W regulaminie funduszu świadczeń socjalnych Uniwersytetu Adama
Mickiewicza w Poznaniu przewidziano możliwość dofinansowania ze zgromadzonych
tam środków „opieki nad dziećmi w
żłobkach oraz w przedszkolach”. Warunek przyznania dofinansowania jest
właściwie jeden. Pracownik-rodzic musi być matką.
Wymądrzyłam się już na ten szokujący temat dla lokalnej prasy.
Ale to jest tak nośne i tak związane z „kobiecą narracją”, o
której pisałam, że muszę – bo się przyduszę – rozwinąć wątek dyskryminacji.
Założenie regulaminu funduszu jest godne pochwały. Chodzi wszak o
wspomożenie aktywizacji zawodowej kobiet, a wspomagania aktywizacji zawodowej
kobiet nigdy nie za wiele.
[Pomimo wyprasowanych prześcieradeł i upranej firanki jestem
zadeklarowaną zwolenniczką kobiecej samodzielności finansowej. Nie – zarabiania
na waciki i na krem do twarzy i nie – wychodzenia do pracy, żeby mieć okazję założyć
lepsze ciuchy, pobyć wśród ludzi i pogadać. Uważam, bo tak mnie wychowano, że
kobieta powinna umieć na siebie zarobić. I to robić. Amen.]
Dlaczego więc nie popiskuję radośnie, że moja Alma Mater tak
wielkodusznie wspomaga swoje pracownice-matki?
Bo mi opadła szczęka, bo odebrało mi mowę oraz władzę w palcach?
Tak.
Że nasze prawodawstwo nie nadąża za zmianami obyczajowymi, to
wiadomo od dawna. Związki partnerskie są tu najlepszym przykładem. Ale
doskonałym przykładem jest też zmiana kodeksu pracy wydłużająca urlop
macierzyński do roku, bez faktycznej (czytaj: obowiązkowej) opcji dla ojców.
Trzydziestoletni, bezdzietny minister pracy i polityki społecznej słodko
trujący o tradycyjnych wyborach polskich rodziców spadł, zdaje się, z jakiejś
archiwalnej gwiazdy (owszem, kręcą mnie astronomiczne porównania). Znani mi
rówieśnicy ministra mają zgoła inne zdanie na temat rozmnażania i zamiast zająć
się wyłącznie tradycyjnym zarabianiem kasy, zajmują się potomstwem, biorą
urlopy ojcowskie i nie wyglądają na zawstydzonych umiejętnością obsługi
niemowlaka.
Słowem – jest taka grupa ojców, rosnąca jak się wydaje, którzy
czują się współodpowiedzialnymi rodzicami i całkiem na swoim miejscu w domu, z
dziećmi, z zakupami i sprzątaniem.
A nasze prawo nie, polskie prawo utwierdza obywatela w przekonaniu,
że od zajmowania się nielatem i domem jest matka.
Nieuwzględnienie faktycznych zmian w zwyczajach, więcej –
dystansowanie się prawodawcy od wyznaczania kierunków rozwoju społecznego jednak
mnie zaskakuje.
I martwi.
Ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie utknęła swego czasu
w sejmie (bo TRADYCYJNIE rodzic ma prawo KARCIĆ swoje dziecko, prawdaż; swoją
drogą, jestem entuzjastką czasownika „karcić” jako synonimu dla kontaktu
ręka-ciało), więc utknęła, ale ostatecznie poród był, powiedzmy, udany.
Teraz niemal jednogłośnie przeszła przez parlament nowelizacja
kodeksu karnego i ściganie z urzędu przestępstw seksualnych aka gwałtów.
A rozwiązania rodzicielskie jakoś tak z oporem.
Dziwi mnie, że ojcowie nie grzmią, że dyskryminacja.
Na UAM zagrzmieli.
Odezwał się otóż pewien Francuz, to jednak symptomatyczne, że w
żadnym polskim ojcu z UAM się nie obudziła rodzicielska świadomość i niezgoda
na dyskryminację ze względu na płeć.
A przecież to jest poza wszystkim nielegalne. Ktoś nie doczytał
kodeksu pracy, albo ma taką jego wykładnię, że uniwersytecki regulamin ZFŚS nie
kreuje nierównego traktowania. Ciekawe.
Kolebka oświeceniowych trendów okazała się porażająco zachowawcza.
Na dofinansowanie opieki nad dzieckiem zasługuje, według kryteriów
UAM, wyłącznie matka.
Myślę nad tym od kilku dni i nie znajduję po temu żadnych
racjonalnych uzasadnień.
Dzieci zwykle miewają dwoje rodziców. Decyzje dotyczące źródeł
utrzymania rodziny i sposobów opieki nad dzieckiem są przeważnie, mam wrażenie,
decyzjami obojga. Dzieckiem może się zająć każde z rodziców, wyjąwszy pewnie
czas intensywnego karmienia piersią.
Trudno dociec, jaka idea przyświecała autorowi (autorce?)
regulaminu ZFŚS na UAM i dlaczego w jej tle stanęło założenie, że
ewentualny problem z zapewnieniem opieki małemu dziecku jest kłopotem matki.
A wracając do szerszego kontekstu i braku systemowych rozwiązań
zrównujących status ojców i matek.
Cóż, przyznaję w tym miejscu rację głosicielkom teorii „zrzuć to na swojego
faceta”. Tak jest, zrzućmy to na naszych facetów i zafundujmy sobie aprecjację
kobiecej narracji męskimi rękami. Facet, który spędzi trzy miesiące z dzieckiem
(urlop ojcowski musi być obowiązkowy), więc facet, który spędzi kwartał zajmując
się dzieckiem, ale także piorąc, gotując i sprzątając nigdy więcej nie
zasugeruje, że pranie się robi samo, a obiad wystarczy podgrzać w mikrofali.
Obowiązkowy urlop ojcowski wytrąci też dyskryminacyjny oręż pracodawcom –
zatrudnienie faceta będzie niemal tak samo „ryzykowne”, jak zatrudnienie kobiety w wieku rozrodczym (a nawet
bardziej, bo męski wiek rozrodczy trwa do emerytury, cóż za pożytki z
menopauzy).
I nie przyjmuję argumentu, że pana Zdzicha, ślusarza z Rajczy w
ogóle nie będzie kręcić takie rozwiązanie. Skoro jarmarczne telewizyjne widowiska
są w stanie sprawić, że cały naród tańczy z nami, to przekonanie pana Zdzicha, ślusarza z Rajczy, że teraz się pląsa w wymianę pieluch i gotowanie
obiadu nie powinno zająć więcej, niż 25-30 lat.
Z punktu widzenia mojej siedmioletniej Erny – powiedzmy, że w sam raz.