko argumenty i ich trzeba było się od początku trzymać (co nie oznacza oczywiście, że to by coś dało). Po pierwsze - brak przygotowania placówek do przyjęcia i edukacji maluchów (nieprzytosowane budynki, brak odpowiedniej opieki psychologicznej, brak świetlic z prawdziwego zdarzenia, które zajęłyby się maluchami do czasu przyjścia rodziców z pracy), agresja wśród dzieci i młodzieży i brak dostatecznych narzędzi, by ją zwalczać itd). Po drugie - brak możliwości wyboru. Zgadzam się - jedne dzieci są całkiem niedostosowane jeszcze do pewnego rygoru itd - wówczas rodzic, który najlepiej zna swoje dziecko POWINIEN MIEĆ WYBÓR, czy chce posyłać dziecko do szkoły, czy nie. Jak zdolne, bystre i dobrze rozwinięte, chce się uczyć, umie czytać (ja umiałam płynnie czytać w wieku pięciu lat i w zerówce oraz w pierwszej klasie okrutnie się nudziłam) - niech idzie do szkoły, nie ma problemu. Te dwa argumenty winny być cały czas podnoszone, nie żadne inne, które trochę jednak, bądźmy szczerzy ośmieszają sens całej potyczki o te nasze sześciolatki. Przykład? Ano ten, który podniosłaś w swoim poście, że takie to straszne, że już dziewięciolatek będzie miał OCENY, a nie kropeczki, chmurki i oceny opisowe (pracowałam w szkole i wiem, jak były pisane takie oceny). No Kochani - przecież my od pierwszej klasy mieliśmy oceny i nijak to chyba nie spowodowało naszego cofnięcia się w rozwoju. Śmiem twierdzić, że to ogromnym błędem i głupotą, było odejście od normalnych ocen i wciskanie na siłę przedszkola do klas I-III. Nawiasem mówiąc, w moim rodzinnym miasteczku w szkołach są normalne oceny od klasy pierwszej i jakoś dzieci żyją i funkcjonują.
OdpowiedzUsuńPrzez tego typu argumenty, słusznie zauważają niektórzy, że wybrzmiewa z tego jakaś histeria i niewyobrażalna, szkodliwa nadopiekuńczość oraz przedstawianie szkoły jako więzienia o zaostrzonym rygorze, który powoduje nieodwracalne traumy i fobie szkolne, a dzieci sześcioletnie jako ledwo wyrwane z pieluch maleństwa. Może zatem, skoro referendum nie wyszło, warto powalczyć o superświetlice? O lepszą organizację? O to, by w szkołach było bezpiecznie? Jako była nauczycielka również mam opinię, że rodzice zbyt często (nie wszyscy!!!) zwalają na szkołę całkowity ciężar opieki i wychowania. W mojej szkole było oratorium prowadzone przez zakonnice. Dzieci były przyprowadzane o 7.00, tam jadły śniadanie, II śniadanie, były odprowadzane do klas, po lekcjach jadły obiad, odrabiały lekcje (nauczyciele pomagali w ramach wolontariatu, ja też), potem jadły podwieczorek/szły do kina/do muzeum, a następnie przychodzili po nie rodzice. Oratorium było bezpłatne. Dla wielu rodziców było to bardzo wygodne. Szczytem szczytów była stała grupa dzieci, które my, nauczyciele, musieliśmy odprowadzać do domu nierzadko po godzinie 18.00 (przypominam, że w szkole dzieciak był od 7.00). Drzwi otwierała nam.....mamusia. Która nie miała czasu przyjść pod dziecko, bo chciała zrobić kolację/zakupy/iść do dentysty.
Też mogłam powiedzieć - a ja? Co z moimi dziećmi? Co z moim czasem? Żal nam było dzieciaków, przepychanki z rodzicem zaszkodziłyby tylko im, bo albo szwendałyby się po sąsiadach, albo nie wiem, co.
Myślę, że nie ma co generalizować w dwie strony, tylko próbować rozwiązać powstały problem, przez rzeczową dyskusję, pozbawioną emocji i jakichś subiektywnych odczuć czy wyobrażeń. Jeszcze nie masz tego ucznia w IV klasie, ale już się zamartwiasz na zapas. I to jest ten problem, o którym piszę. :) Pozdrawiam serdecznie. :)
żeby nie pisać tylko wtedy, kiedy się nie zgadzam- zgadzam się z Asią :) całkowicie.
Usuńfakt, w tej dyskusji zapomina się często, że nauczyciele też mają dzieci)) też są po tej stronie i jak świat światem bardziej zajmują ich problemy cudzych, niż własnych pociech.
Usuńa poza tym wszechobecna arogancja władzy!! obezwładnia mnie całkowicie!
Oglądam sobie "House of Cards" - jak się kreuje rzeczywistość polityczno-medialną. I akurat jest o ustawie edukacyjnej, więc czuję się na czasie.
OdpowiedzUsuńMuszę powiedzieć, że już poza meritum sprawy, które bardzo mnie obchodzi osobiście, bo dwoje dzieci mych ma pójść w rocznikach 150%, to czuję się opuszczona przez a) partię na którą głosowałam, b) media, które czytałam/słuchałam. Nie ma w ogóle merytorycznej dyskusji. Jest jakieś przekrzykiwanie się, że polskie dzieci nie są głupie. Jest jakiś bełkot o szansach edukacyjnych. Jest oblewanie pomyjami Elbanowskich, a argument że mają sześcioro dzieci ma ich ostatecznie zdyskredytować (przypominam, że np. prezydent Komorowski też ma ich gromadę i nikt z tego powodu nie uważa go za fanatyka). Przeciwników reformy na zmianę okłada się "rozhisteryzowanymi mamuśkami z klasy średniej" i "ciemnym ludem". Mówi się, że reforma jest zmianą na lepsze, a potem na argumenty, że ta zmiana jakoś wygląda "na gorsze" się mówi, że "oj tam, a ja chodziłem na dwie zmiany do 40 osobowej klasy". Strasznie przykre, bo zmiany idą na gorsze, najwyraźniej z oszczędności i z chęci polepszenia sobie statystyk, a nawet nie ma rozsądnego głosu w tej sprawie, tylko ciągłe "szkoły są przygotowane" "a właśnie nie są pryzgotowane" - przy czym nikt nie określił, co to oznacza.
Bardzo cieszy mnie ta opinia i zgadzam się z nią w 100 procentach. Też głosowałam na PO, też czytam tygodniki, które na hurrra popierają reformę i też wkurza mnie traktowanie przeciwników posyłania dzieci sześcioletnich do I klasy jako idiotów. Zmiana jest na gorsze i dla każdego myślącego człowieka jest to oczywiste. Ile procent dzieci sześcioletnich ma wady wymowy? Nie wiem, nie dotarłam do statystyk, ale w grupie 25 osoboej w przedszkolu mojego dziecka 18 chodzi na logopedię. W szkole są zajęcia logopedyczne, 45 minut w tygodniu dla 12 osobowej grupy dzieci z najrożniejszymi wadami. Ostatnio byłam na zebraniu u mojego drugoklasisty i usłyszałam od nauczycielki zaskakujący tekst. Klasa syna jest mieszana, połowa dzieci poszła do szkoły wcześniej i te dzieci przepięknie, płynnie czytają. ALe nie rozumieją tekstu przeczytanego! Mój syn w niektórych, dłuższych słowach składa litery, nie czyta płynnie, tak "szczeka" ale każdy tekst przeczytany rozumie. Czy tak jest zawsze? Pewnie nie. Ale dało mi to trochę do myslenia.
UsuńMasz rację, ze wszech miar, zimno, masz smutną rację...
OdpowiedzUsuńDodam trzy grosze ze swojego podwórka. Jestem mamą dziecka, które na ten świat przyszło pod koniec roku 2003, z wagą 1300 gram. Gdyby dziecko urodziło się o czasie, padło by na połowę stycznia 2004, czyli do szkoły dziecko poszłoby rok później. Trzy pierwsze miesiące taki maluch leży w inkubatorze i walczy o życie, potem walczy o zdrowie, bo walka o życie ma swoją cenę.
Dostajesz dziecko mające trzy/cztery miesięce do domu i zaczynasz od zera. Dziecko nie trzyma główki, boi się dotyku. Reparacja, kompensacja, rehabilitacja, wszesne wspomaganie - cyrk na kółkach.
NIE WYOBRAŻAM SOBIE, by moje dziecko miało pójść wcześniej do szkoły i że nie decyduję o tym ja i znający dziecko psycholog. Mam w nosie ilość opanowanych literek, ras psów i dopasowanych stolic do państw. Dojrzałość EMOCJONALNA i SPOŁECZNA to absolutna podstawa.
Bardzo współczuję rodzicom wszystkich maluchów-wcześniaków; mój miał to szczęście, że poszedł do szkoły jako siedmiolatek (wahałam się chwilę, czy nie odroczyć go o rok). Czytał i pisał przed skończeniem pięciu lat, co zwisało mi, że zacytuję klasyka, dorodnym kalafiorem, bo to było ważne najmniej...
:*
Jeszcze nigdy tak wyraźnie nie dano mi do zrozumienia, że dla rządzących jestem nikim.
OdpowiedzUsuńA jeśli dojdzie do tego opieka nad schorowanymi rodzicami (bo i takie sytuacje się zdarzają), to z własną karierą można się pożegnać. Tak sobie "poradziłam" z dziećmi "na jedenastą po czterech godzinach". Mąż zarabia na godziwe życie.
OdpowiedzUsuńIgnorancja politycznych dla obywateli jest niewybaczalna. Jakie narzędzia mamy jeszcze w rękach? Nie głosować?
Najistotniejsze dla mnie zdanie, które wyraża także moje odczucia: "Zresztą, po co referendum, skoro odpowiedź zainteresowanych jest już na listach podpisów?". A co do stwierdzenia komentującej moniki mimo-za: jakie narzędzia mamy w rękach? itd.... to chciałabym zapytać: jak to nie głosować? Moim zdaniem - GŁOSOWAĆ, ale inaczej. Pozdrawiam. Ewa
OdpowiedzUsuńObca mi sytuacja polska, ale jednym z glownych argumentow, by ewakuowac sie z Wyspy byl ten bzdurny, szkolny, mundurkowy obowiazek dla dzieci od lat czterech oraz co za tym idzie, zintensyfikowane wysilki naszej opiekunki, by trzylatki wdrazac do nauki liczenia i czytania. W Badenii moge Dyni te szkole odroczyc zdaje sie nawet do siodmego roku zycia. Na Wyspie fascynowaly mnie przedszkola otwarte miedzy 9 a 12, czy szkoly zajmujace czas dzieciom od 9 do 13 (i tylko od dobrej woli szkoly lub statusu finansowego matki - najlepiej rozwiedziona, samotna i bezrobotna - zalezalo, czy szkola to dziecko przechowa do siedemnastej, gdy zwykli, placacy podatki obywatele koncza prace). Jeslis nie mial babki, czy dziadka, by dziecko odebrac, trzeba bylo zyc na lasce opiekunek, ktorym czasem nawet nie wystarczalo, ze czlowiek chcial placic podwojne stawki, by dziecko dowozily lub odbieraly.
OdpowiedzUsuńW Badenii ponoc wcale nie jest lepiej, przedszkole, ktore wybralismy nakazuje nam dziecko odebrac o trzeciej. A gdybysmy oboje pracowali? Plus parcie spoleczne, ze dziecko do trzeciego roku zycia winno koniecznie zostac z matka...
I dlatego zabulgotalam od tego bezdennie durnego komentarza pod poprzednim postem, tego, ktory cytujesz... przedstawiciele ludzkosci, co cierpicie na jakies dwubiegunowe zaburzenie osobowosci, zmiencie lekarza, tudziez leczcie sie na nogi, bo na glowe juz za pozno. Jesli zostaje w domu z dzieckiem to slysze, ze pasozytuje na systemie, jesli chce pokornie chodzic do pracy, by placic na system dowiaduje sie, ze jestem wygodnym rodzicem, ktory nie zajmuje sie dziecmi tak jak trzeba? Litosci.
Mnie trafia szlag. Bo mamy przedszkole, gdzie dziecko jest dobrze 'zaopiekowane' od 8 do 17 i gdzie uczy się o wiele więcej o świecie i radzenia sobie w życiu niż w opcji 4 godziny nauki liter + 5 godzin w parszywej świetlicy-przechowalni (opcja dziecka sąsiadów, nasza wizja na niedaleką przyszłość). I do diaska, zupełnie nie mogę pojąć dlaczego mi nie wolno wybrać tego co lepsze dla mojego dziecka?!?
OdpowiedzUsuńW imię czego musi być ta świetlica? Dlaczego sześciolatek nie może sobie piec chleba, hodować kwiatki, liczyć do 10000, ważyć, przelewać, mierzyć, przesypywać, wyszywać, czytać o czym chce - tak jak to robi teraz, jako czterolatek? Dlaczego pięciolatkom się programowo odmawia dostępu do liter, kiedy one właśnie akurat wtedy się do tego garną z zapałem neofity-fanatyka? A potem sześciolatki muszą ogarnąć i siedzenie w ławkach i dzwonki i te literki i obligatoryjne ślęczenie nad 'zadanym'? Dlaczego nie wolno mi podążać za rozwojem dziecka, tylko tutaj przyciąć, tam dowalić? Kraj, w którym odbiera mi się prawo wyboru życia tak jak chcę (bez krzywdzenia innych) przestaje być 'moim'. Po raz pierwszy w życiu pomyślałam o emigracji... tylko dokąd? Państwa Drożdża* próżno szukam na mapach... ;) (*napisałam 'Kaczego', ale kojarzy się to co najmniej dwuznacznie)