czwartek, 6 czerwca 2013

2.194

… kontynuując wątek krzyku ze skraju jezdni.



- ART. MET. – odczytuje Ojciec dzieciom z powabem (oraz z radością) językowego neofity. – Czy to coś od sztuki? – pyta.
Z pewnością.
Coś bliskiego Metropolitan Operze.
Hi hi.
Towarzystwo mam już w samochodzie strudzone moimi utyskiwaniami na chaos przestrzenny, na bajzel w nieadekwatnej ramce z malowniczych wzgórz, miszmasz związany wstążką Sanu w kolorze ultramaryny, kokardka z zapory w Solinie.
Jakże byłoby tu pięknie, skończenie urokliwie bez ofensywy zmurszałego żel-betu, bez przerdzewiałych, pogiętych poręczy.
Mój wielki koszmarny sen? Wiaty z metalowych profili kryte eternitem albo blachą falistą. Wszędzie te wiaty, szarża dwuteowników. A pod wiatami złom i stosy cegieł.
Więc ---
- ART. MET. – czyta Ojciec dzieciom.
Wracamy z jakiejś wycieczki i się zabawiamy intelektualną eksploracją przydrożnych terenów.
Właściciel składu artykułów metalowych dopadł mikrej tabliczki, tak miciupernej, że w reklamie poszedł w grypserę. Zakładam więc, że składzik ART. MET. jest również maleńki, nie większy od tyciej skrzyneczki. Że się sprzedaje w nim tylko pół nakrętki, a z gwoździ wyłącznie najmniejsze. I młoteczki z ucha środkowego. Filigranowy ekspedient odważa po gramie najcieńszych blaszek (pęsetą), a należność rozlicza w grosikach.
GR.
Tymczasem tuż za ART. MET. rozpiera się willa. Zamek, siedziba rodu, sadyba. Aż żal, że od lat niewykończona i obrosła chwastem i mchem. Dwa pokaźne skrzydła spina ośmiokątna wieża, cóż za śmiały zamysł właściciela – kilka palet pustaków, a jak znacząco podniósł prestiż budynku. Plus – dodał uciechy spoglądania z wysoka na rozległą dolinę. Ale cóż to, ach, cóż to, ręka inwestora drgnęła przy wycenie stolarki okiennej, więc w czterokondygnacyjnej wieży jest tylko jedno miniaturowe okno, mniej więcej w połowie wysokości, fantazyjnie upięte między linią okien dwóch sąsiadujących skrzydeł.
Azaliż jakaś dziewica wyrzuci przez nie którejś majowej nocy płową swą kosę i wciągnie do wewnątrz oblubieńca?
Śluuut.
Brr, modliszka.


Tak czy inaczej, niestety już wróciliśmy z przedłużonego, bieszczadzkiego weekendu.
Tutaj mamy własną codzienną biedę. Zwaną potocznie gimelą.


- Czemu już wjacamy z takich ładnych wakacji??? – dramatycznie jęknął Silny w drodze powrotnej.

Więc żeby ładnie trwało bezustannie ruszyliśmy następnego dnia na lokalny festiwal różaneczników (muszę, koniecznie muszę puścić w Internet te kiczowate zdjęcia z Tajemniczego Ogrodu w Kórniku).








7 komentarzy:

  1. Coś mi zdżarło napisany komentarz :(
    O Wielomatko ;), jak pomyślę, że w sobotę będziemy nazad w Wielkopolsce to mnie dreszcze biorą. Tutaj (na Pomorzu) jeszcze dziki bez czarny nie zakwitł! Tym sposobem wycięte z istnienia trzy tygodnie przyrodniczej wegetacji i obserwacji. Ale nie żal.

    Dlaczego kiczowate te zdjęcia?
    Ludziska bardziej niż przyroda wydziwiają, vide w temacie:

    http://raider55.blox.pl/html

    Osobiście do gustu przypadły mi inspiracje koryntem ;)
    Pozdrowienia :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie natomiast najbardziej dziwi ...pogoda:) U nas przez zdecydowaną większość tego weekendu lało!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Tyci zakładzik z młoteczkami zapachniał mi Maleszką. Wielbię. :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Prawdziwa, kolorowa wiosna... Patrzę i nie wierzę!
    To jednak gdzieś występuje...;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wracając jeszcze trochę do poprzedniej notki - w Szwecji prawie nie ma reklam przy drogach. Dlatego uwielbiam podróżować po tym kraju :-)
    Dominika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W ogóle w tej zachodniej, bardziej cywilizowanej część Europy, gdzie szalejącym, kapitalizmem zachłystywano się, ale w latach 70tych, nie ma reklam, bo taka - na szczęście - estetyka.

      Tam taka pstrokacizna potencjalnych klientów odstrasza i obraża, a nie przyciąga.

      monika

      Usuń
  6. Jeśli lubicie takie roślinne klimaty, to na następny okołobieszczadzki urlop polecam Bolestraszyce, niedaleko Przemyśla.

    kuśka

    OdpowiedzUsuń