I znowu męczymy wieczorami „Dzieci z
Bullerbyn”.
Po roz-dzia-li-ku.
Przy pierwszej rundzie, z Nowym
Człowiekiem, też miałam z „Dziećmi” na bakier. Wtedy, po latach, naprawdę mnie zdziwiło,
że jest to przetłumaczone – mójBoże - na bardzo zły język („Lecz gdy wrócili z powrotem, chcieli
pożyczyć sanek jeszcze raz, bo tak przyjemnie było im zjeżdżać”).
Teraz męczymy „Dzieci” z Erną.
Ona męczy – bo wolałaby czytać Lassego i Maję, było nie było - Skandynawów, ma hopla na punkcie Lassego i Mai, duka ich
sobie z przejęciem na przerwach, w świetlicy i w czasie posiłków.
Ja męczę, bo z trudem daję radę co wieczór
ulegać magii sielankowego dzieciństwa, skoro tłumaczenie (Ireny Wyszomirskiej,
niech mi bogi wybaczą) trzeszczy od archaizmów. Realia świata przedstawionego
także zresztą trzeszczą. Nie jest to co prawda osławiony, zeszłoroczny „Plastuś”
(że też nikt nie wpadł jeszcze na pomysł poradnika dla rodziców „Jak czytelnie
wyjaśnić sześciolatkowi z lat dwutysięcznych realia lat czterdziestych
ubiegłego wieku. Obsadka, stalówka oraz dlaczego ołówek ostrzymy scyzorykiem.”),
więc – co prawda nie jest to Plastuś, ale i Bullerbyn daje radę. Zaskakujący
świat dzieci bez rodziców!
Szóstka małolatów poniżej dziesiątego roku
życia wraca ze szkoły do domu przez las.
Bez opieki.
Jest grudzień, zawieja śnieżna, ciemno. Dzieci
wracają, bo nauczycielka ich zwolniła z lekcji, żeby zwiększyć szanse na
przeżycie („Pani powiedziała, że najlepiej
będzie, jeśli pójdziemy do domu zaraz”).
Nieletni brną zatem w śniegu, żeby się nie
pogubić trzymają się wszystkie za ręce, a wicher „przenika ich na wskroś”. Narratorka niemal traci przytomność z
wyczerpania, pozostałe toną po kolana w śniegu, Anna usypia idąc, wreszcie Olle
wpada na pomysł, żeby się schronić u nieuprzejmego szewca. Wchodzą, siadają, czekają
(a szewc w spokoju spożywa, popija i się z dziećmi nie dzieli), czekają
(a zawieja ustaje), czekają …
„Aż
tu nagle, wyobraźcie sobie, gdzieś daleko zadźwięczały dzwonki u sanek. (…) To
tatuś jechał pługiem śnieżnym”.
Ale – i tu pac po łapach, niesforne
bachory! – tatuś jechał nie po to wcale, żeby spod śniegu odkopać truchełka
swoich dzieci. Ani też – o, marzyciele! – nie po to, żeby ulżyć przemarzniętym
nóżkom jeszcze żywych.
„Tatuś
okropnie się ucieszył, gdy nas zobaczył. Powiedział, że teraz jedzie pługiem aż
do Wielkiej Wsi i że zabierze nas w drodze powrotnej”.
Rozumiem – i Erna też to tak odbiera - że
dla tatusia Lisy (tudzież dla pozostałych dwóch tatusiów z Bullerbyn) pomysł,
żeby po prostu podjechać do szkoły po dzieci wobec grudnia, zmroku i śnieżycy był jakiś
dziwny. Podejrzany wydatek energetyczny konia, wozu i ojca – zatroszczyć się o
dzieci.
To doprawdy zabawne, wpaść przy
wieczornej, ciężkiej lekturze na takie odkrycie, ale jeżeli spojrzeć na „Dzieci
z Bullerbyn” jak na historię o relacji rodzice-dzieci, to się okazuje, że tej
relacji właściwie nie ma.
Tatuś robi dla Lisy ładne mebelki na
urodziny. Mamusia dzierga dla córeczki dywaniki ze ścinków. Posiłki szykuje
służąca Agda. Dzieci z Bullerbyn żyją we własnym, kontrowersyjnie sielankowym
świecie (vide: samotne, codzienne wycieczki do i ze szkoły przez ciemny las), a
jedyne pozytywne relacje emocjonalne z dorosłymi, jakie mają to przyjaźń ze
starą Kristin i z dziadziusiem Anny i Britty. Z seniorami dzieci rozmawiają, z
rodzicami – nigdy.
I są takie szczęśliwe.
Nie dyskutuję z taką optyką, chociaż to
jednak dość ekstrawaganckie z punktu widzenia moich nawyków wychowawczych. I - o
dziwo - mam tu na myśli w większym stopniu relację,
niż trudności w odpępnieniu.
Otóż bez wątpienia mam dzieci – hurra! - w
bliskiej relacji, czasami bliskiej do uduszenia, ale sama tego chciałam.
I dlatego nieletnie darmozjady łażą za
mną, żebym ich przepytała z dopełniacza i z celownika (zamiast to sobie strawić
w samotności we własnym pokoiku).
Stąd też znam z bliska treści programowe z
historii w klasie IV, wydawnictwo Nowa Era, a nie z tego powodu, że sama komuś
grzebię po tornistrze, bo nie mam nic lepszego do zrobienia. (Treści z matematyki nie znam, bo delikwent
przepytuje ojca – nie mnie - o liczbę Eulera. Niespodziewanie mamy pod dachem
dwóch matematycznych zboczeńców, zaskakująca potęga genów).
A w tym wszystkim, o czym teraz mówię chcę
powiedzieć tyle, że moje zainteresowanie sposobem nauczania i zakresem treści w
szkole podstawowej nie wynika (a) z nudy, (b) z nadopiekuńczości, (c) z
monotonii własnego życia. Jeżeli się przyglądam, to dlatego, że nagabują mnie sami
zainteresowani. Bo nie jesteśmy w Bullerbyn i nielaty mówią do mnie i oczekują
odpowiedzi. Więcej, oczekują wsparcia (mając z tyłu głowy nauczycielskie
wytyczne, że powinni być samodzielni).
rys. Hanna Czajkowska
Dlatego głośno czytam Ernie „Dzieci z
Bullerbyn”. A ona sobie czyta „Tajemnicę kina”.
Robię to oczywiście z lekkim wyrzutem
sumienia (… bo Erna sama powinna), ale nie mam sumienia jej skazywać na tête-à-tête
z tak ciężkim, jak na możliwości siedmiolatki, tekstem.
W ogóle, z chęcią porozmawiałabym o
lekturach szkolnych.
O nieszczęsnym „Plastusiu” z prekambru. O „Cudaczku-Wyśmiewaczku”,
który ma tak kontrowersyjny przekaz psychologiczny, że osobiście wolałabym nie
wnikać w analizę tekstu i się skupić na ewidentnym braku polotu językowego
(przy Cudaczku-Wyśmiewaczku doświadczeni Plastusiem rodzice z łatwością
wytłumaczą pierwszoklasiście, dlaczego dziecko się myje w miednicy).
Służę własną listą współczesnych tekstów
dla sześcio-siedmioletnich małolatów, dlaczego nikt mnie nie słucha, helou.
Że wszystkie „Basie”. Tam nie trzeba
nikomu tłumaczyć świata przedstawionego.
Wspomniane „Tajemnice”. Najbardziej
zatwardziały wróg czytania ulegnie dużym, przyjaznym literom. I potędze zagadki do analizy.
„Pan Kuleczka” (był w lekturach Erny, nie
wiem jak gdzie indziej).
Piaskowy Wilk.
Ale nie „Karolcia”, do licha (w „Karolci”
rodzice zresztą też są symboliczni i raczej w tle życia bohaterów, niezły
kontrast z „Basią”, obyczajowość na przestrzeni ostatnich 50 lat się jednak drastycznie
zmieniła).
… tymczasem w Bullerbyn zapada Noc
Świętojańska.
Oddajmy głos Lisie.
„Bawiliśmy
się (…) w «Ostatnia para naprzód» i takie różne gry. To strasznie przyjemne,
gdy mamusia i tatuś bawią się razem z nami. Być może nie byłoby to takie
przyjemne, gdybyśmy się musieli z nimi bawić co dzień. Uważam jednak, że w
wieczór świętojański mogą się bawić razem z nami”.
Cóż, zdrowe podejście.
Do widzenia.
jeśli się teraz wypowiadam, to jako osoba, która ostatnio "dzieci" czytała sobie samej, w wakacje przed klasa trzecią, w której ta lektura obowiązywała. było to 20 lat temu, pamiętam jednak doskonale, jak dumna byłam z przeczytania samodzielnie pierwszej "grubej" książki. pamiętam jak wciągnęłam się w czytanie i po raz pierwszy zaznałam uczucia "nie mogę się oderwać" i skończyłam czytanie w rekordowym dla mnie wówczas tempie. że imponowała mi samodzielność dzieci, że zazdrościłam im swobody i warunków ku niej, wydawało mi się bowiem oczywiste, że w maleńkiej wsi musi być bezpieczniej niż w zamieszkiwanym przeze mnie dużym mieście. dziecięcy relatywizm. nie brakowało mi postaci rodziców. wiadomo, że są, że są w porządku, sprawa oczywista, więc o czym tu pisać? nie pamiętam jakie wrażenie wywołał epizod z zamiecią, (teraz mnie rusza), ale kurka, ostatecznie nawet przeciętnie bystre dziecko potrafi zrozumieć, że nawet powieść z narratorem pierwszoosobowym jest w dużym stopniu symboliczna, czy w inny sposób niedosłowna. także dziecku przyjemnie jest też czytając zanurzać się w innych czasach i miejscach.
OdpowiedzUsuńZa to plastusiowi, a nade wszystko cudaczkowi mówię zdecydowane sio!
ewa
Świat dzieci z Bullerbyn przypominał mi moje dzieciństwo i wakacje z bandą dzieciaków na wsi. Było dokładnie tak. Nikt się z nami nie bawił, nikt nas nie pytał, co robimy, mieliśmy tylko wrócić na określoną porę (jak się ściemni; jak będzie słychać ostatni pociąg jadący brzegiem lasu, który zaczynał się 400 m za domem). Przeżyliśmy, było cudownie, choć ile zrobiliśmy głupot, dorośli nie wiedzą do dziś (podkładanie kamieni na tory, wyjazdy rowerem na stację kolejową 5 km od naszej wsi- mówię o dzieciach w wieku: 9, 8, 7)
OdpowiedzUsuńMnie za to przeraziło kilka scen z opieki nad maluchem w Bullerbyn. Pamiętam, jak Gabrysia słuchając opowieści o dziewczynkach opiekujących się małą Kerstin i próbujących ją zmusić do samodzielnego zasypiania powiedziała: "ja bym tak nigdy nie zrobiła.... ja bym się koło niej położyła, przytulała ją i czekała aż spokojnie zaśnie...."
:-)
Ciekawa jestem kolejnych opinii... trzydziesci piec lat temu od Bullerbyn bylam tak uzalezniona, ze chyba czytalam bez refleksji nad relacjami w rodzinie. Fascynowala mnie wolnosc niedostepna miastowemu dziecku, pomyslowosc w organizowaniu zajec... Czytac o Bullerbyn to bylo jak czytanie o wymarzonych wakacjach. A ze te sie nigdy nie ziscily to pod wplywem, jestem pewna, ze pod jakims wplywem tych skandynawskich lektur w wieku dojrzalym zamieszkalam w Bullerbyn (a co z tego i jak wyszlo, wiedza, ci ktorzy czytali :-) Natomiast, gdy zajrzalam ostatnio do polskiego tlumaczenia uderzyl mnie drewniany jezyk przekladu, rzucilam sie wiec do oryginalu, ale on tez nie okazal sie szczegolnie poetycki :-)
OdpowiedzUsuńA co powiecie o Pippi? Dynia uwielbia, ja uwielbialam, a historia wszak jak dla opieki spolecznej. Dziecko sierota, drwi sobie z systemu, mieszka sama, do szkoly nie chodzi, dochody ma z nieustalonych zrodel, nie myje zebow, zywi sie cukierkami lub nalesnikami, ktore czasem zjada z podlogi, a ojciec patologia szlaja sie gdzies po Morzach Poludniowych...
A dzieci samotnie pływające łódką po jeziorze?? A wspinające się na belki pod sufitem (!!!) na strychu i skaczące z jednej na drugą? Przełażące po gałęziach drzewa z jednego domu do drugiego na wysokości pierwszego piętra?? Naprawdę w kwestii bezpieczeństwa dzieci dużo się zmieniło przez ostatnie 50 lat.
OdpowiedzUsuńplastusiem teraz fasctnuje sie moja corka lat 5, wlasnie lepi go z plasteliny. w tlumaczenia za bardzo poki co nie wnikam, a i mala za wiele nie drazy...co mi w tekscie nie pasuje to sprytnie omijam ;) pana kuleczke uwielbiamy obie i od dawna czytamy,.nawet mysze wisze od Pana Kuleczki N.dostala ;) (szyta przez Pania Niteczke J.Radomska, serdecznie polecam!)..
OdpowiedzUsuńdziecmi z bullerbyn mnie zmartwilas... nie lubie takich tekstow a skoro to lektura to sie nie wywiniemy... podobnie odebralam teraz po latach Muminkow - co za przytlaczajaca bajka! dziecko na tvnplayer sobie puszczalo dopoki nie obejrzalam z Nia odcinka o zimie - teraz na Muminki ma szlaban. okropna bajka.
dobrze, ze z dziecmi JESTES, zimno. uwaga poswiecona dzieciom jest bezcenna, zapewne zaowocuje w przyszlosci. tez tak chce :) a czasami tak batdzo brak cierpliwosci i czasu...
ola
Wygląda na to, że Twoja analiza i na książkę reakcja to tzw. klasyka gatunku, jeśli idzie o pokolenie współczesnych rodziców trzydziestolatków - z lekka przewrażliwionych na punkcie własnego potomstwa, pragnących wieść życie idealne (każdy wg własnych wyobrażeń oczywiście) w każdej sferze, również na polu rodzicielstwa. To przeciwieństwo normalności w sensie "zdrowego zaniedbywania", o którym tu z aprobatą pisałaś. Poza tym trafnie dobrałaś cytat na koniec wpisu. Zrobiłaś to chyba z lekką ironią, lecz wg mnie tak naprawdę on bardzo dobrze ujmuje zdrowe relacje w rodzinie. Zauważ, że tam się nikt od nikogo nie izoluje, tylko wszyscy żyją obok siebie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa, nie ma alienacji. Wspierająca, acz nienarzucająca się, obecność rodziców jest czymś tak oczywistym, że z punktu widzenia dziecięcego narratora nie warto się o niej rozpisywać. Poza tym, kto powiedział, że ukazanie świata przez przyjęcie optyki dziecka jest tożsame z akceptacją panujących w nim reguł przez zewnątrztekstowego - jednak - autora? (tu autorkę) I że ukazane tam dzieciństwo to sielanka? Astrid Lindgren nie była taka głupia.Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTo ja z akceptacją pisałam tu (w komentarzach) o "zdrowym zaniedbywaniu". Obawiam się, że nie do końca jest to pogląd Zimno (przepraszam, jeśli się mylę).
UsuńCo do meritum - podpisuję się obydwiema rękami pod wypowiedzią Mamy w Centrum. Literatura jest także okazją do poznania - przeszłości, innych stylów życia, innego języka (świetnie pisała o tym niedawno Zakurzona: http://jutrofutro.blogspot.com/2013/09/checzka-zerdz-gliniane-dostatki-szeroki.html). Książki lekkie łatwe i przyjemne też są w lekturze, a poza tym nikt nie zabrania ich czytać.
A poza tym jestem nieobiektywna, bo dzieci z Bullerbyn to moja ukochana książka z dzieciństwa i tak się jakoś złożyło, że mojej córki też (może dlatego, że przeczytała ją, zanim poszła do szkoły). Jej druga ulubiona lektura to wszystkie Mikołajki, nie dość, że przedstawiające patologiczną rodzinę, patologiczną szkołę, to jeszcze niepoprawne "feministycznie"...
Ups, przepraszam. Moje dzieci też słuchały (bo jeszcze czytać nie umiały - 5 i 3 lata) "Dzieci" i nie darowały nam żadnego wieczoru. Więc także jestem nieobiektywna. O Mikołajkach mogę powiedzieć to samo. No i całe szczęście, że są książki, co wzbudzają emocje, dają do myślenia. Inaczej po co by były?
UsuńWiększego pochylenia, niż "Plastusiowy pamiętnik", czy "Dzieci z Bullerbyn", wymaga pierwsza lektura pierwszej kalasy - "Jak Wojtek został strażakiem".
OdpowiedzUsuńNiestety poległam, poszłam w kąt i chlipałam, gdy mimo długiej rozmowy, tłumaczeń o różnicach kulturowych oraz obyczajowych, mój siedmiolatek nie był w stanie pojąć, że można zostawić w domu niemowlę same i pójść do pracy.
Jak widać lista lektur idealnie dopasowanych do współczesnych realiów jest długa i bogata. Aż się boję "W pustyni i puszczy" czy "Awantury o Basię". A to klasyka przecież...
Zimno, ale w Lassem i Mai tez nie ma ich rodziców! Latają sobie gdzie chcą, otoczeni jakimiś dziwnymi ludźmi, wdają sie w potencjalnie niebezpiecznie sytuacje, a ich przyjacielem jest komisarz policji ;) To takie wyrosniete dzieci z Bullerbyn.
OdpowiedzUsuńA Basie są tak nieznosnie poprawne politycznie, tak "lohasowe", moralizatorskie, ze cieżko mi sie je czyta.
Świat jest różny, zmienia sie, książki nie maja obowiązku potwierdzać słuszności naszych wyborów. Są za to doskonałym polem do dyskusji, np: czy fajnie jest zostawiać placzaca Kirsten? I od razu wprowadzić pojęcie "atachment parenting" :)
Nie ma co sie tak oburzac, tylko brać z tego co możliwie najlepsze - tutaj pokazywac dzieciakom na lekturach, jak świat sie zmienia, jak zmieniają sie wartosci. To bezcenna wiedza, rozszerzajaca dziecku pole widzenia,uczące analizy swiata.
Tak to wiedzę :)
Plastusiowy pamiętnik przeczytaliśmy rok temu, i szału nie było. Teraz wpadła w ręce M. płyta ze słuchowiskiem, przesłuchana w ciągu miesiąca ze sto razy (Irena Kwiatkowska naprawdę daje radę). Słuchowisko jest bardziej współczesne, pojawia się w nim długopis np.). I M. zapragnął przeczytać książkę raz jeszcze, i jeszcze raz (stwierdził, że lepsza). Nie mam problemu z wyjaśnieniem dziecku, że kilkadziesiąt lat temu były kałamarze i jak wyglądały pióra z obsadką i stalówką. Podobnie jak nie mam problemu z zabraniem dziecka do muzeum archeologicznego i pokazaniem, jak kiedyś mieliło się zboże na mąkę. M. jest zafascynowany Plastusiem, nie realiami szkolnymi wcale - podobnie jak inne znane mi dzieci.
OdpowiedzUsuńDzieci z Bullerbyn jako dziecko lubiłam bardzo, ale pierwsze podejście do przeczytania wspólnego - nieudane. M. nie zaskoczył wcale, a ja nie naciskałam. Swoją drogą - w "Piaskowym wilku" dziecko też ma własny, odrębny wobec dorosłych, świat. I to w tym świecie przeżywa swoje przygody, rozterki, stawia pytania i dostaje na nie odpowiedzi. A nawet - gubi się w czasie burzy piaskowej, o ile pamiętam. Do świata dorosłych wraca, on na pewno jest bliższy niż w Bullerbyn, ale jednak odrębny. Różnica podstawowa jest taka, że w "Piaskowym wilku" nie ma seniorów, nie ma grupy rówieśników, nie ma wspólnoty. Jest dziecko i jego pragnienia/marzenia/tęsknoty i to, co z nich wynika.
Poza tym - w tej chwili, z tego co wiem, spis lektur to tylko sugestia. Według rozporządzenia MEN nie istnieje odgórnie narzucona lista lektur obowiązkowych do zrealizowania z dziećmi w ramach programu edukacji wczesnoszkolnej. Nauczyciel sam decyduje o wyborze książek. Cóż prostszego, niż zasugerować na zebraniu nauczycielowi, że są inne - bardziej interesujące dla dzieci, a niemniej zacne - pozycje. W spisie lektur sugerowanych do II klasy pojawiły się zresztą dwie książki Kasdepke. Przeważają archiwalia, to prawda, choć tak jak napisałam - dla mnie to nie problem. "Jacek, Wacek i Pankracek" u nas były np. przebojem.
I jeszcze jedno - jeśli lektura sprawia dziecku w I i II klasie trudność, dla mnie jest dość oczywiste, że czyta rodzic. I z tego co wiem, szkoła też nie wymaga samodzielnego czytania lektur przez pierwszo i drugoklasistów, a znajome matki mające w klasie trzeciej dzieci średnio sobie radzące z czytaniem (większej ilości tekstu) też im czytają książki-lektury. U nas (klasa sześciolatków) pani zapowiedziała, że jeśli w tym roku pojawi się lektura, to raczej w okolicach maja/czerwca. Wcześniej będą na lekcjach czytać wiersze Tuwima i Brzechwy, i rodziców w to nie angażuje. Ale jak lektura będzie, to oczywiście rodzice będą proszeni o jej przeczytanie dziecku.
Mamusia z tatusiem chcieli dzieciom trochu pomóż w zabawie, bynajmniej tyle.
OdpowiedzUsuń;)))
Z punktu widzenia zamożnej mieszkanki współczesnego dużego miasta "Dzieci z Bullerbyn" tak własnie wyglądają.
OdpowiedzUsuńPracowałam kilka lat w gimnazjum na wsi. Uczniowie mieszkający bliżej, niż 3 km od szkoły, nie załapywali się na transport. I tak samo brnęli w śniegu po nieodśnieżonej drodze fafnastej kategorii.13-latkowie. Przez las. Dzieci z pobliskiej podstawówki róznież nie miały weselej. Czasem przyjeżdżał jakiś rodzic i zabierał do poloneza tyle z nich, ile wlazło. Pasy z tyłu i foteliki? Kto na to ma piniodz, pani? A policja nas tu zna, lituje się.
Nie, na wsi, zwłaszcza bardziej oddalonej od "świata", niewiele się zmieniło.
Jeśli chodzi o szkolne lektury, to moja ośmiolatka ma mieszaninę współczesnych książek (Kasdepke, Zubrzycka, Strzałkowska) i klasyki (Chotomska, Makuszyński). Lektury czytała już bardzo dawno, ot, weszły w ręce w bibliotece. Nie narzeka. Natomiast gdyby nie była płynną czytaczką od skończenia 5,5roku, na pewno bym jej lekturę czytała lub po prostu pozwoliła wysłuchać audiobooka. Bo liczy się obcowanie z tekstem literackim, a nie mozolne, niekoniecznie przyjemne, ćwiczenie w czytaniu. Więcej satysfakcji da dziecku inna jego forma.
Jestem polonistką i na studiach uczestniczyłam w seminarium poświęconym literaturze dla dzieci. Mówiliśmy o tym, że "O krasnoludkach i sierotce Marysi" nie nadaje się dla czwartoklasistów, chociaż genialnie dałoby się je analizować z ludźmi w wieku gimnazjalnym (chodziło o wyszukiwanie mitów, archetypów i innych takich fikołków). Dlatego też miałam obawy co do "Plastusia" na przykład - że nafaszerowany archaizmami i nieistniejącą już kulturą po prostu nie będzie interesujący i zrozumiały. Ale czytanie Plastusia zbiegło się z wizytą w skansenie, gdzie zwiedziliśmy dawną wiejską szkołę. I plastusiowe realia ożyły.
W ogóle dużo wiedzy książkowej staram się zawieszać na realiach. Tylko z serią o Jerzym Stephena Hawkinga nie wychodzi, jedyna czarna dziura, jaką mam na podorędziu, to ta pożerająca skarpetki gdzieś w pralce ;)
Mysle, ze "dzieci z Bullerbyn" to jest jedno ze sztandarowych dziel Lindgren, ktora jak wiadomo (patrz: "Pippi Langstrumpf") uwazala, ze dzieci rodzicow do nieczego nie potrzebuja, a juz na pewno nie do rozwoju wlasnej osobowosci. Prosze zauwazyc, ze na tych ksiazkach wyrosla Szwecja, co zaowocowalo juz w roku 1979 zakazem bicia i karcenia dzieci. Nie wnikam dokad ta polityka prowadzi i czy jest sluszna dla wszystkich zainteresowanych i czy da sie ja naprawde w zyciu stosowac, ale probuje wyjasnic, ze ta ksiazka jest po prostu manifestem pedagogiki, ktora w Szwecji po wojnie stala sie jedyna wlasciwa. Osobiscie jako dziecko spedzalam cale dnie poza domem i nikt, a juz na pewno nie moja Mama nie wiedzial gdzie jestem i co robie, to akurat uwazam za sluszne pedagogiczne i wraz z Jesperem Juulem traktuje jako najwiekszy dramat dzisiejszych dzieci. Brak wlasnej przestrzeni, gdzie moga SAME na swoj sposob budowac kompetencje spoleczne. A co do "Plastusia" i innych archaizmow z epoki ... moze trzeba to traktowac jako narzedzie poznawcze... moze dzieci musza czasem dostawac zadania z gwiazdka, musza pytac o rzeczy ktorych nie rozumieja? Czy ja znam realia z "Naszej szkapy"... nbo nie znam, ale zapytalam, nauczyciel objasnil itd i teraz moja wiedza o swiecie jest wieksza? Nie chce przez to powiedziec, ze nie ma aktualnie wartosciowych ksiazek, ktorymi mozna by zapelniac luki w programie po usunieciu tego biednego "Plastusia", ale czy na pewno warto, czy odpowiedz na pytanie o struganie olowka scyzorykiem bedzie szkodliwa? Ostatecznie wszyscy gralismy na podworku scyzorykami "w noza" i jakos zyjemy :) Pewnie tylko dlatego, ze od poczatku nam ufano, teraz pewnie co drugie dziecko wrociloby do domu z odcietym palcem ...
OdpowiedzUsuńPolecam Ci wszystkie tomy Mary Poppins, uwielbiałam to i mój syn także ! Obowiązkowa, magiczna lektura dzieciństwa według mnie.
OdpowiedzUsuńAle Mary fuka na dzieci i w zywe oczy im klamie. Zla i niedobra ksiazka :D ktora moje dzieci wraz ze mna uwielbiamy.
Usuńrozumiem, że tłumaczenie archaizmów stanowi ciężki wysiłek dla rodzica, ale niechże dzieci poznają nieco przeszłość, realia życia trzydzieści, czterdzieści lat wstecz. nie zaszkodzi to na pewno, a poszerzy horyzonty. w końcu teraźniejszość to przyszłość przeszłości.
OdpowiedzUsuńWitaj Zimno, zaciekawiłaś mnie, czy odbiór tej książki przez pokolenia, które dzieli 20 lat jest powszechnie odmienny, czy również zauważyłabym w niej po latach to, o czym napisałaś... Pamiętam z czasów szkolnych, że nie była to moja ulubiona pozycja, ale wydawała się dość przyjemna i nie znam chyba osoby, która wypowiedziałaby się o niej negatywnie. Mam wrażenie, że nawet dzieci, którym do literatury było nie po drodze "Dzieci z Bullerbyn" lubiły. Może jeśli doczekam się własnego potomstwa, a w/w z listy lektur nie znikną, będzie okazja do porównania własnych wspomnień towarzyszących czytaniu jako 7- czy 8- latka, a świeżych odczuć osoby dorosłej...
OdpowiedzUsuńZupełnie się z Tobą nie zgadzam. Czy Twoim zdaniem dziecko powinno czytać wyłącznie książki osadzone we współczesnych realiach, mówiące o takim dokładnie modelu życia jaki dziecko samo przeżywa? dlaczego nie może przy pomocy literatury dowiadywać się o tym, jak dawniej żyły dzieci, jak żyją gdzie indziej, jak postępują inni rodzice; dlaczego nie może to być okazja do wykształcenia krytycznego myślenia wobec tekstu czy cudzych poglądów. Porozmawiania, zastanowienia się, poznania innych realiów. Lektura to nie Biblia, a świat przedstawiony to nie dekalog. Stykanie się z różnymi rodzajami języka - zwłaszcza bardziej "archaicznym", bogatszym, pełnym opisów- też dziecku moim zdaniem nie szkodzi, a wręcz wzbogaca, także słownictwo. Literatura może dziecko wiele nauczyć, jesli operuje bogatszym słownictem niż ono samo na co dzień. Zwłaszcza lektury powinny jednak wykraczać poza poziom dziecka, uczyć go czegoś. A z całym szacunkiem dla sympatycznej skądinąd serii o Basi, nie nadaje się to do omawiania, można sobie lekko, łatwo i przyjemnie przeczytać samemu do poduszki. Morał na wierzchu i wokabularzyk pięciolatka.
OdpowiedzUsuńSzkoła jest według mnie po to żeby podciągać do góry, pokazywać jak najwięcej różnych światów, także literackich. A co sobie czytelnik wybierze z tego potem dla siebie to jego. Można przecież czytać i trudnym językiem napisane "ambitne" książki i dla relaksu "czytadła"-sama tak robię.
Dokładnie. Mnie stalówki w Plastusiu zupełnie nie przeszkadzały, choć już wtedy był to relikt minionej epoki. I bardzo lubiłam w dzieciństwie czytać o wojnie, dużo się w ten sposób dowiadywałam.
UsuńZimno nie masz tutaj racji... Plastuś z prekambru? A "Pan Tadeusz" i "Wesele" niby z jakiej epoki?
Zamiast nich zechcesz li i tylko Masłowską i Twardocha czy jak ? :-(
e.
Nie wiem, czy zdecydowały odmienne doświadczenia z dzieciństwa, ale mam dużo mniej krytyczną relację z Dziećmi z Bullerbyn niż autorka. Ba,uwielbienie dla tej książki przeniosłam gładko na kolejne pokolenie, które – jeszcze w przedszkolu – zapoznało się hurtowo z przygodami Lasse, Bosse i reszty za pośrednictwem audiobooka. Może to jest sposób na lektury sprawiające (ideologiczny i językowy) kłopot rodzicowi?
OdpowiedzUsuńAle tak z innej beczki. Tak się zastanawiam, w przededniu dnia nauczyciela zresztą, dlaczego współcześni rodzice mają tak bliski wgląd w treści programowe? Czy kwestie doboru lektur dla siedmiolatków powinny zajmować matki, czy raczej odpowiedzialnego za to kuratora? No i - moje ulubione - czy odpowiedzialność rodziców ma się rozciągać również na codzienne (!) odrabianie z dziećmi zadań domowych? Bo ja sądziłam, że - mając średnio rozgarnięty egzemplarz w domu - należy zapewnić podręczniki, miejsce i warunki do nauki oraz wspierającą atmosferę. A tutaj czytam, że dzieci bardzo inteligentnej i wykształconej kobiety w wielkim mieście potrzebują regularnego wsparcia w przyswojeniu materiału z podstawówki?! Napisałaś co prawda: jeżeli się przyglądam, to dlatego, że nagabują mnie sami zainteresowani - ale czy to przyglądanie się nie sięga ciut zbyt daleko? Też mam dzieci w wieku szkolnym: pierwsza i druga klasa. Po okresie rozruchu sprawdzam tylko dzienniczek i czy wszystko mają spakowane. Dużo bardziej niż lektury szkolne zajmują mnie relacje między dziećmi w klasie.
I jeszcze kwestia odporności. Jako dziecko, podczas ferii zimowych, skąpałam się niechcący w przerębli, więc ze sporym spokojem odebrałam ostatnio syna przemoczonego do suchej nitki po klasowej wycieczce. Jednocześnie wysłuchałam awantury jednej z matek, która – przy dziecich i rodzicach – nakrzyczała na wychowawczynię za narażanie życia i zdrowia jej syna. Mój pierworodny skomentował natomiast w zeszycie to wydarzenie "Z wycieczki wróciliśmy mokrzy, ale szczęśliwi";)
Tak, ta chorobliwa nadopiekuńczość wyjdzie kiedyś bokiem... W szkole są specjalne listy, domofony, kody, przez to korki rodziców na schodach i w szatni. Dzieci traktuje się jak ubezwłasnowolnione istoty, które bez pomocy dorosłego nie zrobią samodzielnie kroku. Po szkole to samo: sprawdzanie lekcji, odrabianie (często za dzieci), pakowanie (to już uważam za zboczenie! Dzieciak musi mieć obowiązki, musi czuć się odpowiedzialny). Oczywiście dochodzą do tego telefony komórkowe (dzieci z klasy mojego syna wysyłają smsy po każdej lekcji, a gdy wychodzą ze szkoły- dzwonią). Foteliki, kaski, nakolanniki, zgody, listy, ochroniarze, nauczyciele, pedagodzy, armia psychologów, sprawdzacze, odprowadzacze, lekcjoodrabiacze. Za kilkanaście lat odbije się to czkawką.
UsuńMoja córka (3,5) i ja czytamy czasem "Wiosnę w Bullerbyn" (wyd. Zakamarki, przekład Anna Węgleńska). Dobrze się ją czyta i córka ją lubi. Jednak najbardziej lubi powtarzać "Lasse?", "Svipp!", "Ulrik":) powtarza z przekonaniem. W dzisiejszych czasach rzeczywiście dziwnie wygląda sytuacja, w której mały chłopczyk opiekuje się cały dzień swoją małą siostrzyczką. Rzeczywiście bardziej lubimy Basię, Kota w butach w adaptacji Pana Kasdepke itp.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji rozmowy o czytaniu, czy moglibyście podpowiedzieć mi jakąś fajną pozycję dot. ciała ludzkiego odpowiednią dla ok 4 latków? Chciałam kupić polecone mi "Ciało" Larousse'a, ale książka nie jest dostępna w żadnej księgarni.
Chwilowo nie mam jeszcze zdania, bo moje dzieci do Dzieci z Bullerbyn dopiero dorastają. Swoich wrażeń nie pamiętam zbyt dobrze (choć Karolcię kochałam i z przyjemnością zaczęłam niedawno czytać ją mojemu 5-latkowi), jednak po przeczytaniu tekstu i wszystkich Waszych komentarzy znów przeczytam Dziecini ebawem, już z nieco innym nastawieniem. Jak przeczytam, napiszę, zobaczymy co ;)
OdpowiedzUsuńA na mnie, jako jedynaczce, w bulerbyńskiej bandzie wrażenie robiła ta plemienna siła dzieci i porządek świata, w którym każdy miał swoje ważne miejsce. Do dziś pozostaje fanką skandynawskiego nawyku równościowego. I to jest siła tej literatury. Reszta to dekoracje
OdpowiedzUsuńDzieci z Bullerbyn to byla moja pierwsza (i ukochana) ksiazka samodzielnie przeczytana w wieku chyba 7 lat... i nie raz jeszcze do niej wracalam, prawie znalam ja na pamiec. Mojemu dziecku "musialam" ja kupic i tez mu sie podobala. Nie jest to da niego zadna "lektura" bo mieszkamy poza Polska. Tu w ogole nie ma jakis list lektur z tego co wiem. Owszem dzieci co jakis czas cos tam czytaja, czasem syn, teraz 11-latek cos mi wspomina ;). Sam czyta bardzo duzo i plynnie, ale tu dzieci ucza sie czytac od 4-go roku zycia...
OdpowiedzUsuńPlastusiowy pamietnik czytalam mu duzo wczesniej, bardzo podobaly mu sie rymy :).
Nie widze probelmu w wyjasnianiu rzeczy "nieaktualnych" typu wieczne pioro czy stalowka, wrecz przeciwnie mysle, ze to dobra okazja by uczyc sie czegos nowego. I zazwyczaj moje dziecko samo pyta o wyjasnienie.
Jeszcze w ogole co do basni, bajek i lektur "niepedagogicznych" - dzieci tego naprawde potrzebuja, by sie troche pobac, pomarzyc, wlaczyc wyobraznie, podyskutowac... a przede wszystkim dobrze bawic! :)
Kiedys pracowalam jako opiekunka do chlopca 6 letniego w Niemczech i czytalam mu Bajke o Czerwonym Kapturku w "nowej", tzw pedagogicznej wersji, z ktorej wyrzucone byly drastyczne i "niepoprawne" szczegoly... I coz? Dziecko sie po prostu nudzilo.
Dzieci z Bulleryn nigdy nie zapomne, bo swiat w nich opisany a takze sposob narracji - opowiadanie przez dziewczynke w moim wieku - byly mi i bliskie (sama mieszkalam na wsi i mialam duzo swobody) i jednak inne (swiat skandynawskich troli, innych tradycji, paczka przyjaciol i ich przygody, ktroych nie mialam... itd.).
Mysle, ze Astrid Lindgren nie przez przypadek dostala wiele nagrod i jest nadal jedna z najpopularniejszych pisarek dla dzieci. Mysle, ze udalo jej sie pisac z persektywy dzieci - stad takze ten nie zawsze "najlepszy" jezyk - czego zreszta nigdy wczesniej nie zauwazylam :). A przede wszystkim swiat wolnosci, swiat marzen (ucieczka z domu, bezludna wyspa, trole itd.), swiat cieplego dziecinstwa :)).
Mysle, ze wspolczesni rodzice robia krzywde swoim dzieci jesli chca je przed takimi ksiazkami "ochronic"...
Kocham Dzieci z Bullerbyn, a moje dziecko ma imie bardzo zblizone do jednego z bohaterow ksiazki :)).