Zwykle nie czytam dodatków sportowych, ale dzisiaj miasto stało. Przejrzałam w korku wydanie główne, przekartkowałam dodatek lokalny, dotarłam do wiadomości sportowych, na ostatniej stronie jaśniał łagodny uśmiech Przystojnej Pani Prezes. Tekst wokół zdjęcia czytałam niedbale między kolejnymi światłami, same złote myśli, jak to w dodatku o kopaniu. Nagle [aż tu nagle!] krzyknęło do mnie zdanie:
- Tę rewolucję prowadzi nie generał obwieszony orderami, a piękna młoda kobieta – stwierdził [bydgoski dziennikarz Józef Herold].
Abstrahuję od merytorycznych kompetencji Pani Prezes, nie znam ich, nie mam narzędzi do oceny, zresztą – kompetencje wyjściowe nie wydają się ważne. Pani Prezes reprezentuje kapitał zainwestowany w „Wartę”, co w normalnych okolicznościach rynkowych jest wystarczającą legitymizacją [abstrahuję od słuszności tego, celowości i tak dalej]. Teraz powinna coś zrobić, czegoś dokonać albo coś zawalić, żeby to poddać ocenie, powinno dać jej się czas.
Okoliczności, że jest młoda i piękna to fakty.
Ale nie rozumiem i bulwersuje mnie i nie ma we mnie zgody na omawianie walorów ciała Pani Prezes w kontekście jej pracy.
Gdyby była Przystojnym Panem Prezesem nikt nie ośmieliłby się zwrócić na głos uwagi, że ma profil i uśmiech, jak Brad Pitt.
I że jest Tak Powabny, że paniom w jego towarzystwie miękną kolana.
Natomiast omawianie zalet kobiecej figury, urody, uroku i roztaczanej aury w kontekście pracy nie budzi sprzeciwów. Ba, wydaje się nawet zabawne. Wpisuje się wręcz w ten szarmancki/sarmacki sznyt . W ów podawany paniusi na odchodnym płaszczyk. W tę rączkę dociągniętą do męskich ust kosztem wyrwania ręki ze stawu i żarliwie ucałowaną.
Więc proszę nie wpisywać w ukrytych komentarzach tekstów w stylu, że „ja uważam, że w naszym kraju są spełnione wszystkie postulaty równościowe, a pozycja kobiet jest dokładnie taka sama, jak facetów, albowiem mój mąż wstaje do dziecinnych smarków nad ranem”.
Bo nie są spełnione te nieszczęsne postulaty.
Bo męskocentryczna mentalność to fakt.
[W tym miejscu Nowy Człowiek zamachałby rękami, wzruszył ramionami, westchnąłby z emfazą.
- Spokojnie, spokojnie, - rzekłby. – git, mamuś.]
Więc git/kit.
Dobranoc.
poniedziałek, 28 lutego 2011
sobota, 26 lutego 2011
1.963
Jest takie miejsce na drodze między domem a przedszkolem, park pokryty zszarzałym śniegiem, w którym, kiedy je mijamy co rano, Erna z precyzją zegarmistrza pyta:- Mama, a gdzie żyją wenże?
- Pod liśćmi, - mówię. – w jamkach, w grotach, w …Erna nie czeka, aż dokończę listę. Zaczyna chrząkać, kwiczeć, popiskiwać, imituje głosy zwierząt a ja mam zgadywać, czyje.
- A skłik-skłik co jobi?
- Nie mam pojęcia.Erna wydycha ze świstem powietrze.
- Przecież to jest dejfin słodkowodny!
Fakt, prościusieńkie.
- Fuuuj! – Erna się wykrzywia z obrzydzeniem. – Masz pjame!
Już parkujemy pod przedszkolem, już się spóźniłyśmy. Gdzie ta plama? Na kurtce? Na szalu? Na torebce?
- Na szybie gójnej, - wzdycha Erna. – ptaka kupe.
Uf.
- A ptaki jobią siku?
Nie.
To jest nieprzemijający motyw – topos wydalania i trawienia.
- Mama, - Erna się bez pośpiechu gramoli z fotelika, zgarnia rozrzucone rękawiczki. – a jak się zdejmie z góji ptaka kupe, to bendzie w śjodku siku?
-----------------------------------------------------------------------------
Lubię kontestować upływ czasu [przecież to niemożliwe, żeby mi w takim tempie wyciekał], ale fakty są bezlitosne - Erna przeszła i z powodzeniem zakończyła rekrutację do podstawówki. Ahoj, podwójnie szkolny wrześniu.[Różowa wieża Montessori rosła pod palcami Erny z nad-prędkością. Erna zrezygnowała z opcji „tłumaczenie, o co chodzi w zdaniu”.
- Sama wiem, - rzuciła. – to pjościzna.
I ostatecznie się wspięła na krzesełko, żeby dołożyć kilka ostatnich elementów, bo kompletna konstrukcja na stole okazała się znacznie wyższa od budowniczej.
O, gwiazdo zaranna, zeszła na mnie duma macierz-yńska.]
-----------------------------------------------------------------------------
- Mama, - Erna łypnęła spod wełnianej fałdy beretu. – a ja, jak bende duża to bende kombojką.
- Mhm. – mruknęłam.
- A komboje nadal są potrzebni? – spytała zaaferowana Erna.
Jest z pragmatycznego pokolenia.
Potwierdziłam:
- Pewnie.
- A do czego? – zainteresowała się Erna.
- Do pasienia krów. – odrzekłam.
- A fuuuj! – zmarszczyła się Erna.
Pomilczała przez chwilę. Przepuściłam ją przodem do samochodu, uchyliłam drzwi. Erna rzuciła mi chmurne spojrzenie.
- Wygjondam tejas jak stjaszny spajdejmen? – spytała.
- Pewnie. – upewniłam ją żarliwie. – Jak odrażający, dziki i agresywny.
- Pod liśćmi, - mówię. – w jamkach, w grotach, w …Erna nie czeka, aż dokończę listę. Zaczyna chrząkać, kwiczeć, popiskiwać, imituje głosy zwierząt a ja mam zgadywać, czyje.
- A skłik-skłik co jobi?
- Nie mam pojęcia.Erna wydycha ze świstem powietrze.
- Przecież to jest dejfin słodkowodny!
Fakt, prościusieńkie.
- Fuuuj! – Erna się wykrzywia z obrzydzeniem. – Masz pjame!
Już parkujemy pod przedszkolem, już się spóźniłyśmy. Gdzie ta plama? Na kurtce? Na szalu? Na torebce?
- Na szybie gójnej, - wzdycha Erna. – ptaka kupe.
Uf.
- A ptaki jobią siku?
Nie.
To jest nieprzemijający motyw – topos wydalania i trawienia.
- Mama, - Erna się bez pośpiechu gramoli z fotelika, zgarnia rozrzucone rękawiczki. – a jak się zdejmie z góji ptaka kupe, to bendzie w śjodku siku?
-----------------------------------------------------------------------------
Lubię kontestować upływ czasu [przecież to niemożliwe, żeby mi w takim tempie wyciekał], ale fakty są bezlitosne - Erna przeszła i z powodzeniem zakończyła rekrutację do podstawówki. Ahoj, podwójnie szkolny wrześniu.[Różowa wieża Montessori rosła pod palcami Erny z nad-prędkością. Erna zrezygnowała z opcji „tłumaczenie, o co chodzi w zdaniu”.
- Sama wiem, - rzuciła. – to pjościzna.
I ostatecznie się wspięła na krzesełko, żeby dołożyć kilka ostatnich elementów, bo kompletna konstrukcja na stole okazała się znacznie wyższa od budowniczej.
O, gwiazdo zaranna, zeszła na mnie duma macierz-yńska.]
-----------------------------------------------------------------------------
- Mama, - Erna łypnęła spod wełnianej fałdy beretu. – a ja, jak bende duża to bende kombojką.
- Mhm. – mruknęłam.
- A komboje nadal są potrzebni? – spytała zaaferowana Erna.
Jest z pragmatycznego pokolenia.
Potwierdziłam:
- Pewnie.
- A do czego? – zainteresowała się Erna.
- Do pasienia krów. – odrzekłam.
- A fuuuj! – zmarszczyła się Erna.
Pomilczała przez chwilę. Przepuściłam ją przodem do samochodu, uchyliłam drzwi. Erna rzuciła mi chmurne spojrzenie.
- Wygjondam tejas jak stjaszny spajdejmen? – spytała.
- Pewnie. – upewniłam ją żarliwie. – Jak odrażający, dziki i agresywny.
czwartek, 24 lutego 2011
1.962
Jeszcze pewnie z pół roku temu mogłam czytać Silnemu na dobranoc „Przekrój”, „Politykę”, albo dowolne popisy erudycyjne Zygmunta Baumana – wszystko przyjmował z równym entuzjazmem, słuchał z uwagą każdej fabuły uwielbianej przez starsze nielaty, skoncentrowany – jak myślę - bardziej na barwie głosu i na intonacji, niż na śledzeniu akcji. Aż tu nagle któregoś dnia – bach!, koniec, pojękiwanie, szarpanie za okładkę. Powieść czytana rozdziałami? Zapomnij. Silny się nudzi, Silny nie łapie intrygi, bo się zawiązała przed kilkoma dniami. Silny chce czytać coś, co ogarnie.
Wtedy trafiłam na tłumaczenia ze szwedzkiego i się wszyscy zakochaliśmy w Bincie, która tańczy, rytmicznie wybijając nogami tin-tin-tin (pupa mamy w tym czasie wywija bombeli-bombeli-bom, natomiast pupa Ajszy …), smakowita wieczorna lektura, samoczytające się zdania.
Silny z uwagą śledził poszukiwania. Gdzie jest Binta? Może na nosie Lalo?
- Hi hi hi.
Nos zezowatego Lalo wprawiał Silnego w niemałą uciechę.
Przewracaliśmy kartkę.
- Ooo, jaka Binta ładna! – czytałam.
- Wcale nie taka ładna! – protestowała Erna i rozsądnym, odpowiedzialnym tonem zwracała uwagę, że dziewczynka się odziała w ścierkę z kuchni, co z pewnością doprowadzi do furii jej mamę.
Aż tu nagle …
Tutaj muszę poczynić dygresję, że do wczoraj wydawało mi się, że jestem w miarę wyczulona na wszelkie oznaki dyskryminacji, ze szczególnym uwzględnieniem przejawów seksizmu w dowolnej formie, w tym – językowej i fabularnej.
Aż tu nagle …
- Maaa-maaa, - jęknęła Erna. – Binta! Patrz! – i dźgnęła palcem w monitor komputera.
Tak, rzeczywiście, Binta we własnej, drobnej osobie, dogłębnie zrecenzowana.
Nowy Człowiek zażądał wyjaśnienia, czym w detalach jest recenzja.
- Krytycznym – rzekłam. – zdaniem.
Moje zdanie o Bincie nie jest natomiast aż tak surowe, jak Anny Majer. Matka Binty co prawda pohukuje, szukając córki a ojciec dziecka w tym czasie wali w tambur, ale w innej książeczce z tej samej serii „mama ubija” a „tata ugniata” ciasto z jagodami. Myślę, że mama i tata mają w sumie całkiem spoko relację.
- A wiesz, co mi się wydaje dziwne? – zapytał w końcu Nowy Człowiek (pominęłam w moim referacie wszystkie kontrowersyjne tezy recenzji). – Że tylko dziewczyny tam tańczą.Przedstawiciel wrogiego plemienia spontanicznie mi potwierdził moją interpretację. Że dziewczyny w sumie mają tam fajniej. Bawią się. Chłopaki tylko pam-pam-pam w bębenki z zamkniętymi oczami a dziewczyny używają pełną piersią, kręcą pupą (ku własnej uciesze), machają nogami.
Feminizm bywa groźnym narzędziem, nie sądziłam, że wyartykułuję kiedyś takie zdanie, a tym mniej, że w kontekście chudej książki dla nielatów.
Wtedy trafiłam na tłumaczenia ze szwedzkiego i się wszyscy zakochaliśmy w Bincie, która tańczy, rytmicznie wybijając nogami tin-tin-tin (pupa mamy w tym czasie wywija bombeli-bombeli-bom, natomiast pupa Ajszy …), smakowita wieczorna lektura, samoczytające się zdania.
Silny z uwagą śledził poszukiwania. Gdzie jest Binta? Może na nosie Lalo?
- Hi hi hi.
Nos zezowatego Lalo wprawiał Silnego w niemałą uciechę.
Przewracaliśmy kartkę.
- Ooo, jaka Binta ładna! – czytałam.
- Wcale nie taka ładna! – protestowała Erna i rozsądnym, odpowiedzialnym tonem zwracała uwagę, że dziewczynka się odziała w ścierkę z kuchni, co z pewnością doprowadzi do furii jej mamę.
Aż tu nagle …
Tutaj muszę poczynić dygresję, że do wczoraj wydawało mi się, że jestem w miarę wyczulona na wszelkie oznaki dyskryminacji, ze szczególnym uwzględnieniem przejawów seksizmu w dowolnej formie, w tym – językowej i fabularnej.
Aż tu nagle …
- Maaa-maaa, - jęknęła Erna. – Binta! Patrz! – i dźgnęła palcem w monitor komputera.
Tak, rzeczywiście, Binta we własnej, drobnej osobie, dogłębnie zrecenzowana.
Nowy Człowiek zażądał wyjaśnienia, czym w detalach jest recenzja.
- Krytycznym – rzekłam. – zdaniem.
Moje zdanie o Bincie nie jest natomiast aż tak surowe, jak Anny Majer. Matka Binty co prawda pohukuje, szukając córki a ojciec dziecka w tym czasie wali w tambur, ale w innej książeczce z tej samej serii „mama ubija” a „tata ugniata” ciasto z jagodami. Myślę, że mama i tata mają w sumie całkiem spoko relację.
- A wiesz, co mi się wydaje dziwne? – zapytał w końcu Nowy Człowiek (pominęłam w moim referacie wszystkie kontrowersyjne tezy recenzji). – Że tylko dziewczyny tam tańczą.Przedstawiciel wrogiego plemienia spontanicznie mi potwierdził moją interpretację. Że dziewczyny w sumie mają tam fajniej. Bawią się. Chłopaki tylko pam-pam-pam w bębenki z zamkniętymi oczami a dziewczyny używają pełną piersią, kręcą pupą (ku własnej uciesze), machają nogami.
Feminizm bywa groźnym narzędziem, nie sądziłam, że wyartykułuję kiedyś takie zdanie, a tym mniej, że w kontekście chudej książki dla nielatów.
środa, 23 lutego 2011
1.961
Bo oczywiście nie istnieje żadna [macierzyńska] krawędź. Pamiętacie kontrowersyjną dyskusję o tym, co jest drugim dnem kondycji przeciętnej matki?
Tak, tak, matka nie ma żadnych krawędzi, żadnych.
Matka jest jak ogr i jak cebula - ma wiele warstw, ma nieskończone pokłady odporności, wytrzymałości, wytrwałości i tak dalej.[Wydaje mi się, że być może - do czasu. Ale sama jeszcze tej opcji nie przetrenowałam.]
Wstawałaś przez ostatnie dziesięć dni co noc po kilka razy do nieletniego kaszlu albo do dziecięcych smarków? Dziś wieczorem wydaje ci się, że już ani razu nie wstaniesz? Że prędzej sczeźniesz, niż się zwleczesz z materaca?
Ależ wstaniesz, oczywiście, że wstaniesz. Może w pierwszym odruchu obrony naciągniesz mocniej kołdrę na twarz, ale przenikliwy dziecinny pisk, rozpaczliwy skowyt z małego gardła prześwidruje ci mózg i – wstaniesz.
A rano podeprzesz powieki zapałkami i poturlasz do pracy. Po pracy pognasz po zakupy i przygotujesz, jak zwykle, pożywny obiadek.
Jest mnóstwo takich przykładów. Żaden zakład ze sobą o „już nigdy więcej” nie wytrzyma próby z czasem. Zawsze ustąpisz, zawsze. Klękniesz i osobiście zaciągniesz zamki w śniegowcach rozmiar dwadzieścia dwa. Sama posprzątasz porozrzucane zabawki. Zagryziesz wargę i zamiast chleba z bio-rukolą zrobisz znowu kanapki z czekoladą na śniadanie. Odłożysz książkę i dasz wystygnąć kawie, ale wykleisz z nielatem obrazkową prezentację albo udziergasz spódnicę na balet.
Czyż nie od tego jesteś MAMĄ?
I git. Fajnie.
I to nie tak, że nagle twierdzę, że podstawowym celem życia człowieka ma być on sam [człowieka/kobiety, jesteśmy tu na tym blogu poprawne, autorka i jej palce].
Jest ze wszech miar słuszne moralnie trochę z siebie dawać.
Ja natomiast chciałabym zwrócić tylko uwagę na kilka istotnych faktów.
Że macierzyństwo jest uzasadnione hormonami jedynie przez pierwszych kilka miesięcy. Dalej to już raczej kwestia poczucia obowiązku, odpowiedzialności, instynktu pewnie także, ale w głównej mierze jest to uczciwe wykonanie zobowiązania, jakiego się podjęło w związku z cudzym, dziecinnym życiem.
I dlatego nie kupuję mydlenia oczu, że rezygnacja z siebie na rzecz dziecka ma dotyczyć wyłącznie matki, ponieważ poświęcanie się matki jest ze swej istoty NATURALNE.
Nie kupuję również argumentu, że moralne prawo do wydawania jęków desperacji mają wyłącznie matki dzieci chorych albo niepełnosprawnych, że w ogóle nieuzasadnione jest każde niezadowolenie, które nie dotyczy nieuleczalnych schorzeń, śmierci albo Zagłady. Demagogiczne argumenty nie zasługują na uwagę.
No i ostatnia rzecz – nie ma jedynej racji.
Ile matek, tyle przepisów na macierzyństwo i każdy z nich jest dobry, o ile odpowiada tej, która go wdraża. Nie wydaje się, żeby było przejawem mądrości przekonywanie, że ty co prawda żyjesz do kitu, ale za to ja doskonale sobie radzę, więc gdybyś wzięła przykład ze mnie ...
Każda z nas sobie radzi i sobie nie radzi i ma masę siły i nie ma jej wcale. I to akurat nie jest ani fajne, ani niefajne. Jest.
Życie toczy się dalej.
Tak, tak, matka nie ma żadnych krawędzi, żadnych.
Matka jest jak ogr i jak cebula - ma wiele warstw, ma nieskończone pokłady odporności, wytrzymałości, wytrwałości i tak dalej.[Wydaje mi się, że być może - do czasu. Ale sama jeszcze tej opcji nie przetrenowałam.]
Wstawałaś przez ostatnie dziesięć dni co noc po kilka razy do nieletniego kaszlu albo do dziecięcych smarków? Dziś wieczorem wydaje ci się, że już ani razu nie wstaniesz? Że prędzej sczeźniesz, niż się zwleczesz z materaca?
Ależ wstaniesz, oczywiście, że wstaniesz. Może w pierwszym odruchu obrony naciągniesz mocniej kołdrę na twarz, ale przenikliwy dziecinny pisk, rozpaczliwy skowyt z małego gardła prześwidruje ci mózg i – wstaniesz.
A rano podeprzesz powieki zapałkami i poturlasz do pracy. Po pracy pognasz po zakupy i przygotujesz, jak zwykle, pożywny obiadek.
Jest mnóstwo takich przykładów. Żaden zakład ze sobą o „już nigdy więcej” nie wytrzyma próby z czasem. Zawsze ustąpisz, zawsze. Klękniesz i osobiście zaciągniesz zamki w śniegowcach rozmiar dwadzieścia dwa. Sama posprzątasz porozrzucane zabawki. Zagryziesz wargę i zamiast chleba z bio-rukolą zrobisz znowu kanapki z czekoladą na śniadanie. Odłożysz książkę i dasz wystygnąć kawie, ale wykleisz z nielatem obrazkową prezentację albo udziergasz spódnicę na balet.
Czyż nie od tego jesteś MAMĄ?
I git. Fajnie.
I to nie tak, że nagle twierdzę, że podstawowym celem życia człowieka ma być on sam [człowieka/kobiety, jesteśmy tu na tym blogu poprawne, autorka i jej palce].
Jest ze wszech miar słuszne moralnie trochę z siebie dawać.
Ja natomiast chciałabym zwrócić tylko uwagę na kilka istotnych faktów.
Że macierzyństwo jest uzasadnione hormonami jedynie przez pierwszych kilka miesięcy. Dalej to już raczej kwestia poczucia obowiązku, odpowiedzialności, instynktu pewnie także, ale w głównej mierze jest to uczciwe wykonanie zobowiązania, jakiego się podjęło w związku z cudzym, dziecinnym życiem.
I dlatego nie kupuję mydlenia oczu, że rezygnacja z siebie na rzecz dziecka ma dotyczyć wyłącznie matki, ponieważ poświęcanie się matki jest ze swej istoty NATURALNE.
Nie kupuję również argumentu, że moralne prawo do wydawania jęków desperacji mają wyłącznie matki dzieci chorych albo niepełnosprawnych, że w ogóle nieuzasadnione jest każde niezadowolenie, które nie dotyczy nieuleczalnych schorzeń, śmierci albo Zagłady. Demagogiczne argumenty nie zasługują na uwagę.
No i ostatnia rzecz – nie ma jedynej racji.
Ile matek, tyle przepisów na macierzyństwo i każdy z nich jest dobry, o ile odpowiada tej, która go wdraża. Nie wydaje się, żeby było przejawem mądrości przekonywanie, że ty co prawda żyjesz do kitu, ale za to ja doskonale sobie radzę, więc gdybyś wzięła przykład ze mnie ...
Każda z nas sobie radzi i sobie nie radzi i ma masę siły i nie ma jej wcale. I to akurat nie jest ani fajne, ani niefajne. Jest.
Życie toczy się dalej.
poniedziałek, 21 lutego 2011
1.960
- Maaamaaa …
Prywatność? Zapomnij, co to jest prywatność. Nie przywiązuj się do myśli, że w czasie łaziennych ablucji musisz być - bo tak jest przyjemniej - sama.
- Maaamaaa … - śpiewnie zagaja Erna. – mama, a djaczego nadal masz te piejsi …
Nerwowo zgarniam poły szlafroka, ściśle związuję go w pasie.
- … te piejsi, któje kiedyś miałaś, kiedy kajmiłaś Pikiego?
Pasta do zębów utyka mi w gardle, dławię się piekącą pianą.
- Takie ogjomne? – pastwi się Erna, wykrzywia odrażające grymasy.
- Khekh. – odpluwam. - Bez przesady!
- Mama, chodź, coś ci pokażę – Nowy Człowiek staje w drzwiach łazienki. Wbiegł po schodach, kosząc po kilka stopni naraz. – w tej grze, co jest dla mnie bardzo dziwne.
Rzucam:
- Zaraz.
Nowy Człowiek niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.
- A ja tesz bende takie miała? – pyta Erna.
Przytakuję kiwnięciem głowy. Erna nie wygląda na uradowaną.
- Mama chodź, chodź. – Nowy Człowiek ciągnie mnie za rękaw peniuaru.
- MAAA-MAAA! – dyszkant Silnego dobiega z ciasnego kąta między szafą a ścianą. - MAAA-MAAA! – Silny nadaje na telepatycznej długości fali i przy użyciu dobitnej gestykulacji, zestawu onomatopei i rzeczownika „mama” wyjaśnia, że potrzebuje teraz-tu-zaraz suszarki, odkurzacza oraz kompletu szczotek do nawijania końcówek, albowiem właśnie montuje zderzacz hadronów na podłodze, pod łazienkowym blatem.
- Mhm. – zwracam się do Silnego i podaję mu koszyk ze szczotkami.
Silny mruczy lodowato, nie wiadomo – jest przeciw czy za.
- Nie chce mieć takie piejsi!!! – jęczy Erna.
Jeszcze moment, a się rozpłacze.
- Mama, - Nowy Człowiek się wygina w nerwowej pląsawicy, dawno powinnam pomykać z nim w grę albo co najmniej patrzeć. – a wiesz, że ja miałem 21 procent dzisiaj rano, ale ja pokonałem ogra i mam już dwadzieścia dwa procent teraz?
- Doskonale!
- MAMA! – Silny nie zapadł w czarną dziurę, oczekuje bezzwłocznej uwagi.
- Mama, - Erna zakręca się wokół lustra, poprawia lewy i prawy warkocz. – bym chciała tejas te opaske białą. Te białą. Bo by mi tu pasowała ...
Mayday!
Mayday!
Mayday!
Łączność siada. Jaźń się rozwarstwia.
Docieram na krawędź.
To znaczy - tak mi się przynajmniej przez krótką i efemeryczną chwilę wydaje.
Prywatność? Zapomnij, co to jest prywatność. Nie przywiązuj się do myśli, że w czasie łaziennych ablucji musisz być - bo tak jest przyjemniej - sama.
- Maaamaaa … - śpiewnie zagaja Erna. – mama, a djaczego nadal masz te piejsi …
Nerwowo zgarniam poły szlafroka, ściśle związuję go w pasie.
- … te piejsi, któje kiedyś miałaś, kiedy kajmiłaś Pikiego?
Pasta do zębów utyka mi w gardle, dławię się piekącą pianą.
- Takie ogjomne? – pastwi się Erna, wykrzywia odrażające grymasy.
- Khekh. – odpluwam. - Bez przesady!
- Mama, chodź, coś ci pokażę – Nowy Człowiek staje w drzwiach łazienki. Wbiegł po schodach, kosząc po kilka stopni naraz. – w tej grze, co jest dla mnie bardzo dziwne.
Rzucam:
- Zaraz.
Nowy Człowiek niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.
- A ja tesz bende takie miała? – pyta Erna.
Przytakuję kiwnięciem głowy. Erna nie wygląda na uradowaną.
- Mama chodź, chodź. – Nowy Człowiek ciągnie mnie za rękaw peniuaru.
- MAAA-MAAA! – dyszkant Silnego dobiega z ciasnego kąta między szafą a ścianą. - MAAA-MAAA! – Silny nadaje na telepatycznej długości fali i przy użyciu dobitnej gestykulacji, zestawu onomatopei i rzeczownika „mama” wyjaśnia, że potrzebuje teraz-tu-zaraz suszarki, odkurzacza oraz kompletu szczotek do nawijania końcówek, albowiem właśnie montuje zderzacz hadronów na podłodze, pod łazienkowym blatem.
- Mhm. – zwracam się do Silnego i podaję mu koszyk ze szczotkami.
Silny mruczy lodowato, nie wiadomo – jest przeciw czy za.
- Nie chce mieć takie piejsi!!! – jęczy Erna.
Jeszcze moment, a się rozpłacze.
- Mama, - Nowy Człowiek się wygina w nerwowej pląsawicy, dawno powinnam pomykać z nim w grę albo co najmniej patrzeć. – a wiesz, że ja miałem 21 procent dzisiaj rano, ale ja pokonałem ogra i mam już dwadzieścia dwa procent teraz?
- Doskonale!
- MAMA! – Silny nie zapadł w czarną dziurę, oczekuje bezzwłocznej uwagi.
- Mama, - Erna zakręca się wokół lustra, poprawia lewy i prawy warkocz. – bym chciała tejas te opaske białą. Te białą. Bo by mi tu pasowała ...
Mayday!
Mayday!
Mayday!
Łączność siada. Jaźń się rozwarstwia.
Docieram na krawędź.
To znaczy - tak mi się przynajmniej przez krótką i efemeryczną chwilę wydaje.
niedziela, 20 lutego 2011
1.959
Nielaty się prześcigają w wymyślaniu najbardziej obciachowego imienia.
- Kupa Kreta!
- Bjudny Gajnek!
Tu się muszę wtrącić z umoralniającą gadką opartą z jednej strony na obowiązującej regulacji prawnej a z drugiej na zaleceniach i wytycznych Rady Języka Polskiego.
- Żadnych rzeczowników pospolitych. – mówię ze wznoszącą intonacją. – Nie ma mowy o dziecku Garnku, Stoliku ani o dziecku-Aucie.
Przez nieletnie twarze przebiega prąd. Rysy się ściągają. Wtedy przypominam sobie, że:
- Ewentualnie wchodzą w grę Jagoda, Malina ...
- I Róża. – wykrzykuje Nowy Człowiek. – I Margareta!
Erna się ogarnia.
- A Tulipan? – pyta.- Nie za bardzo.
- A my mamy ciocie Tulipan! – Erna ma ten wyraz twarzy, który przybiera, kiedy starszy brat kontestuje - a robi to nagminnie - jej wiedzę, obycie i ogólną orientację.
- Różę … - jęczy Nowy Człowiek i wywraca białkami.
- No co, - Erna nie oddaje pola bez walki. – ale jóża wyglonda jak tulipan!
Elokwentnej interlokutorce trudno jest nie przyznać racji.
- Kupa Kreta!
- Bjudny Gajnek!
Tu się muszę wtrącić z umoralniającą gadką opartą z jednej strony na obowiązującej regulacji prawnej a z drugiej na zaleceniach i wytycznych Rady Języka Polskiego.
- Żadnych rzeczowników pospolitych. – mówię ze wznoszącą intonacją. – Nie ma mowy o dziecku Garnku, Stoliku ani o dziecku-Aucie.
Przez nieletnie twarze przebiega prąd. Rysy się ściągają. Wtedy przypominam sobie, że:
- Ewentualnie wchodzą w grę Jagoda, Malina ...
- I Róża. – wykrzykuje Nowy Człowiek. – I Margareta!
Erna się ogarnia.
- A Tulipan? – pyta.- Nie za bardzo.
- A my mamy ciocie Tulipan! – Erna ma ten wyraz twarzy, który przybiera, kiedy starszy brat kontestuje - a robi to nagminnie - jej wiedzę, obycie i ogólną orientację.
- Różę … - jęczy Nowy Człowiek i wywraca białkami.
- No co, - Erna nie oddaje pola bez walki. – ale jóża wyglonda jak tulipan!
Elokwentnej interlokutorce trudno jest nie przyznać racji.
piątek, 18 lutego 2011
1.958
nieoczekiwany pożytek z pisania bloga – pod notką niżej o głośnym nowoczłowieczym słyszeniu jedna z czytelniczek napisała: głośniejsze słyszenie jest objawem wciągniętej trąbki słuchowej, przy zatkanym nosie organizm resorbuje tlen z przewodu słuchowego i tworzy się podciśnienie plus mikroklimat do wylęgu beztlenowców (stan zapalny) mucofluid i dmuchanie nosa pomoże :) zdrowia! u nas też szpital :)
po pierwsze – dzięki za poradę! zarejestrowałam, utrwaliłam ;)
po drugie – to była pouczająca lekcja, że warto czasami zaufać dziecku, a nie własnym intuicjom laika.
-------------------------------------------------
- Mama, - Nowy Człowiek się schyla nad kolorowanką, pokrywa gęstą siatką kresek sanie Białej Czarownicy i wygiętą sylwetkę Edmunda. – mama, a ja mam objawy ... – Nowy Człowiek zastyga z uniesioną kredką nad kserem książkowej ryciny. – Mam objawy ... – znowu pauzuje. - Wiesz, że jest coś takiego.
Jesteśmy chwilowo cali w Narnii, wszyscy oczarowani magią świata po drugiej stronie szafy (aż wstyd przyznać, że ja dopiero teraz). Czytamy powieść, Nowy Człowiek gra w Narnię na komputerze, nawet Silny się wciągnął i uważnie słucha długich, niełatwych rozdziałów.
- Czego masz objawy? – pytam.
- Objawy. – powtarza Nowy Człowiek. – Różnych rzeczy.
- Konkretnie? – drążę. – Objawy ospy? Świnki? Różyczki? Objawy kataru? Objawy przemęczenia?
Nowy Człowiek, pożałowania godna ofiara matczynego niezrozumienia nadyma się, sarka pod nosem.
- Nie powiem jakich. – prycha.
Udobruchany bąka po jakimś czasie, że chodzi o objawy Pevensie, objawy wilka, objawy Ker Paravel. Objawy uzależnienia ;)
- A tu tu tu grzyweczke tjoche odświeżimy … - ćwierka Erna. Tapiruje palcami owłosienie Silnego, głaszcze miękkie pióra na ciemieniu, tarmosi dłuższe pasma nad karkiem.
Silny fuka.
- Yyy!Chce umknąć do ważniejszych zadań, do obsługi odkurzacza, do serwisowania drabiny.
- No co, no co? – Erna rozkłada ręce. – No co? Musisz bić ładny!
Y. Silny ma chwilę rekleksji. Zastyga. I nie rusza się z miejsca.
-------------------------------------------------
Wróciłam z dorocznego festiwalu blogowych zawiedzionych nadziei. I blogowego narcyzmu - nie bójmy się tego rzeczownika. Jurorka absurdalnych i offowych, Maria Czubaszek setnie rozbawiła publiczność bonmotem o czytelnictwie.
- Podobno mało osób w Polsce czyta, - rzekła. – na szczęście dużo osób pisze.
Buacha cha. Publika zawyła.
Bo - och, pisać, napisać, jaki to w sumie wysiłek. Trud i znój są w czytaniu, o czym się - nomen omen naocznie - przekonałam próbując uczciwe sprostać obowiązkom 1/3 jury kategorii bloga blogerów.
A później już tylko lans-trans, flesze i kamery. Scena, nagrody, fanfary, wywiady dla TVN i komentarze na Onecie.
[Czuję się moralnie umocowana, żeby się ponabijać z nadęcia, bo sama jestem jakąś jego częścią. Nie piszę ci ci ci. Piszę my. Byłam tam, prężyłam się do obiektywu.]
Prężyłam się, a w ubiegłym roku podskakiwałam ze szczęścia, chociaż przecież na trzeźwo myślę, że „istotne społecznie” są działania wolontariuszy Szlachetnej Paczki, a nie blogosfery.
Łakomie łykałam pyszne kanapeczki [a w ubiegłym roku zazdrośnie tuliłam statuetki], chociaż waga bloga roku nie balansuje się z nagrodą Nike.
O, blogoczytacze i blogopisacze, którzy w TYM jeszcze nie uczestniczyliście, zaprawdę mówię Wam - to osobliwa impreza.
zdjęcia Onetu ze strony Bloga Roku 2010.
po pierwsze – dzięki za poradę! zarejestrowałam, utrwaliłam ;)
po drugie – to była pouczająca lekcja, że warto czasami zaufać dziecku, a nie własnym intuicjom laika.
-------------------------------------------------
- Mama, - Nowy Człowiek się schyla nad kolorowanką, pokrywa gęstą siatką kresek sanie Białej Czarownicy i wygiętą sylwetkę Edmunda. – mama, a ja mam objawy ... – Nowy Człowiek zastyga z uniesioną kredką nad kserem książkowej ryciny. – Mam objawy ... – znowu pauzuje. - Wiesz, że jest coś takiego.
Jesteśmy chwilowo cali w Narnii, wszyscy oczarowani magią świata po drugiej stronie szafy (aż wstyd przyznać, że ja dopiero teraz). Czytamy powieść, Nowy Człowiek gra w Narnię na komputerze, nawet Silny się wciągnął i uważnie słucha długich, niełatwych rozdziałów.
- Czego masz objawy? – pytam.
- Objawy. – powtarza Nowy Człowiek. – Różnych rzeczy.
- Konkretnie? – drążę. – Objawy ospy? Świnki? Różyczki? Objawy kataru? Objawy przemęczenia?
Nowy Człowiek, pożałowania godna ofiara matczynego niezrozumienia nadyma się, sarka pod nosem.
- Nie powiem jakich. – prycha.
Udobruchany bąka po jakimś czasie, że chodzi o objawy Pevensie, objawy wilka, objawy Ker Paravel. Objawy uzależnienia ;)
- A tu tu tu grzyweczke tjoche odświeżimy … - ćwierka Erna. Tapiruje palcami owłosienie Silnego, głaszcze miękkie pióra na ciemieniu, tarmosi dłuższe pasma nad karkiem.
Silny fuka.
- Yyy!Chce umknąć do ważniejszych zadań, do obsługi odkurzacza, do serwisowania drabiny.
- No co, no co? – Erna rozkłada ręce. – No co? Musisz bić ładny!
Y. Silny ma chwilę rekleksji. Zastyga. I nie rusza się z miejsca.
-------------------------------------------------
Wróciłam z dorocznego festiwalu blogowych zawiedzionych nadziei. I blogowego narcyzmu - nie bójmy się tego rzeczownika. Jurorka absurdalnych i offowych, Maria Czubaszek setnie rozbawiła publiczność bonmotem o czytelnictwie.
- Podobno mało osób w Polsce czyta, - rzekła. – na szczęście dużo osób pisze.
Buacha cha. Publika zawyła.
Bo - och, pisać, napisać, jaki to w sumie wysiłek. Trud i znój są w czytaniu, o czym się - nomen omen naocznie - przekonałam próbując uczciwe sprostać obowiązkom 1/3 jury kategorii bloga blogerów.
A później już tylko lans-trans, flesze i kamery. Scena, nagrody, fanfary, wywiady dla TVN i komentarze na Onecie.
[Czuję się moralnie umocowana, żeby się ponabijać z nadęcia, bo sama jestem jakąś jego częścią. Nie piszę ci ci ci. Piszę my. Byłam tam, prężyłam się do obiektywu.]
Prężyłam się, a w ubiegłym roku podskakiwałam ze szczęścia, chociaż przecież na trzeźwo myślę, że „istotne społecznie” są działania wolontariuszy Szlachetnej Paczki, a nie blogosfery.
Łakomie łykałam pyszne kanapeczki [a w ubiegłym roku zazdrośnie tuliłam statuetki], chociaż waga bloga roku nie balansuje się z nagrodą Nike.
O, blogoczytacze i blogopisacze, którzy w TYM jeszcze nie uczestniczyliście, zaprawdę mówię Wam - to osobliwa impreza.
zdjęcia Onetu ze strony Bloga Roku 2010.
środa, 9 lutego 2011
1.957
- Wszystko mi idzie na majne! – westchnęła Erna z emfazą i zatrzepotała rękami.
Nęka ją gil, nęka ją pokasływanie, jest przynudzona przeciągającym się siedzeniem w czterech ścianach.
- Co? – zapytałam.
- No życie!
- Jak to?
Takie ładne życie, ledwie napoczęte, jeszcze dobrze nie rozpakowane, właścicielka dopiero co skubnęła jego możliwości i to tylko z wierzchniej warstwy, więc jak to już - na marne?
- No ja chce coś zaśpiewać, - jęknęła Erna i ciężko opadła na kanapę. - a muzyka mi przeszkadza i ja nie mogę śpiewać, kiedy muzyka jest!
Zamarłam.
- I to mi idzie na majne! – ostatkiem sił wysapała Erna. - TO!
Ściszyłam radio.
***
Czy ktoś jeszcze pamięta drewniany komiks z nielatami?
***
- Mama! – Nowy Człowiek spojrzał na mnie poważnie. – Mam problem z uchem!A ja mam problem z bieżącym zarządzaniem domowym szpitalem. Wyczerpałam możliwości i kwalifikacje, mam migającą, czerwoną lampkę rezerwy w tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za generowanie dystansu do nieletnich katarów.
- Jaki problem?
- Słyszę głośniej. – precyzyjnie wyjaśnił Nowy Człowiek i spektakularnie się strapił.
- Jakieś żarty? – huknęłam.
- A myślałaś, że jaki to jest problem? – Nowy Człowiek nie przestawał poważnie na mnie patrzeć.
Odpowiedziałam, że problem z bólem. Z zapaleniem. Z czymkolwiek ostrym i nadającym się do diagnozy przez Dr. House’a.
- Ale tydzień temu naprawdę mnie bolało ucho. – zreferował Nowy Człowiek z uporczywą powagą.
Tydzień temu, kilka butelek/kilkanaście tabletek/kilkadziesiąt ampułek z apteki wcześniej.
Jasne.
poniedziałek, 7 lutego 2011
1.956
Krzątam się a Erna turla kulki z plasteliny, zlepia je w całość, w misia pod drzewem, w pomarańczowłosą damę, w kaczkę z czerwonymi oczami, pływającą po stawie (kiedy pytam, dlaczego ptaszysko ogląda świat na krwawo i czy to specjalnie, Erna wzrusza ramionami i prycha, że artyście się nie wtrąca w dzieło, przyznaję jej rację).
Krzątam się.
Odpowiadam na pytania to stąd, to stamtąd. Silny tupta, coś omawia, zafascynowany rosnącymi możliwościami intelektu i ciała, mam wrażenie – dopiero przy Silnym tak dosadne – że niemal dwulatek czerpie czystą radość z tego, że z każdym dniem może więcej, szybciej biec, lepiej składać, dokładniej kojarzyć (myślę też przy okazji, że kiedy proceder przebiega po kilkudziesięciu latach à rebours jest już znacznie mniej zabawnie).
- Mama, – Erna porzuciła plastelinę. Patrzy we mnie parą jasnych ocząt a gil, giluś, giluń mieni się pod jej nosem jak śluzowy diament. – a ty marzyłaś, żeby ktoś do ciebie mówił kochano mamusiu?Odpowiadam:
- Jasne!
- Kochana mamusiu ja kocham ciebie! – żarliwie recytuje Erna i wpija się kompletem pełnych zapału palców w moje nogawki.
(Obyś mówiła tak samo, myślę, za dziesięć, albo za dwanaście lat.)
Ściskamy się.
Później Erna biegnie, szkicuje i przynosi dwa portrety matki. Jeden w wersji domowej, drugi w wersji na bal.
Zachwyt.
Do czasu, aż Erna nie strzepnie nerwowo rąk i nie jęknie w rozpaczy:
- Wszystko mi idzie na majne!
Krzątam się.
Odpowiadam na pytania to stąd, to stamtąd. Silny tupta, coś omawia, zafascynowany rosnącymi możliwościami intelektu i ciała, mam wrażenie – dopiero przy Silnym tak dosadne – że niemal dwulatek czerpie czystą radość z tego, że z każdym dniem może więcej, szybciej biec, lepiej składać, dokładniej kojarzyć (myślę też przy okazji, że kiedy proceder przebiega po kilkudziesięciu latach à rebours jest już znacznie mniej zabawnie).
- Mama, – Erna porzuciła plastelinę. Patrzy we mnie parą jasnych ocząt a gil, giluś, giluń mieni się pod jej nosem jak śluzowy diament. – a ty marzyłaś, żeby ktoś do ciebie mówił kochano mamusiu?Odpowiadam:
- Jasne!
- Kochana mamusiu ja kocham ciebie! – żarliwie recytuje Erna i wpija się kompletem pełnych zapału palców w moje nogawki.
(Obyś mówiła tak samo, myślę, za dziesięć, albo za dwanaście lat.)
Ściskamy się.
Później Erna biegnie, szkicuje i przynosi dwa portrety matki. Jeden w wersji domowej, drugi w wersji na bal.
Zachwyt.
Do czasu, aż Erna nie strzepnie nerwowo rąk i nie jęknie w rozpaczy:
- Wszystko mi idzie na majne!
niedziela, 6 lutego 2011
1.955
- Objaziło mnie to! – Erna zaplotła ręce na piersiach. – Piki jest nojmalnym dzieckiem … - jęknęła i wydęła usta. - a nie żadnym mistrzem!
Silny mruknął pod nosem oskarżycielskie niewerbalne:
- Y! y!
Erna ściślej zaplotła ręce. Stroi finezyjne fochy. Któregoś dnia, obrażona, wcisnęła mi w dłoń zgniecioną karteczkę.
- O, taka jestem! – prychnęła.
Rozwinęłam arkusik. Z wnętrza wymiętej fiszki łypnęła na mnie Potwornie Zacięta Księżniczka. Ze łzami w oczach, monochromatyczna, naszkicowana szybko, niepodobna do urodziwych wielobarwnych królewien produkowanych seryjnie przez Ernę. Erną wstrząsał bezgłośny szloch. Tak, jak teraz.
- Erno, – rzekłam wtedy. – Erno!
- Erno, – mówię. – Erno!
[I wygłaszam podnoszącą na duchu tyradę z cyklu „o tym, że wszyscy jesteście najważniejsi”.]
Chwilę wcześniej rzuciłam pełne podziwu:
- Silny, jesteś mistrzem gaszenia światła!
Silny nadął się z dumą.
A zaczęło się od rutynowej prośby o wyłączenie nocnej lampki, kiedy skończyliśmy czytać. Nowy Człowiek zdążył się już nakryć kocem i pochrapywał rytmicznie.
- Erno, zgaś światło. – poprosiłam.
Na co Silny trącił mnie w ramię, maestro języka migowego, dźgnął się krągłym paluszkiem w niewątłą klatkę i mruknął:
- Y! y!
Co równie dobrze mogło być frazą „ja-a”, zniekształconą obecnością silikonowej kulki wciśniętej między szczęki.
- Dobra, ty. – zgodziłam się natychmiast. – Gaś!
Erny zasadniczo nie pasjonuje przełączanie wyłącznika. Tym razem jednak rzuciła się do lampki na wyścigi. Sprint wygrał Silny.
- Jesteś mistrzem! – zachwyciłam się odruchowo.
- Objaziło mnie to! – nadyma się teraz Erna, chociaż dla sprawiedliwej obsady ról lampka została ponownie włączona i zgaszona przez Ernę.
- Y! y! – pociesza ją Silny.
Foch.
Foszek.
Foszyn.
Uśmiech.
Gilu-gil.
- Mama, - pyta rozpogodzona już Erna. - a jak by nie było ujodzin, to by dziecko ZAWSZE było takie małe? Jest ciemno. Wymrukuję niewyraźną odpowiedź.
- I na świecie by były same dzidziusie? – drąży zasypiająca Erna.
Ehy.
Mija kilka nocnych godzin.
- Mama! – nawołuje Nowy Człowiek. – Mama!
Wyrwana z maligny zawieszam wzrok na cyfrowym wyświetlaczu budzika. Dochodzi piąta.
- Mama! – Nowy Człowiek ze swojego pokoju o pół piętra wyżej. – Ja się tu męczę, a ty tam odpoczywasz!
Wspominałam, że odpieramy kolejną ofensywę zimowych infekcji?
Akompaniuje nam kaszel w wielu tonacjach zamiast plików mp3. I zamiast ferii.
Kuśtykam do pokoju rekonwalescenta. Nowy Człowiek gorączkuje – w miarę. Krztusi się za to festiwalowo.
- Czegoś ci trzeba? – pytam.
- Nic, - stęka znękany. - chciałem ci to powiedzieć …
Silny mruknął pod nosem oskarżycielskie niewerbalne:
- Y! y!
Erna ściślej zaplotła ręce. Stroi finezyjne fochy. Któregoś dnia, obrażona, wcisnęła mi w dłoń zgniecioną karteczkę.
- O, taka jestem! – prychnęła.
Rozwinęłam arkusik. Z wnętrza wymiętej fiszki łypnęła na mnie Potwornie Zacięta Księżniczka. Ze łzami w oczach, monochromatyczna, naszkicowana szybko, niepodobna do urodziwych wielobarwnych królewien produkowanych seryjnie przez Ernę. Erną wstrząsał bezgłośny szloch. Tak, jak teraz.
- Erno, – rzekłam wtedy. – Erno!
- Erno, – mówię. – Erno!
[I wygłaszam podnoszącą na duchu tyradę z cyklu „o tym, że wszyscy jesteście najważniejsi”.]
Chwilę wcześniej rzuciłam pełne podziwu:
- Silny, jesteś mistrzem gaszenia światła!
Silny nadął się z dumą.
A zaczęło się od rutynowej prośby o wyłączenie nocnej lampki, kiedy skończyliśmy czytać. Nowy Człowiek zdążył się już nakryć kocem i pochrapywał rytmicznie.
- Erno, zgaś światło. – poprosiłam.
Na co Silny trącił mnie w ramię, maestro języka migowego, dźgnął się krągłym paluszkiem w niewątłą klatkę i mruknął:
- Y! y!
Co równie dobrze mogło być frazą „ja-a”, zniekształconą obecnością silikonowej kulki wciśniętej między szczęki.
- Dobra, ty. – zgodziłam się natychmiast. – Gaś!
Erny zasadniczo nie pasjonuje przełączanie wyłącznika. Tym razem jednak rzuciła się do lampki na wyścigi. Sprint wygrał Silny.
- Jesteś mistrzem! – zachwyciłam się odruchowo.
- Objaziło mnie to! – nadyma się teraz Erna, chociaż dla sprawiedliwej obsady ról lampka została ponownie włączona i zgaszona przez Ernę.
- Y! y! – pociesza ją Silny.
Foch.
Foszek.
Foszyn.
Uśmiech.
Gilu-gil.
- Mama, - pyta rozpogodzona już Erna. - a jak by nie było ujodzin, to by dziecko ZAWSZE było takie małe? Jest ciemno. Wymrukuję niewyraźną odpowiedź.
- I na świecie by były same dzidziusie? – drąży zasypiająca Erna.
Ehy.
Mija kilka nocnych godzin.
- Mama! – nawołuje Nowy Człowiek. – Mama!
Wyrwana z maligny zawieszam wzrok na cyfrowym wyświetlaczu budzika. Dochodzi piąta.
- Mama! – Nowy Człowiek ze swojego pokoju o pół piętra wyżej. – Ja się tu męczę, a ty tam odpoczywasz!
Wspominałam, że odpieramy kolejną ofensywę zimowych infekcji?
Akompaniuje nam kaszel w wielu tonacjach zamiast plików mp3. I zamiast ferii.
Kuśtykam do pokoju rekonwalescenta. Nowy Człowiek gorączkuje – w miarę. Krztusi się za to festiwalowo.
- Czegoś ci trzeba? – pytam.
- Nic, - stęka znękany. - chciałem ci to powiedzieć …
wtorek, 1 lutego 2011
1.954
pewna mała dziewuszka skończyła wczoraj pięć lat.
chciałabym, żeby zawsze była tak szczęśliwa, jak tego dnia.
spełniona, uradowana.
zachłyśnięta możliwościami.
i pełna wiary.
Subskrybuj:
Posty (Atom)