…
kontynuując wątek krzyku ze skraju jezdni.
- ART. MET. – odczytuje Ojciec
dzieciom z powabem (oraz z radością) językowego neofity. – Czy to coś od
sztuki? – pyta.
Z pewnością.
Coś bliskiego Metropolitan
Operze.
Hi hi.
Towarzystwo mam już w
samochodzie strudzone moimi utyskiwaniami na chaos przestrzenny, na bajzel w
nieadekwatnej ramce z malowniczych wzgórz, miszmasz związany wstążką Sanu w
kolorze ultramaryny, kokardka z zapory w Solinie.
Jakże byłoby tu pięknie,
skończenie urokliwie bez ofensywy zmurszałego żel-betu, bez przerdzewiałych,
pogiętych poręczy.
Mój wielki koszmarny sen? Wiaty
z metalowych profili kryte eternitem albo blachą falistą. Wszędzie te wiaty,
szarża dwuteowników. A pod wiatami złom i stosy cegieł.
Więc ---
- ART. MET. – czyta Ojciec dzieciom.
Wracamy z jakiejś wycieczki i
się zabawiamy intelektualną eksploracją przydrożnych terenów.
Właściciel składu artykułów
metalowych dopadł mikrej tabliczki, tak miciupernej, że w reklamie poszedł w
grypserę. Zakładam więc, że składzik ART. MET. jest również maleńki, nie
większy od tyciej skrzyneczki. Że się sprzedaje w nim tylko pół nakrętki, a z gwoździ
wyłącznie najmniejsze. I młoteczki z ucha środkowego. Filigranowy ekspedient odważa
po gramie najcieńszych blaszek (pęsetą), a należność rozlicza w grosikach.
GR.
Tymczasem tuż za ART. MET.
rozpiera się willa. Zamek, siedziba rodu, sadyba. Aż żal, że od lat
niewykończona i obrosła chwastem i mchem. Dwa pokaźne skrzydła spina ośmiokątna
wieża, cóż za śmiały zamysł właściciela – kilka palet pustaków, a jak znacząco podniósł
prestiż budynku. Plus – dodał uciechy spoglądania z wysoka na rozległą dolinę.
Ale cóż to, ach, cóż to, ręka inwestora drgnęła przy wycenie stolarki
okiennej, więc w czterokondygnacyjnej wieży jest tylko jedno miniaturowe okno,
mniej więcej w połowie wysokości, fantazyjnie upięte między linią okien dwóch sąsiadujących
skrzydeł.
Azaliż jakaś dziewica wyrzuci
przez nie którejś majowej nocy płową swą kosę i wciągnie do wewnątrz oblubieńca?
Śluuut.
Brr, modliszka.
Tak czy inaczej, niestety już wróciliśmy z przedłużonego, bieszczadzkiego weekendu.
Tutaj mamy własną codzienną
biedę. Zwaną potocznie gimelą.
- Czemu już wjacamy z takich
ładnych wakacji??? – dramatycznie jęknął Silny w drodze powrotnej.
Więc żeby ładnie trwało
bezustannie ruszyliśmy następnego dnia na lokalny festiwal różaneczników (muszę, koniecznie muszę puścić w Internet te kiczowate zdjęcia z Tajemniczego Ogrodu w Kórniku).
Coś mi zdżarło napisany komentarz :(
OdpowiedzUsuńO Wielomatko ;), jak pomyślę, że w sobotę będziemy nazad w Wielkopolsce to mnie dreszcze biorą. Tutaj (na Pomorzu) jeszcze dziki bez czarny nie zakwitł! Tym sposobem wycięte z istnienia trzy tygodnie przyrodniczej wegetacji i obserwacji. Ale nie żal.
Dlaczego kiczowate te zdjęcia?
Ludziska bardziej niż przyroda wydziwiają, vide w temacie:
http://raider55.blox.pl/html
Osobiście do gustu przypadły mi inspiracje koryntem ;)
Pozdrowienia :D
Mnie natomiast najbardziej dziwi ...pogoda:) U nas przez zdecydowaną większość tego weekendu lało!!
OdpowiedzUsuńTyci zakładzik z młoteczkami zapachniał mi Maleszką. Wielbię. :*
OdpowiedzUsuńPrawdziwa, kolorowa wiosna... Patrzę i nie wierzę!
OdpowiedzUsuńTo jednak gdzieś występuje...;)
Wracając jeszcze trochę do poprzedniej notki - w Szwecji prawie nie ma reklam przy drogach. Dlatego uwielbiam podróżować po tym kraju :-)
OdpowiedzUsuńDominika
W ogóle w tej zachodniej, bardziej cywilizowanej część Europy, gdzie szalejącym, kapitalizmem zachłystywano się, ale w latach 70tych, nie ma reklam, bo taka - na szczęście - estetyka.
UsuńTam taka pstrokacizna potencjalnych klientów odstrasza i obraża, a nie przyciąga.
monika
Jeśli lubicie takie roślinne klimaty, to na następny okołobieszczadzki urlop polecam Bolestraszyce, niedaleko Przemyśla.
OdpowiedzUsuńkuśka